Wydarzenia

jazz

Południowoafrykańska scena jazzowa, na nowej składance od Brownswood

 

Gilles Peterson sięga tym razem po ciekawe i zróżnicowane muzycznie południe Afryki.

Już na początku przyszłego roku dostaniemy w swoje ręce kolejny zbiorowy projekt od wytwórni Brownswood. Po prezentującym młody brytyjski jazz, albumie  We Out Here, oraz przelocie przez to co dzieje się obecnie w Australii na znakomitym Sunny Side Up, przyszedł czas na scenę z Południowej Afryki. Album zatytułowany Indaba Is nagrany został w Johannesburgu zaledwie pięć dni, a jego zamysłem jest oddanie w pełni żywej kultury tworzenia, w której zespoły istnieją, by narodzić się w muzyce, a nie być statycznymi monolitami. Producentem wykonawczym całości został pianista Thandi Ntuli, a lider zespołu The Brothers Moves On — Siyabonga Mthembu jego dyrektorem kreatywnym. Pierwszy singiel zapowiadający ten wyjątkowy projekt, to nagranie zatytułowane „Ke Nako”, którego autorem jest wielokrotnie nagradzany pianista, kompozytor i producent — Bokani Dyer, a samo nagranie jest wezwaniem do budowania prawdziwego i sprawiedliwego społeczeństwa oraz nawołuje do zjednoczeniu się w imię  ludzkości.

„Budując program festiwalu, kieruję się intuicją” — Radek Bond Bednarz dla Soulbowl

Eklektik Session Boxed

Radek Bond Bednarz, zdj. Tomasz Augustyn

Już w najbliższy weekend między 16 a 18 października pod hasłem Boxed we Wrocławiu rusza dziesiąta edycja festiwalu Eklektik Session. Gościem specjalnym wydarzenia będzie pochodzący z Nigerii Dele Sosimi — znany m.in. ze współpracy z Felą Kutim. Ponadto w Galerii na Czystej obejrzymy designerskie prace zrealizowane przez artystów związanych z ASP we Wrocławiu, a w sekretnej przestrzeni galerii Domar obędzie się koncert muzyki etno. Pójdziemy także na spacer historyczny po placu Kościuszki. Program tegorocznej edycji znajdziecie tutaj. Przygotowaliśmy też uduchowiony przewodnik po muzycznej historii afrobeatu. O tym, jak przygotowuje się festiwal w czasie pandemii i esencji eklektycznych wyborów Eklektik Session opowiedział nam natomiast Radek Bond Bednarz — dyrektor tej międzynarodowej synkretycznej platformy.

„Afrobeat niesie ze sobą przekaz potrzeby kontaktu z drugim człowiekiem, wzajemnego szacunku i tolerancji”

Soulbowl.pl: Którego wydarzenia tegorocznej edycji Eklektik Session nie może się Pan doczekać najbardziej?
Radek Bond Bednarz: Jestem daleki od wartościowania wydarzeń, dla mnie wszystkie są wyjątkowe. Artyści, którzy przyjeżdżają do Wrocławia są niezwykli. Z większością z nich poznałem się osobiście np. z Ekow Alabim z Ghany na backstage’u na festiwalu w Szwecji, gdzie występował z Jimi Tenorem, czy z naszym głównym gościem Dele Sosimi na Zanzibarze, gdzie zagraliśmy razem koncert. Część artystów znam więc osobiście i fascynuje mnie ich twórczość, postawa, wrażliwość która zabarwią tegoroczny festiwal. Można by pewnie wyróżnić koncert finałowy Eklektik Afrobeat Orchestry z Dele i gośćmi festiwalu, artystami z Wrocławia. Dele to kultowa postać, prekursor afrobeatu, członek zespołu Feli Kutiego, jego wieloletni dyrektor muzyczny. Będą już raz u jego boku na scenie wiem jakie to wspaniałe uczucie, być przez niego prowadzonym. Równie mocno i z wielką ciekawością czekam na wystawę Empathic Design czy Eklektik Room Festival Edition w sekretnym pokoju w Domarze.

Jak ten finał będzie wyglądał? Jak Pan go sobie wyobraża?
Na finał festiwalu Eklektik Session występuje Eklektik Orchestra. To jedyny w swoim rodzaju festiwalowy band, każdego roku w innym składzie. Prawdopodobnie nie będziemy mieli drugiej okazji spotkać się w tym samym gronie, jeden do jeden. Dlatego jest to wydarzenie niepowtarzalne. Tegoroczna afrobeatowa orkiestra z Dele Sosimi będzie na pewno momentem radości, ale i manifestem potrzeby kontaktu z drugim człowiekiem, wzajemnego szacunku, tolerancji, wartości o których świat zapomina. Ten przekaz niesie ze sobą afrobeat i nie mam żadnych wątpliwości, że Dele jest właściwą osobą jako lider Eklektik Orchestry w tym roku.

Właśnie o ten tropikalny zwrot chciałem zapytać. Bo mnie Eklekik Session kojarzyło się przede wszystkim z jazzem, zwłaszcza w takim europejskim rozumieniu…
Eklektik Session jest spotkaniem. Myśląc o tym, jak zbudować program, kieruję się intuicją, zapraszając artystów, którzy są chętni i gotowi na interakcję. Eklektik Session nie jest typem imprezy come and go, ale wydarzeniem, które może inspirować, prowokować zderzenia, rozmowy, nie zawsze łatwe. Relacje nawiązane podczas festiwalu przekładają się na kolejne kolaboracje. Twórcy mają okazję się poznać, pozostają ze sobą w kontakcie. To dotyczy także publiczności. Artyści nawiązują relacje z odbiorcami. Te bariery między artystą a odbiorcą przez latach narastały. Tutaj gdzie jesteśmy, w przestrzeni Eklektik Art, staramy się granice niwelować. Można tu wpaść na wybitnych artystów – muzyków, malarzy itd. Można się spotkać i porozmawiać. Pamiętajmy, artysta jak każdy człowiek wstaje rano, myje zęby, pije kawę i zastanawia się co dalej… (śmiech)

„Budując program festiwalu, kieruję się intuicją i zapraszam artystów, którzy są gotowi na interakcję”

Eklektik Session jest oczywiście miejscem obcowania z eklektyczną sztuką. Ale jaki jest tegoroczny klucz doboru? Jak tegoroczna wizualna część komplementuje, dopełnia wybory muzyczne?
Na inaugurację festiwalu zaprezentujemy „Empathic Design”. Po raz pierwszy we Wrocławiu w jednym miejscu będziemy mogli zobaczyć design zaprojektowany i wykonany przez artystów skupionych wokół Laboratorium Obiektów i Przestrzeni Interaktywnych w Akademii Sztuk Pięknych we Wrocławiu. Będą to prace wielu artystów pod kierunkiem zespołu badawczego Dominiki Sobolewskiej, Patrycji Mastej i Sebastiana Sobótki. Na interaktywną ekspozycję składać się będą przedmioty użytkowe, dość zaawansowane technologicznie jednocześnie bardzo ludzkie.. Z perspektywy osoby, która widziała kilka tych przedmiotów, muszę powiedzieć, że to są arcyciekawe projekty, sugerujące praktyczne rozwiązania, zwracające uwagę na istotę komunikacji. Niektóre z nich są tez całkiem zabawne.

A jak się tworzy festiwal w czasie pandemii? Co się zmieniło w stosunku do lat ubiegłych?
Zauważalną zmianą jest to, że festiwal w tym roku skupiony będzie wokół jednej lokalizacji, przestrzeni Eklektik Art w Galerii na Czystej. Od lutego jesteśmy tutaj, za Renomą, gdzie stworzyliśmy miejsce łączące ze sobą muzykę i sztukę, ludzi i dobre emocje. Co roku specjalne wydarzenia Eklektik Session odbywały się w różnych lokalizacjach. Ale nie ma tego złego… w tym roku jesteśmy u siebie, i to daje nam wiele powodów do radości. Jedyne wydarzenie muzyczne poza Czystą odbędzie się w sobotę, 17 października w „secret roomie” w Galerii Wnętrz Domar na Braniborskiej. Będzie to październikowa odsłona cyklu Eklektik Room z gośćmi festiwalu Eklektik Session.

