Brad Mehldau & Mark Guiliana
Mehliana: Taming the Dragon (2014)
Nonesuch
Brad Mehldau jest tak utytułowanym i solidnym muzykiem, że ostatnią rzeczą, jakiej można by się po nim spodziewać, jest płyta tak bezbarwna i monotonna jak wydana pod koniec lutego, na spółkę z perkusistą Markiem Guilianą, Mehliana: Taming the Dragon.
Duet, który mógł wprowadzić nową jakość do współczesnego jazzu, bezceremonialnie strzelił sobie w kolano, albo przynajmniej w stopę. Badawcze podejście muzyków do materiału kończy się tu na mieszaniu jazzowych wzorców kompozycyjnych z elektronicznym efekciarstwem — czy to w eksploracji brzmienia absurdalnie anachronicznych syntezatorów, czy w przeplataniu mechanicznie szablonowych bitów dźwiękowymi cytatami à la musique concrète. By wynagrodzić słuchaczowi oczywiste uproszczenia strukturalne, duet w desperacji prezentuje panoramę niekonsekwentnych, przestarzałych efektów dźwiękowych — poczynając od kosmicznego, ambientowego echa, a na odgłosach wybuchów kończąc. To, co Marek Biliński czy Herbie Hancock z powodzeniem wyeksploatowali do cna przed trzydziestoma laty, tu zostało bezrefleksyjnie przywrócone do życia w formie niemiłosiernie długiej, ponad 70-minutowej płyty, równie nijakiej i wtórnej co jej tytuł — Mehliana.
Już lata temu jazz wypracował sobie sposoby na efektowne i inspirujące mariaże z elektroniką, ale Mehldau i Guiliana zdają się tu na tyle skutecznie manewrować między nimi, że ostateczny efekt jest równie niezręczny co zeszłoroczna kolaboracja Nilsa Pettera Molværa z Moritzem von Oswaldem. Miłośnicy jazzu czy sympatycy muzyki elektronicznej mogą poczuć się zawiedzeni, ale dopiero ci, którzy cenią sobie oba te style, będą prawdziwie zdegustowani.
Komentarze