Wydarzenia

Oda do miłości – relacja z koncertu Jill Scott w Sali Kongresowej

Data: 6 grudnia 2011 Autor: Komentarzy:

4edc725c1d980_o-copy

Fot. PAP/EPA

Czy wiecie co to jest miłość?
Jeśli jeszcze nie wiecie lub już w nią nie wierzycie to wszystko wyjaśnić wam może pójście na koncert Jill Scott. 4 grudnia w Sali Kongresowej w Warszawie artystka przypomniała zgromadzonej publiczności jak piękne, potężne i pojemne jest to uczucie.

Miłość na przykład daje nam pewność siebie. Niewielu znam muzyków, którzy prezentują na scenie tak autentyczne emocje jak Jill. Słuchając jej czuje się, wie się, że każde słowo i każdy dźwięk płyną prosto z jej wnętrza. Ten sceniczny ekshibicjonizm i szczerość przekazu powodują, że artystka czuje się na scenie bardzo pewnie. Ten rezon z kolei daje poczucie spokoju. Okraszona tym właśnie wewnętrznym spokojem oraz z uroczym uśmiechem na twarzy, Scott wkroczyła na scenę i podniosła z krzeseł publiczność już pierwszym wykonaniem utworu „Shame”. Wyglądała przy tym pięknie, elegancko i seksownie. Żywiołowy początek koncertu to także „Hate On Me” czy „Real Thing” – kawałki traktujące o sile czerpanej z wewnątrz. Warto tutaj zauważyć, że przed Jill nie zagrał żaden support i piosenkarka sama rozruszała publiczność zebraną w sali. Artystce towarzyszył duży zespół składający się między innymi z dwóch (!) perkusji. Panowie bębniarze, dopuszczeni potem do „głosu”, dali wspaniały popis swoich umiejętności i wirtuozerii. Urzekający był 3-osobowy męski chórek i ich zgrabne ruchy sceniczne, choć i inni muzycy Jill nie pozostawali w tej kwestii w tyle. Wokalny akompaniament zawiódł nieco w pierwszym utworze i wypadł dość blado w porównaniu z genialnym, hiper-powerowym (Tak, wiem, że wymyślam słowa.) kobiecym wykonaniem „The A Group” z oryginalnego nagrania. Ale dalej było już tylko lepiej.
Jeden z wokalistów bezbłędnie zastąpił Anthonego Hamiltona w piosence „So In Love”, dla której znalazło się miejsce podczas koncertu. Bo przecież miłość jest przede wszystkim rozumiana jako relacja między dwoma osobami. Ody do głębi i wielopoziomowej siły tej relacji Jill wyśpiewywała również w utworach „It’s Love”, „Come See Me”, „Cross My Mind” czy też zagranych na bis „A Long Walk” oraz „He Loves Me”. Ten ostatni przerodził się ostatecznie w pełną emocji hiszpańską arię i zamroził w bezruchu i podziwie uczestników koncertu. Osobiście zostałam emocjonalnie obezwładniona tym wykonaniem – słowem: łzy w oczach. Przy okazji muszę pochwalić widownię, bo tym razem słyszałam wyraźnie grupę znającą teksty i kończąca frazy za piosenkarkę. Reszta, choć może mniej z twórczością Jill zaznajomiona także dała się porwać i stworzyła wspaniałą atmosferę. Brawo! To wy stanowiliście połowę udanego show!
Jill Scott nie zapomina nigdy o miłości fizycznej, do której odwołuje się w wielu swoich utworach. Piękny i będący wyrazem uczucia seks opiewała w zagranym na wstępie żywiołowym „Gimme”. W dalszej części koncertu postanowiła wprawić nas wszystkich w miłosny nastrój (co zresztą zwyczajnie nam oświadczyła) utworami „So Gone”„Crown Royal”. Ten drugi zakończyła imitując odgłosy kochanków. Chyba tylko ona była w stanie zrobić to z taką klasą a jednocześnie z prawdziwą pasją! Przez chwilę nawet mnie zawstydziła. Czyżbym zajrzała do sypialni panny Scott?
O tym, że miłość to także wychodzenie z życiowych zakrętów i przezwyciężanie chwil zwątpienia piosenkarka wyśpiewała w bardziej stonowanych i lirycznych ale pełnych siły wykonaniach „Le Boom (Vent Suite)”, „Slowly, Surely”, swingującym „Quick” czy bisowym „When I Wake Up”. Chwała Ci Jill za zagranie moich dwóch faworytów z ostatniej płyty!
Na krążku „The Light Of The Sun” dominuje przesłanie, że miłość to przede wszystkim miłość do siebie i pełna akceptacja swojej osoby. Melorecytacja „Womanifesto” w wykonaniu Jill to afirmacja kobiecości i wyraz zrozumienia siły drzemiącej w nas samych. Zaraz po deklamacji tego utworu artystka zwróciła się do kobiet zgromadzonych na sali, tłumacząc jak ważne jest byśmy nie pozwalały traktować się fragmentarycznie, nie dawały dzielić się na części i nie patrzyły na siebie przez pryzmat ciała, naszych piersi, pup czy nóg, jak robi to współczesna kultura. Przypomniała nam, że jesteśmy tworami całościowymi składającymi się przede wszystkim z wiedzy, emocji i doświadczeń. Feministka we mnie zapłakała ze wzruszenia. Siłę drzemiącą w każdej kobiecie wokalistka pobudzała także utworem „Rolling Hills”.
Na koniec Jill Scott odkryła przed nami najbardziej uniwersalne przesłanie miłości – w spontanicznym „Golden” i zagranym na pożegnanie „Blessed” powtórzyła nam, żebyśmy kochali życie i byli wdzięczni za wszystko co nas na co dzień spotyka.

Oczarowana występem ekipa soulbowl udała się po wszystkim na małe integracyjne spotkanie. Tamże redaktor eMeS uderzył w sentymentalne tony (Starość!) i przypomniał zespół Thinkadelic, na co z miejsca do głowy wpadła mi piosenka „Jesteś lekiem na całe zło”. Te słowa zabrzmiały mi potem jak idealne podsumowanie moich odczuć po warszawskim występie Jill. W tych dziwnych czasach, w których media bombardują nas smutnymi historiami o wojnie, nienawiści i niesprawiedliwości, często umyka nam to co najważniejsze, bywamy zagubieni i miewamy wątpliwości co do sensu życia. Jill Scott na swoich koncertach w przepiękny sposób przypomina nam, że najwyższą wartością jest miłość, że daje nam ona siłę i pomaga wiele w życiu przezwyciężyć. To niby takie oczywiste…
Jesteś lekiem na całe zło, Jilly.

Komentarze

komentarzy