A czy rola inicjatyw kulturalnych takich jak Eklektik Session zmieniła się pana zdaniem teraz w czasie pandemii?
Fala obostrzeń skutkowała zalewem wydarzeń online. Jest to niestety półśrodek, który, jak się okazało, szybko się wyczerpał. Trudno w ten sposób przekazać prawdziwe emocje. Podczas Eklektik Session, mimo kolejnych obostrzeń z ostatnich dni nie planujemy transmisji online. W ten sposób chciałbym podkreślić doświadczenie wydarzenia na żywo, które moim zdaniem jest nie do zastąpienia. Po festiwalu, jak co roku pojawią się oczywiście relacje, może nawet wydawnictwo z zapisem koncertu finałowego. Tym bardziej zapraszam na koncert Eklektik Afrobeat Orchestra na finał Eklektik Session 18 października w hallu Galerii na Czystej. Może być co wspominać, słuchając płyty.

„Nie planujemy transmisji online. Doświadczenie wydarzenia na żywo jest nie do zastąpienia”

Jeśli ktoś chciałby bardzo uczestniczyć w Eklektik Session, ale ma wątpliwości związane z bezpieczeństwem?
Wydarzenia festiwalu Eklektik Session odbywały się w poprzednich latach w bardzo wymagających przestrzeniach — jak choćby w 2016 roku we Wrocławskim Parku Przemysłowym w halach fabrycznych pracujących na trzy zmiany… Było wiele kwestii z bezpieczeństwem uczestników do zapewnienia i sprostaliśmy tym wymogom. Tak i teraz jesteśmy przygotowani w każdym wymiarze w związku z trwającą pandemią.

Mówiliśmy o Dele Sosimi i o Eklektik Roomie. To ja zapytam o ten najbardziej jazzowy z tegorocznych Eklektycznych koncertów? Jak Pan trafił na ten włoski kwartet?
Dwa lata temu miałem przyjemność wystąpić ze swoim triem Hang Em High na włoskim festiwalu Sile Jazz w uroczym miasteczku Treviso niedaleko Wenecji. Festiwal Sile organizują muzycy XYQuartet – Alessandro Fedrigo i Nicola Fazzini. Jedyne, czego żałuję, to że pogoda nie pozwoliła na to, byśmy mogli wystąpić w plenerze, nad rzeką Sile. Rok później na konferencji Europe Jazz Network we Włoszech miałem okazję posłuchać XYQuartet na żywo. Zaskoczyli mnie wyszukanym pomysłem kompozycji. Nawet lekką kompozytorską nonszalancją, dając wyraz że to jest ich muzyka i nie mają zamiaru wpisywać się w trendy. XY to kwartet z wibrafonem, perkusją, saksofonem i z Alessandro na basowej gitarze akustycznej. Sam jako basista byłem pod wrażeniem jego gry. Eklektik presents Sile Jazz to będzie wspaniały wieczór drugiego dnia festiwalu, 17 października o 20:30 w kolejnym boksie, który odkryjemy w Galerii na Czystej.

Czy publiczność Eklektik Session jest równie eklektyczna co program festiwalowy?
To zdecydowanie ciekawa i ciekawska publiczność. W tym roku zakładam że przybędzie osób skupionych wokół działań przestrzeni Eklektik Art. Oficjalnie to siedziba fundacji Eklektik Art Charity, założonej razem z Moniką Idzikowską i Waldkiem Krauze. Każde z nas działa na nieco innym polu, przez to jako Eklektik Art działamy wielowymiarowo. Osoby, które się tutaj pojawiają są otwarte, zainteresowane różnymi dziedzinami, dzięki temu powstają fantastyczne synergie. Obserwuję to z ogromną radością.

A na które wydarzenie szczególnie zaprosiłby Pan miłośników muzyki soul?
Na wszystkie. Zadajmy sobie pytanie, czym jest soul. Tego nie zabraknie w żadnym wydarzeniu! W przygotowania wszyscy wkładamy bardzo dużo pracy i serca. Niezależnie od tego, ile osób przyjdzie, czujemy twórczą mobilizację, mamy znakomity Eklektik Team i mimo niełatwych okoliczności, jesteśmy pełni nadziei i wiary że będzie to kolejny dla wielu magiczny czas. Zapraszam oczywiście na stronę internetową EklektikSession.com po wszystkie informacje. Część wydarzeń nie jest biletowana, jak wystawa „Empathic Design” czy spacer po okolicach placu Kościuszki z zaprzyjaźnioną z nami od lat panią przewodnik Iwoną Stec. Wcześniej zapraszamy też na eklektyczne foto-śniadanie z Grzegorzem Gołębiowskim, twórcą serii „Eklektik Portraits”, a po spacerze na ceremonię parzenia herbaty z Tea Club — naszymi sąsiadami na Kościuszki. Do zobaczenia na Czystej!

Bilety na Eklektik Session do nabycia na Biletyna.pl. Więcej informacji na wydarzeniu na Facebooku.

Organizatorzy zapewniają, że Eklektik Session jest przygotowane w oparciu o restrykcyjne normy bezpieczeństwa w związku z trwającą pandemią koronawirusa i w trosce o zdrowie uczestników apelują do publiczności o przestrzeganie zaleceń Ministerstwa Zdrowia.

Mulatu Astatke zwiastuje nowy krążek ekspresyjnym singlem

Mulatu Astatke

Mulatu Astatke

Mulatu Astatke wraca po 4-letniej przerwie

Nowy materiał jest już za rogiem — guru ethio-jazzu Multatu Astatke na 15 maja zapowiedział właśnie premierę swojego kolejnego longplaya — To Know Without Knowing. Płyta, podobnie jak Cradle of Humanity z 2016 została zrealizowana wspólnie z australijskim dwunastoosobowym zespołem Black Jesus Experience, a wyda ją oficyna Agogo Records. Oficjalny preorder jest już dostępny na Bandcampie, a ogłoszeniu towarzyszyła premiera niemal ośmiominutowego singla „Kulun Mankwaleshi”, który uosabia wszystkie najlepsze cechy twórczości Astatke.

Makaya McCraven w hołdzie Gilowi Scottowi-Heronowi

Gil Scott-Heron

Gil Scott-Heron

Ostatni longplay Gila Scotta-Herona doczeka się jazzowego reworku

W tym roku minie dziesięć lat od premiery ostatniego studyjnego krążka Gila Scotta-Herona I’m New Here. Upamiętnienia legendarnego artysty podjął się jeden z naszych ulubionych współczesnych jazzmanów — perkusista Makaya McCraven. Muzyk wziął na warsztat niespełna ponad minutową miniaturkę „Where Did the Night Go” — jeden z najbardziej charakterystycznych punktów kultowego krążka — który podszył ekspresyjnymi bębnami i świdrującym progresywnie fletem. To jednocześnie pierwszy zwiastun projektu z reworkami albumu McCravena zatytułowanego We’re New Again, który 7 lutego wypuści XL Recordings. Jesteśmy zaintrygowani.

„Warto podejmować ryzyko, inaczej ciągle robilibyśmy to samo” — Piotr Turkiewicz dla Soulbowl.pl

Piotr Turkiewicz Jazztopad

Piotr Turkiewicz, zdj. Łukasz Rajchert

W przeddzień 16. edycji Jazztopadu, corocznego jazzowego święta Wrocławia w Narodowym Forum Muzyki, z dyrektorem artystycznym Piotrem Turkiewiczem porozmawialiśmy nie tylko o lineupie rozpoczynającej się jutro imprezy, ale o współczesnym jazzie w ogóle — nierzadko zawieszonym gdzieś pomiędzy awangardą a hip hopem. A także o tym, że każdy może zaprogramować festiwal jazzowy (podobno wystarczy wysłać dwa mejle) i o tym, dlaczego Jazztopad kojarzy się Amerykanom z wyrzutnią rakietową.

„Nie chcę, żeby to był festiwal przewidywalnych wielkich jazzowych nazwisk”

Soulbowl: 16. edycja Jazztopada we Wrocławiu. Między 15 a 24 listopada będzie okazja, żeby zobaczyć m.in. Shabakę Hutchingsa z The Comet Is Coming, Makayę McCravena, Anouara Brahema, Vijaya Iyera z Wadadą Leo Smithem czy nestora stylu Charlesa Lloyda. Przeglądając tegoroczny program, nie sposób nie zauważyć w kontekście poprzednich edycji, że jest wielu powracających gości — spośród tych, których wymieniłem: Wadada Leo Smith, Vijay Iyer, Shabaka Hutchings, a Charlesa Lloyda już otwarcie opisujecie w informacji prasowej jako stałego bywalca Jazztopadu. Co stoi za tymi powrotami i jak to się robi, że artyści tak chętnie wracają?

Piotr Turkiewicz: Powroty chyba są związane głównie z koncepcją festiwalu, czyli to, na czym mi najbardziej zależy — budowanie relacji z artystami i doprowadzenie do sytuacji, kiedy już właściwie nie trzeba nikogo przekonywać, żeby zrobili coś specjalnie dla nas, tylko inicjatywa jest po ich stronie. To jest bardzo ważna rzecz, bo ja unikam od lat przypadkowych koncertów i bardzo zależy mi, żeby każdy koncert miał jakąś historię, opowieść. W tym roku na pewno Charles Lloyd jest takim artystą, który wraca dlatego, że jest już nieodłączną częścią festiwalu. On sam bardzo chciał, żeby ten konkretny utwór zabrzmiał w nowej aranżacji z orkiestrą symfoniczną, a jak takie marzenie artysty się pojawia i my możemy je zrealizować, to bardzo trudno mu odmówić. Oczywiście nigdy bym nie odmówił, bo to jest jeden z moich najukochańszych artystów. A poza tym to wszystko kwestia tego, jak festiwal się układa, bo faktycznie Wadada wraca, ale po sześciu czy siedmiu latach, a Vijay Iyer pojawia się po raz kolejny, bo właśnie duet z Wadadą A Cosmic Rhythm With Each Stroke jest jedną z najlepszych płyt, jakie wydała wytwórnia ECM w ostatnich kilku, jeżeli nie kilkunastu latach. Wszystko ma jakiś swój powód. Często spotykam się z pytaniem, dlaczego pojawiają się ci sami artyści, ale uważam, że to jest pozytywna rzecz — to, że chcą wracać do nas, po raz kolejny komponować dla nas, oznacza, że festiwal idzie w dobrym kierunku. To lepsze niż silenie się na to, by co roku była to zupełnie nowa sytuacja, którą należy budować od podstaw, co oczywiście także się tu dzieje. Patrząc na te dziewięć dni, powracających artystów jest kilku, a cała reszta jest na festiwalu albo po raz pierwszy, albo w zupełnie nowym wydaniu. Zawsze staram się zachować zdrowy balans między tym co nowe a tym, co być może już trochę znamy, może w nieco innej wersji.

A czy Wrocław jako miasto, tutejsza aura ma na to jakiś wpływ, że muzycy chcą tutaj wracać?

Myślę, że to aura Wrocławia, Narodowego Forum Muzyki, Mleczarni, ale też całego połączenia różnych powodów, dla których artyści wracają. W związku z tym, że rzeczywiście większość z nich jest we Wrocławiu przez kilka dni, a nie tylko przez jeden wieczór, mogą spędzić trochę czasu, spacerując po mieście. Zazwyczaj są to bardzo pozytywne reakcje, zwłaszcza tych, którzy są tutaj pierwszy raz. Wydaje mi się, że Wrocław jest wciąż w takiej pozycji, że jeśli ktoś nigdy nie był w Polsce, to zazwyczaj odwiedza Warszawę, Kraków, czasem Gdańsk, a Wrocław musi nadal popracować, by znaleźć się w tej trójce. Nie mówię tutaj oczywiście o jakości miasta czy oferty kulturalnej, która moim zdaniem jest jedną z najciekawszych w Polsce. Chodzi raczej o rozpoznawalność na arenie międzynarodowej. Ale zwykle jeśli już ktoś tutaj przyjedzie, to zazwyczaj wraca. I faktycznie aura miasta i sali koncertowej, która zazwyczaj wywołuje kompletne zaskoczenie, że tego typu obiekt w ogóle jest w Polsce, to wszystko w porównaniu z naszą ideą festiwalu opartego na relacjach, gdzie jest wiele okazji, by się spotkać z publicznością, z lokalną sceną jazzową, gdzie podczas koncertów w mieszkaniach można zobaczyć, jak Polacy tak naprawdę żyją na co dzień — to wszystko powoduje, że te wrażenia są bardzo pozytywne. Na pewno nikogo nie trzeba przekonywać do tego, by powrócił do Wrocławia.

„To by było trochę słabe, gdyby okazało się, że przez 30 lat w jazzie nic się nie zmieniło”

Miło to słyszeć. Ciekaw byłem tej perspektywy. Teraz zapytam od trochę innej strony. Wydaje się, że media jazzowe i środowisko wokół nich skupione w Polsce jest jednak dosyć hermetyczne i ekskluzywne, także jeśli chodzi o poszerzanie kanonu, również tego współczesnego. Natomiast przy kolejnych edycjach Jazztopadu zawsze zdajesz się trzymać rękę na pulsie i konsekwentnie wyciągasz w tę stronę rękę. Co przyświeca Ci przy układaniu programu? Jak było w tym roku?

Podchodzę do tego trochę tak, że to moja odpowiedzialność, żeby cały czas jednak poszukiwać czegoś nowego. Szczególnie przez ostatnich kilka lat sytuacja na rynku jest niezwykle dynamiczna i tych artystów, którzy przychodzą z innej strony — muzyki improwizowanej, hip-hopu, R&B czy soulu, jest coraz więcej. Gatunkowe granice zaczynają się coraz bardziej zacierać. Jestem trochę przeciwnikiem szufladkowania, nazywania wszystkiego i trzymania się tych etykiet bardzo kurczowo. Często się mówi o takich artystach jak np. Wynton Marsalis, że to są jacyś obrońcy płomienia jazzu, który gdzieś tam się jeszcze tli… (śmiech) Oczywiście to nie jest już kwestia tego, czy interesuje mnie jazz tradycyjny, straight-ahead, czy bardziej mainstreamowy, ale raczej tego, że jestem bardzo ciekawy, co się dzieje. Mam też możliwość podróżowania i odwiedzania wielu festiwali i ciągle jestem ciekawy, dlaczego na danym festiwalu są tłumy, jacy artyści tam byli. Widzę, że niektóre festiwale mają bardzo tradycyjną publiczność, starszą, 65+. Jest mnóstwo takich festiwali, ale są też festiwale jazzowe, które mają bardzo młodą publiczność. Staram się dopasować to wszystko do naszego festiwalu. Zależy mi na tym, żeby mimo tego że nazwa Jazztopad ukierunkowuje festiwal na jazz, chodziło przede wszystkim o bardzo dobrą muzykę. Bo jazz w moim przekonaniu nie jest już tym, co przychodziło na myśl jako pierwsze publiczności 20, 30, 40 lat temu. To by było trochę słabe, gdyby okazało się, że tak naprawdę nic się nie zmieniło i cały czas idziemy takim sznytem, że jazzowa improwizacja to swing w przyciemnionym klubie. A to zupełnie nie o to chodzi. I bardzo często faktycznie jest tak, że nasza publiczność wychodzi zdziwiona, bo oczekiwała czegoś innego albo miała wyobrażenie, że festiwal jazzowy powinien prezentować takie, a nie inne projekty. To się cały czas zdarza i to jest ok. Mnie bardzo cieszą takie zderzenia, dzięki którym ludzie, którzy przyjdą na jeden z takich naszych koncertów, być może za jakiś czas też się otworzą i będą poszukiwać nowych dźwięków. I takie, myślę, jest moje zdanie, by próbować budować społeczność festiwalową, która jest otwarta na wyzwania.

To teraz będzie o tych nowych dźwiękach. Wiem z doświadczenia, także z festiwali muzyki współczesnej, że premiery bywają ryzykowne, a tymczasem Jazztopad mocno premierami stoi — będzie nowa odsłona Wild Man Dance Charlesa Lloyda wraz z Orkiestrą NFM, Artifacts Trio z Orkiestrą Leopoldium, Vincent Courtois Trio wraz z Lutosławski Quartet — to jak rozumiem zamówienia — a premierowy materiał wykonają też Piotr Damasiewicz z Power of the Horns i Danilo Pérez z Global Messengers. Dlaczego warto zaryzykować?

W zależności od tego jak spojrzy się na program, można powiedzieć, że mamy pięć lub sześć premier w tym roku. Te premiery są związane z podstawową koncepcją festiwalu, żeby nie powielać, nie iść na łatwiznę, nie budować programu na zasadzie spoglądania na ostatnie dwa lata premier płytowych i wyciągania z tego średniej. Chodzi o rzucenie wyzwania artystom i zaproponowanie im rzeczy, których albo nigdy wcześniej nie robili, albo czegoś, co faktycznie chodziło im po głowie, ale nikt nigdy nie dał im takiej platformy współpracy. A my jesteśmy w wyjątkowej sytuacji, bo mamy do dyspozycji zespoły kameralne, orkiestrę symfoniczną — to niespotykane dla festiwalu jazzowego sytuacje. Wykorzystuję to i staram się szukać artystów, którzy poczują się dobrze w tym kontekście i będą chcieli spróbować podjąć wyzwanie. I faktycznie jest to ryzykowne, ale to ryzyko nadaje też charakteru festiwalowi. Faktycznie nigdy nie wiadomo, co się wydarzy i czasami rzeczywiście premiery są wybitne, czasami są dobre, czasami tylko ok. Ale to ryzyko warto podejmować, bo inaczej trochę wszyscy robilibyśmy to samo i można by było umrzeć z nudów. (śmiech) Powtarzałem wielokrotnie, że zaprogramowanie festiwalu, szczególnie jazzowego jest w gruncie rzeczy sprawą bardzo prostą. Wystarczy mieć dostęp do internetu i wysłać dwa mejle, a reszta zrobi się sama, bo agencje, które współpracują z artystami chętnie wymyślą resztę za nas. Ostatnio byłem zresztą bardzo zdziwiony, gdy trafiłem na wywiad z dyrektorem jednego festiwalu jazzowego w Warszawie. Ja zawsze walczę o to, by jak najwięcej artystów miało kontakt ze mną bezpośrednio i zabiegam o to, bo uważam, że to ważne dla całego festiwalu. A dyrektor tego festiwalu mówił, że kiedyś to było możliwe, że te kontakty z artystami były bliskie, można było ich zapraszać na jam sessions, a teraz wszyscy są otoczeni agentami, menedżerami. Ja się z tym nie zgadzam, bo wiem, że jeśli włoży się w to wysiłek i chce się nawiązać te relacje, jest to jak najbardziej możliwe. Sami artyści zresztą często też to doceniają i cieszą się, że mają bezpośredni kontakt z osobą programującą… Trochę zapomniałem, jakie było pytanie! (śmiech)

Pytanie było o ryzyko związane z premierami… Ale to pokrzepiające, że w dalszym ciągu da się bezpośrednio komunikować z artystami.

To jest tak, że niektórzy artyści w którymś momencie włączają w korespondencję czy spotkania osoby, z którymi pracują, i to jest ok. Ale dla mnie najważniejsze jest, żeby ta rozmowa, który dotyczy samego wykonania i kompozycji, była bezpośrednia. Wtedy dopiero jestem w stanie ocenić, czy to ma sens, czy nie. Wiadomo, że agenci chcą po prostu sprzedać cokolwiek. Gdyby nie to, że nauczyłem się przebijać te ściany, bardzo wiele projektów na festiwalu nie doszłoby to skutku.

„Festiwal powinien być platformą do tego, by odkrywać nowe rzeczy i próbować konfrontacji z nimi”

Wracając do premier, w tym roku jest ich kilka. Bardzo ważna z nich to Nicole Mitchell z Artifacts Trio, duże wyzwanie dla niej jako kompozytorki. To artystka znana w świecie improwizacji i awangardy, ale dopiero w ostatnich latach zasłużenie uznana międzynarodowo. Vincent Courtois — zaglądamy po raz kolejny na scenę francuską, bo wydaje mi się ona bardzo ciekawa — wystąpi wspólnie z Lutosławski Quartet. To będzie wieczór poświęcony przeróżnym odsłonom Courtois — od solowego grania, przez kwartet, kwartet plus wiolonczelę po kwartet i trio jazzowe. Nie zapominam o polskich artystach. W premierze swojej płyty wystąpi Piotr Damasiewicz, co bardzo mnie cieszy, bo miał kilka lat przerwy, jeśli chodzi o występy na Jazztopadzie. A także Danilo Pérez z projektem Global Messengers i premierowym utworem. To myślę, ważny projekt dla Danilo jako ambasadora jazzu, łączenia kultur, walki z rasizmem i wykluczeniem. Melting Pot także można uznać za premierę, bo artyści spotykają się ze sobą po raz pierwszy. Będzie także Grzegorz Tarwid w solowym recitalu. Po raz pierwszy też będzie na festiwalu Dzień Medytacji — dzień bardzo adekwatny do tego, jak program został w tym roku ułożony. Bo pierwszy weekend będzie bardzo dynamiczny — z jednej strony mamy duży skład z Charlesem Lloydem, później Shabaka i The Comet Is Coming, taki, powiedziałbym, hit festiwalu, bo bilety rozeszły się w kilka dni i zapotrzebowanie na tego artystę jest niewiarygodne, a na koniec Makaya McCraven — to też takie bardziej klubowe granie. I po tym intensywnym weekendzie warto się będzie wyciszyć przed dalszą częścią festiwalu. Stąd też Ned Rothenberg i Sainkho Namtchylak to będzie koncert w ciemności poprzedzony ćwiczeniem medytacyjnym na matach zamiast krzeseł.

Muszę też zapytać o reprezentację wokalnego jazzu. W zeszłym roku była Esperanza Spalding na fenomenalnym koncercie i muszę zapytać gdzie jest w kontekście tegorocznego jazztopadu Cécile McLorin Salvant?

Ona była w NFM-ie na koncercie w zeszłym roku, ale nie w ramach Jazztopadu. To było ciekawe, bo przez to, że dużo jeżdżę, czasami mi się wydaje, że pewne postaci już są rozpoznawalne międzynarodowo, skoro wyprzedają wielkie sale w Stanach czy we Francji. I kiedy Cécile pojawiła się we Wrocławiu w zeszłym roku, byłem przekonany, że sala główna wyprzeda się w ciągu kilku dni, a okazało się, że zainteresowanie było niemal żadne. Ona kilka miesięcy później dostała Grammy i zaczęła się w Polsce akcja lansująca ją na objawienie jazzu. Wydaje mi się, że dlatego na pewno wróci do Wrocławia. Może niekoniecznie do Narodowego Forum Muzyki, chociaż czemu nie? Ale to był niestety jeden z tych koncertów, które były u nas zorganizowane za wcześnie. Być może lepiej byłoby rok później, gdy już dostała to Grammy. To bardzo często generuje zainteresowanie danym artystą. A to był wybitny koncert, który prosił się o to, żeby była pełna sala. Być może powróci.

Teraz zrobiło mi się trochę przykro, ale dopisuję ją do listy przegapionych koncertów z nadzieją na przyszłość, że się może jeszcze uda. Jazztopad ma swoje formy i odcienie (koncerty w mieszkaniach, Melting Pot, jam sessions w Mleczarni), ale wszystkie właściwie mieszczą się w spektrum stricte muzycznym. Nie ma pokusy, pomysłu, żeby Jazztopad stał się bardziej interdyscyplinarny? Jak się patrzy na festiwale dookoła, to one wszystkie starają się funkcjonować na płaszczyznach różnych sztuk.

Są takie pokusy. Na pewno takim projektem, który wprowadzał to na Jazztopad był właśnie Melting Pot. To już szósta edycja. We wcześniejszych mieliśmy i tancerzy, i malarzy, i rzeźbiarzy, i poetów. To był ten element, który angażował inne formy sztuki w festiwal. Chodzi mi po głowie, żeby więcej na Jazztopadzie było tańca współczesnego i myślę, że to prędzej czy później nastąpi. Ale to też kwestia tego, że programowanie festiwalu zajmuje mniej więcej około dwóch lat i jest tak wiele znakomitych muzycznych projektów, a tak mało czasu i miejsca w programie, że to jest często bardzo trudny wybór. Mam z tyłu głowy projekty taneczne i teatralne i myślę, że nadejdzie w końcu na nie odpowiednia pora.

Bardzo dużo pomysłów podczas minionych edycji Jazztopadu udało się zrealizować, kolejne są w realizacji, ale czy jest ktoś taki, kogo przez te lata nie udało się tutaj do Wrocławia na festiwal ściągnąć? Jakieś marzenie na kolejne edycje?

Jednym z takich artystów, których zawsze chciałem zaprosić, a wiem, że teraz to już się nie uda, jest Keith Jarrett. To sytuacja, która nadal chodzi mi po głowie, choć wiem, że on już w zasadzie nie koncertuje. Byłem bardzo blisko, by pojawił się we Wrocławiu, ale to się nie udało i bardzo żałuję. Postacią, która była już w programie, a nie wystąpiła, a później odeszła od nas, był Ornette Coleman. To strasznie smutna sytuacja, bo on właściwie prawie był już w samolocie, ale nie wyleciał z Nowego Jorku. To miał być wtedy jedyny europejski koncert i realizacja mojego wieloletniego marzenia. Jeśli chodzi o artystów z mojej listy marzeń, którzy jeszcze koncertują, a nie udało się ich zaprosić, to chyba nikogo takiego nie ma, powiem szczerze. Z listy legend jazzowych, którą zrobiłem sobie dziesięć lat temu, byli u nas Sonny Rollins, Pharoah Sanders, Wayne Shorter wielokrotnie, Herbie Hancock. Z z młodszych Esperanza Spalding, którą wreszcie udało się zaprosić po chyba pięciu latach rozmów. W zeszłym roku był Chick Corea. Ale od kiedy pojawili się u nas Herbie i Chick, zastanawiam się — to wszystko jest piękne, ale to nie jest festiwal, na którym mi zależy. Nie chcę, żeby to był festiwal przewidywalnych wielkich jazzowych nazwisk, które są dla wszystkich wielkim magnesem, ale trochę nie wnoszą na festiwal niczego nowego. Nie chcę tutaj nikogo obrazić, ale wydaje mi się, że festiwal powinien być taką platformą do tego, by odkrywać coś nowego i próbować zderzyć samego siebie z czymś nowym. A w przypadku takich legend, to wspaniałe, że wciąż możemy je oglądać, ale niewiele po tym pozostaje. Chociażby po koncercie Herbiego Hancocka — to było bardzo przyjemne, wielkie przeżycie poznać go osobiście i spędzić z nim trochę czasu, ale dla mnie w zeszłym roku o wiele większym doświadczeniem duchowym był koncert Amira Elsaffara. Ci najwięksi artyści tak dużo wszędzie koncertują, że trochę to się gryzie z moją koncepcją festiwalu.

„Amerykanie bardzo lubią nazwę Jazztopad, kojarzy im się z wyrzutnią rakiet, padem, którym wylatuje się w kosmos”

Teraz w takim razie zapytam o coś nowego, bo zbliża się koniec roku, czas wszelkich podsumowań. Co Cię najbardziej ujęło w muzyce w ciągu mijającego roku, niekoniecznie jazzowego?

To jest trudne pytanie, bo mam ogromny problem z zapamiętywaniem nazwisk, nazw zespołów. To jest jakiś koszmar! W mojej pracy to jest przekleństwo. Czasami zapominam nazwisk artystów, którzy się pojawiają na Jazztopadzie, to jest straszne! Poza tym nie jestem w stanie zidentyfikować, czy to było w tym roku, czy w ubiegłym, ale znakomitą płytę nagrała Neneh Cherry — Broken Politics — bardzo często do tej płyty wracam. Uwielbiam Andersona .Paaka i trochę nawiązując do niego i tego pokolenia artystów, którzy są mocno zakorzenieni w hip-hopie, innym artystą, którego słucham od lat, a teraz po raz pierwszy pojawi się na festiwalu, jest Makaya McCraven, którego bardzo lubię i jego płyta In the Moment z 2015 roku jest genialna. Bardzo polecam ją tym, którzy właściwie nie słuchają jazzu i nie do końca rozumieją, o co w nim chodzi. Makaya zresztą opowiadał w wywiadach, że jego inspiracjami muzycznymi są m.in. Busta Rhymes, Dr. Dre czy Kendrick Lamar. To jest to środowisko, ta publiczność, która bardzo często przychodzi na koncerty McCravena, ale wydaje mi się, że tak jak Cécile McLorin Salvant trochę jest jednak za wcześnie u nas. Wydawało mi się, że bilety znikną tak, jak na The Comet Is Coming, a cały czas są dostępne, co jest dla mnie trochę szokujące, bo ta muzyka jest bardzo groove’owa, bardzo przystępna, bardzo klubowa, znakomita! To jest jeden z tych artystów, których bardzo lubię, ale dopiero, gdy zobaczyłem go na żywo, nabrałem stuprocentowego przekonania, by zaprosić go na festiwal. Słyszałem go w styczniu w Nowym Jorku i ten koncert kompletnie mnie rozbroił swoją energią. Dlatego u nas ten koncert będzie na stojąco. Polecam go szczególnie tym, którzy lubią hip-hop i R&B i niekoniecznie uważają, że lubią jazz, bo to nie jest taki wąsko definiowany jazz jazz. Kolejnym artystą, którego bardzo dużo słucham i uważam, że nagrał jedną z najlepszych płyt w tym roku, jest James Brandon Lewis. To saksofonista, który wydał płytę w kwintecie i postać która na pewno pojawi się w przyszłości we Wrocławiu. Już mogę to powiedzieć ze stuprocentową pewnością (śmiech), nie zdradzając oczywiście programu festiwalu. On pojawił się już na Jazztopadzie, ale w Nowym Jorku. Bo pod koniec września odbyła się już piąta edycja festiwalu w Nowym Jorku, której był gościem. Tak że już z festiwalem jest połączony, już wie, czego może się spodziewać tutaj. To też muzyka, którą bardzo trudno zdefiniować. Tak samo jak z Shabaką. Szczególnie z projektem The Comet Is Coming.

Jeszcze zapytam o tę edycję nowojorską. Skoro festiwal był tam we wrześniu, to czy w Nowym Jorku nadal nazywa się Jazztopad?

(śmiech) Tak, nadal nazywa się Jazztopad, bo okazuje się, że Amerykanie bardzo tę nazwę lubią. Ona im się bardzo podoba. Nie wiedzą kompletnie, o co chodzi, ale kojarzy im się z taką wyrzutnią rakiet. Z takim padem, do którego się wsiada i wylatuje się gdzieś w kosmos. To mi się bardzo spodobało, więc stwierdziliśmy, że nie zmieniamy tej nazwy. Promujemy festiwal, który jest w Polsce z jego polską nazwą i to jest w sumie fajne. Nikt nie musi wiedzieć, co ta nazwa znaczy. Tegoroczna piąta edycja nowojorska była chyba najbardziej udana, bo sale były pełne, co nawet dla mnie było zaskoczeniem. Nowy Jork jest bardzo trudnym miastem, żeby się z nim zmierzyć i zorganizować cokolwiek. To miasto, w którym codziennie jest sto koncertów jazzowych, czyli w zasadzie codziennie jest kilka festiwali jazzowych. Przebicie się do publiczności z festiwalem promującym polskich artystów, którzy są kompletnie nieznani w Stanach, jest trochę karkołomne. W tym roku w Atrium, to sala w Lincoln Center, mieliśmy totalny tłum, była 45-minutowa kolejka na ulicy. Po raz kolejny byliśmy w Dizzy’s, znów zorganizowaliśmy koncerty w mieszkaniach — to przeniesienie tych pomysłów wrocławskich do Nowego Jorku, co się zresztą znakomicie udało. Mam nadzieję, że ten projekt będzie kontynuowany, choć nie jest to proste, bo organizowanie czegokolwiek w Stanach i zapraszanie tam polskich artystów jest niewiarygodnie kosztownym przedsięwzięciem. W zasadzie jesteśmy jednym festiwalem jazzowym, który ma swoją edycję w Nowym Jorku. Można by się raczej spodziewać sytuacji odwrotnej, że jakiś bardzo znany festiwal z Nowego Jorku będzie miał swoją edycję w Polsce. To jest często dla ludzi szokujące. Nam jednak głównie chodzi o promowanie polskich artystów, trzymamy się tego i tak to mniej więcej wygląda.

Brzmi to wszystko kosmicznie. W takim razie tego życzę, żeby Jazztopad był taką wytwórnią dobrej muzyki, może nie tyle w kosmos (śmiech), co do publiczności polskiej i nowojorskiej. Dziękuję Ci bardzo za rozmowę.

Bardzo dziękuję i zapraszam na festiwal.

Program tegorocznej edycji Jazztopadu i bilety na oficjalnej stronie Narodowego Forum Muzyki.

Całej rozmowy można też posłuchać poniżej:

Już jutro startuje 13. edycja Urbanator Days

Po raz trzynasty Michał Urbaniak spotka się z młodymi muzykami

Renomowani jazzmani amerykańskich scen przyjadą do Łodzi i Warszawy na XIII edycję Urbanator Days na zaproszenie Michała Urbaniaka, światowej klasy kompozytora, skrzypka i saksofonisty, jedynego Polaka, który dostąpił zaszczytu gry z legendarnym Milesem Davisem. Po dwudniowej wizycie w Łodzi festiwal zawita do Warszawy, gdzie 10 listopada w Och-Teatrze o g. 20.00 odbędzie się koncert Urbanatora, a dzień wcześniej, 9 listopada Urbanator Days – zaprosi na warsztaty. W składzie tegorocznego Urbanatora usłyszymy między innymi Franka Parkera, Waltera Westa i Otto Williamsa.

Po raz trzynasty Michał Urbaniak spotka się z młodymi muzykami, żeby wraz z mistrzowską kadrą z Nowego Jorku zarazić ich miłością do jazzu, a następnie zagrać wspólny koncert. Bezpłatne warsztaty odbędą się 7 listopada, w Łódzkim Domu Kultury, zaś 8 listopada mieszkańcy Łodzi będą mogli posłuchać koncertu w wykonaniu muzyków i warsztatowiczów. W Warszawie warsztaty wystartują 9 listopada o godz. 15 w Ośrodku Kultury Ochota m.st. Warszawy, który jest współorganizatorem wydarzenia. Z kolei 10 listopada w Och-Teatrze o g. 20.00 odbędzie się finałowy koncert Urbanatora z udziałem uczestników warsztatów i profesjonalnych muzyków zaproszonych do projektu.

Idea Urbanatora realizowana od 2005 roku, zrodziła się w Nowym Jorku i zaowocowała współpracą z wydawnictwami wytworni Hip Bop Records potwierdzając pozycję festiwalu także na amerykańskim rynku. Celem wydarzenia jest spotkanie i wymiana energii twórczych w trakcie warsztatów muzycznych prowadzonych pod okiem najwybitniejszych artystów międzynarodowej sceny soulu, jazzu i rapu. Zwieńczeniem warsztatów jest koncert finałowy profesjonalnych muzyków oraz jam session z udziałem warsztatowiczów.

Wymyśliłem Urbanator Days, ponieważ chciałem dodać odwagi tym, którzy mają pasję – mówi Michał Urbaniak. – Tej muzyki i towarzyszącej jej emocji nie da się opowiedzieć. Ona przeszywa duszę. Trzyma przy życiu. Ale potrafi też zabijać, gdy się jest wrażliwym. Koncert przypomina chodzenie nad przepaścią przez kładkę, ale po drodze można jeszcze poszaleć!

Koncert i warsztaty

Urbanator Days to wydarzenie, które rokrocznie przyciąga pasjonatów muzyki. Prawdziwa gratka i dla tych, którzy pragną grać, śpiewać, rapować, oswoić się ze sceną, jak i dla miłośników jazzu, chcących obejrzeć ich w akcji podczas jam session z gwiazdami. Urbanator cieszy się ogromnym uznaniem artystów na całym świecie oraz zrzesza wokół siebie szerokie grono pasjonatów, którzy inspirując samych siebie – mogą zainspirować również innych.

Dotychczas w Urbanatorze udział wzięły takie tuzy muzyczne jak Lenny White , Frank Parker, Troy Miller (drums); All McDowell, Otto Williams (bas); Jon Dryden, Xantone Blacq, Pawel Tomaszewski (keyboards); Femi Temowo, Ed Hamilton, Jane Getter (guitar); Tom Browne , Michael Patches Stewart (trumpet); Solid, Andy Ninvalle, OSTR (rap), a efektem ich spotkań były kolejne płyty, które ukazywały się właśnie nakładem wytwórni Hip Bop Records. W lutym 2018 roku ukazała się najnowsza płyta Urbanator Days „Beats & Pieces”, która jest zapisem niezwykłego projektu, czyli wspólnego muzykowania Mistrza ze swoimi uczniami.

W tegorocznej edycji zagrają m.in. Frank Parker, Walter West., Otto Williams – gitarzysta basowy z Nowego Jorku. – Michał odkrył mnie, gdy miałem 19 lat – wspomina basista. Po latach muzyk, w którym Polak dostrzegł potencjał, zaczął grać z takimi artystami, jak: Sia, Jhelisa Anderson, Bobby Brown, Tyler James, Keziah Jones, Ray Charles, Cartel (Featuring Roy Ayres), I.G. New Sector Movements, Curlew, Steve Spacek i Masaki Ueda. W Łodzi i Warszawie artysta podzieli się doświadczeniem ze zdolną młodzieżą, a następnie zaprezentuje umiejętności podczas koncertu w łódzkim Teatrze Nowym, oraz w warszawskim Och – Teatrze.

Program Urbanator Days

Łódź:
7 listopada: warsztaty w Łódzkim Domu Kultury (ul. Traugutta 18), godz. 16
8 listopada: koncert w Teatrze Nowym (ul. Więckowskiego 15), godz. 19

Warszawa:
9 listopada: warsztaty w Ośrodku Kultury Ochoty (ul. Grójecka 75), godz. 15
10 listopada: koncert w Och-Teatrze (ul. Grójecka 65), godz. 20

Udział w warsztatach, po wcześniejszych zapisach, jest bezpłatny. Zapisy na bezpłatne warsztaty tutaj.
Bilety na koncert w cenie 80 i 40 zł. do nabycia w kasie Och-Teatru oraz online.

Wrocławski Jazztopad już za rogiem

Feerią jazzowych barw rozkwitnie wkrótce stolica Dolnego Śląska!

Jesienne święto jazzu w tym roku obfitować będzie w koncerty naprawdę fenomenalnych jazzowych osobistości z całego świata! Na rozpoczynającej się już 15 listopada szesnastej edycji Jazztopadu będzie okazja zobaczyć i posłuchać m.in. Shabakę Hutchingsa z The Comet Is Coming, Makayę McCravena, Anouara Brahema, Vijaya Iyera z Wadadą Leo Smithem czy weterana Charlesa Lloyda, a to dopiero początek długiej listy głośnych nazwisk muzyków, którzy zawitają do wrocławskiego Narodowego Forum Muzyki za kilka tygodni. Jak przekonują organizatorzy — „Jazztopadowe koncerty mają program tak zróżnicowany, jak wielobarwna jest dzisiejsza scena jazzu i muzyki improwizowanej” — nie można się z tym nie zgodzić. Oprócz tego w ramach imprezy odbędą się kolejne edycje improwizowanego cyklu Melting Pot Made in Wrocław oraz osławionych koncertów w mieszkaniach.

Znakiem rozpoznawczym wydarzenia są jednak jak co roku premiery — tym razem usłyszymy aż pięć prawykonań. Związany z Wrocławiem Charles Lloyd wraz NFM Filharmonią Wrocławską zaprezentuje nową odsłonę projektu Wild Man Dance — suity, zamówionej przed laty przez Jazztopad Festival, a następnie wydanej przez Blue Note, która teraz zostanie rozbudowana o nowe części i zabrzmi w aranżacji na orkiestrę symfoniczną. Ponadto Artifacts Trio połączy siły z NFM Orkiestrą Leopoldinum, Vincent Courtois Trio zagra z Lutosławski Quartet, a Danilo Pérez wykona nowy utwór wraz ze swoim wielokulturowym zespołem Global Messengers. Na festiwal powróci także Piotr Damasiewicz — po sześciu latach od wydania krążka Alaman jego formacja wraca na rynek fonograficzny i właśnie podczas Jazztopadu zaprezentuje swój premierowy materiał.

W programie Jazztopadu śmietanka światowego jazzu

Podczas dziesięciu festiwalowych dni we NFM-ie odbędzie się kilkanaście koncertów. The Comet Is Coming przywołają ducha muzyki Sun Ra, który fenomenalnie odtworzyli po swojemu na dwóch tegorocznych płytach, które są jednymi z naszych tegorocznych jazzowych typów redakcyjnych w przededniu podsumowań końcoworocznych. Makaya McCraven zaprezentuje w kwartecie materiał ze znakomitej zeszłorocznej płyty Universal Being, która trafiła do naszego zestawienia najlepszych płyt 2018 roku. Dzień medytacji przyniesie występ tuwańskiej wokalistki Sinkho Namtchylak i amerykańskiego multiinstrumentalisty Neda Rothenberga, który z pewnością wymknie się granicom gatunkowym jazzu. Na festiwalu nie zabraknie instrumentalistów z Austrii. Publiczność będzie miała okazję także uczestniczyć w solowym występie pianisty i kompozytora Grzegorza Tarwida, jednego z najciekawszych artystów młodego pokolenia, oraz wysłuchać premierowego materiału chicagowskiej flecistki Nicole Mitchell w trio wraz Orkiestrą Leopoldinum. Festiwal zakończy 24 listopada kolaboracja tuzów jazzu — Wadady Leo Smitha z Vijayem Iyerem. Panowie zagrają wspólnie materiał z krążka A Cosmic Rhythm with Each Stroke. Wisienką na torcie tego samego wieczoru będzie kwartet tunezyjskiego oudzisty Anouara Brahema, który wykona utwory z krążka The Astounding Eyes of Rita z 2009 roku łączącego tradycje muzyki arabskiej z kameralnym jazzem spod znaku oficyny ECM.

Harmonogram i bilety festiwalu znajdziecie na stronie Narodowego Forum Muzyki.

Cykle okołojazzowych koncertów jesienią w Narodowym Forum Muzyki

Wrzesień już za pasem, a to bodaj idealny w roku czas, by aktywniej eksplorować jazz i muzykę etniczną. Można oczywiście pod kocem z kakao, ale zawsze miło poszerzyć trochę horyzonty na koncertach, a tych wrocławskie Narodowe Forum Muzyki zaplanowało na jesień sporo. Zanim Vijay Iyer, The Comet Is Coming czy Makaya McCraven na Jazztopadzie, już w najbliższą niedzielę rusza cykl koncertowy Muzyka świata. A tam rdzenna improwizacja, blues, tradycyjne instrumenty, brzmienia z najdalszych zakątków planety i gwiazdy szeroko pojętej muzyki etnicznej.

Już w tę niedzielę (22 września) wystąpi Aziza Brahim — urodzona i wychowana w obozach dla uchodźców Saharawi na granicy między Algierią i Saharą Zachodnią poetka dźwięków. Uciekając przed rzeczywistością obozu i reżimem politycznym, wyjechała na Kubę, gdzie odmówiono jej przyjęcia na studia muzyczne, ale niezrażona porażką wróciła do Algierii i zaczęła udzielać się w różnych zespołach muzycznych, by w 2000 roku przeprowadzić się do Hiszpanii. Brahim wydała jak dotąd trzy solowe longplaye spod znaku tradycyjnej muzyki Sahrawi (podobnej pod pewnymi względami do popularnej na zachodzie muzyki Tuareg spopularyzowanej m.in. przez Tinariwen), a czwarty krążek, który będzie promować na wrocławskim koncercie, ukaże się już niebawem.

Dwa tygodnie później (5 października) przed wrocławską publicznością zaprezentuje się Trio Abozekrys, które tworzą pochodzący z Egiptu bracia Mohamed i Abdallah Abozekry grający na bliskowschodnich lutniach oraz perkusista Nicolas Thé. Twórczość zespołu jest opowieścią o podróżach pomiędzy targaną konfliktami północą Afryki a Francją, gdzie artyści znaleźli swój nowy dom. Na koncercie muzycy zaprezentują materiał z wydanej przed rokiem debiutanckiej płyty Don’t Replace Me By a Machine, łączącej tradycyjną muzykę arabską z garażowym zacięciem.

Trzecim koncertem cyklu będzie projekt Mosty saksfonisty jazzowego Cezariusza Gadziny, który wraz zespołem łączy nowoczesny jazz z muzyką tradycyjną, słowiańską kantylenę z afrykańską rytmiką, a jazzową swobodę z partiami zapisanymi przez kompozytora. Projekt oryginalnie powstał na zamówienie jednego z najprężniejszych festiwali jazzowych w Belgii — Jazz Brugge, a Universal wydało go w formie płyty przed dwoma laty.

Z kolei podczas koncertów z cyklu Wielka improwizacja można będzie poznać różne oblicza jazzu — od śmiałej awangardy i odważnej improwizacji po mainstream na najwyższym poziomie. W programie m.in. Jazz at Lincoln Center Orchestra with Wynton Marsalis, a także kwartety: Gordon Grdina Quartet, który łączy brzmienie ludowego instrumentu oud z jazzową improwizacją, oraz Branford Marsalis Quartet, formacja trzykrotnego zdobywcy Grammy. Poza tym: Giulia Valle Ensemble pod przewodnictwem charyzmatycznej kompozytorki-kontrabasistki i szwajcarski kwintet Pilgrim, który zaprezentuje materiał ze swojej czwartej płyty Crosswinds. Polską scenę jazzową reprezentować będzie trio braci Oleś, Marcina i Bartłomieja, ze słynnym Pianohooliganem — Piotrem Orzechowskim.

Więcej informacji o koncertach na stronach NFM-u.

Aziza Brahim
22 września 2019, niedziela, godz. 18:00, NFM

Trio Abozekrys
5 października 2019, sobota, godz. 19:30, NFM

Cezariusz Gadzina — Mosty
13 października 2019, niedziela, godz. 18:00, NFM

Jazzbowl ’18: Jazzowe podsumowanie roku

Pewnie zauważyliście przez tych parę lat, że choć nie mamy jazzu w nazwie strony, temat samego jazzu pozostaje nam nieobcy. Nie jest to co prawda zbyt często wątek przewodni naszych niusów, ale systematycznie zagłębiamy się w świat jazzu, czy informując was w piątki o premierach płytowych, czy prowadząc audycję w Radiu LUZ, czy wreszcie podsumowując najciekawsze wydawnictwa kolejnych lat. Tym razem, jeszcze przed końcem spowitego jazzową aurą listopada, postanowiliśmy dodatkowo wyróżnić najciekawsze w mniemaniu redaktorów Miski krążki ze świata jazzu — niezależnie od zbliżających się wielkimi krokami rankingów końcoworocznych. Drodzy Czytelnicy, oto Jazzbowl ’18.


Origami Harvest

Ambrose Akinmusire

Blue Note

Ambrose Akinmusire odważnie przeciwstawia się dominującej we współczesnej krytyce muzycznej idei dopisywania politycznego kontekstu do abstrakcyjnej w formie muzyki. Jest w tym, owszem, coś niefrasobliwie dosłownego, bo na Origami Harvest Akinmusire w roli narratora obsadził rapowego outsidera Kool A.D., który we właściwy sobie sposób, gdzieś między prostym snuciem opowieści a koncepcyjnie porwanym, poetycznym free rapem, dzieli się prowadzi słuchacza przez kolejne jazzowe meandry nowej płyty utalentowanego trębacza. Jest jednocześnie głosem z offu i głosem z wnętrza, narratorem i bohaterem, jest obecny, ale iluzorycznie, mówi, ale niedopowiedzeniami. Sam Akinmusire także zawraca ze ścieżki klasycznego amerykańskiego post-bopu ku bardziej europejskiej muzyce kameralnej, w czym pomagają mu muzycy z Mivos Quartet. To, w połączeniu z wykonawczą i kompozycyjną wirtuozerią, politycznym przesłaniem, niecodzienną wrażliwością i nieoczywistą rapową narracją, kreśli kompetentny jazzowy portret współczesnej Ameryki. — Kurtek


Avantdale Bowling Club

Avantdale Bowling Club

Years Gone By

Avantdale Bowling Club — to właśnie nazwa zespołu, który mimo skrajnie małej popularności i swojego niszowego stylu, nagrał nie tylko jeden z najlepszych hip-hopowych, ale również jazzowych albumów w tym roku. Liderem formacji jest Tom Scott, weteran nowozelandzkiej sceny, który jest także częścią takich projektów jak Homebrew czy @peace. Na liczącym 8 utworów krążku, raper dotyka spraw takich jak przyjaźń, brak pieniędzy czy uzależnienia, jako tło wykorzystując bogato zaaranżowany i świetnie skomponowany jazz. Całość przypomina To Pimp A Butterfly, jednak z bardziej przyziemną tematyką i środkiem ciężkości położonym na swobodnych instrumentalnych eksperymentach. ”Years Gone By” doskonale reprezentuje brzmienie płyty, rzucając słuchacza w nostalgiczną podróż przez życie. Jeśli jesteście zainteresowani jakościowym jazz-rapem, w którym zarówno jazz, jak i rap stoją na najwyższym poziomie, nie mogliście lepiej trafić. — Adrian


Seymour Reads the Constitution!

Brad Mehldau Trio

Nonesuch

W marcu Brad Mehldau zaczarował słuchaczy wytrawnym studium Bachowskim balansującym na granicy kameralnego jazzu i muzyki barokowej. Nim zdążyli wziąć głębszy oddech, wrócił w swoim sygnaturowym trio z Jeffem Ballardem na perkusji i Larry’m Grenadierem na basie z koktajlowym krążkiem Seymour Reads the Constitution! Na płycie poza trzema oryginalnymi kompozycjami Mehldau znalazły się interpretacje popowej klasyki (Paul McCartney, Brian Wilson), reinterpretacje mistrzów jazzu (Elmo Hope, Sam Rivers) i jeden standard z wielkiego amerykańskiego śpiewnika („Almost Like Being in Love” Fredericka Loewe’a). Mehldau z ekipą nie odkrywają jazzowej Ameryki, ale po dwuletniej przerwie wracają rozmiłowani w lżejszej, choć nie prostolinijnej formule, której bliżej do klasycznego Billa Evansa, Cannonballa Adderleya czy wczesnego Milesa Davisa niż do sygnaturowego brzmienia wcześniejszych nagrań Mehldau. Nie jest to oczywiście cool jazz sensu stricto, ale pozostaje on niewątpliwym punktem wyjścia dla właściwym współczesnemu jazzowi improwizacji tria. — Kurtek


The People Could Fly

Camilla George

Ubuntu

Po ubiegłorocznym debiucie długogrającym „Isang”, londyńska kompozytorka i saksofonistka altowa Camilla George po raz kolejny udowadnia, że jest jedną z najciekawszych postaci współczesnej międzynarodowej sceny jazzowej. Wydane siłami labelu Ubuntu Music The People Could Fly to zapierający dech w piersiach miraż karaibsko-afrykańskiej tradycji artystycznej (narracja albumu oparta została na książce z afrykańskimi opowieściami ludowymi), niejednokrotnie dubujących groove’ów oraz funkującego spiritual jazzu rodem z najznamienitszych nagrań Johna Coltrane’a. — Mleczny


The Window

Cécile McLorin Salvant

Mack Avenue

Ostatnio trochę narzekaliśmy, że najnowszy album od Cécile McLorin Salvant po raz kolejny składa się ze zbioru cudzych kompozycji. Tymczasem „The Window” to świetne wydawnictwo, z którym warto zapoznać się bliżej. Nie bez przyczyny Cécile jest nazywana nadzieją wokalnego jazzu. Piąty krążek Amerykanki stanowi intymną, ale też pełną dojrzałości i charyzmy rozmowę wokalistki z pianistą. Niesamowicie brzmi minorowy ton, który artystka potrafi wydobyć z nawet najbardziej radosnego standardu. Sprawdźcie sobie, co wyczynia się tu z musicalowymi tematami jak „Where Thine That Special Face” czy ograne „Somewhere” z West Side Story. Pod względem nastroju to zdecydowanie jesienna płyta, ale artystka zapewnia, że starała się uchwycić pełnię dynamizmu towarzyszącego miłosnym cyrkulacjom. Ten plan wykonała w tysiącu procentach. W dobie wzmożonej kompresji takie kameralne, ale treściwe albumy to czysta przyjemność. — Maja Danilenko


An Angel Fell

Idris Ackamoor ☥ The Pyramids

!K7 Music

Fantastyczna trupa jazzowych podróżników pod wodzą charyzmatycznego saksofonisty Idrisa Ackamoora wróciła w tym roku z nową płytą, następcą przełomowego dla muzyków We Be All Africans sprzed dwóch lat. To udana kontynuacja stylistyki zaczerpniętej przez Ackamoora i spółkę z amerykańskiego spiritual jazzu i afrykańskiego folku. Sam muzyk mówi zresztą, że u podstaw nowej płyty stoją właśnie folklor, fantazja i dramaturgia, które mają służyć nie samym sobie, nie jedynie celom artystycznym, ale także, a może przede wszystkim dotarciu do świata z trudną wiadomością — o katastrofalnych skutkach globalnego ocieplenia i ekologicznej obojętności, za którą prędzej czy później zapłacimy wszyscy. Krążek wyprodukowany przez Malcolma Catto z The Heliocentrics wyciąga muzykę Ackamoora i spółki z plemiennego afrobeatu w rejony bliższe szeroko pojętej folkowej duchowości — tak jest w inspirowanym Sun Rą dubowym „The Land of Ra”, w orientalnym „Papyrus” czy w na wpół psychodelicznej, a na wpół awangardowej wariacji na klasycznej exotice w „Message to My People”. An Angel Fell to zrównoważony, bujający krążek ujmujący doskonałą synergią i magnetyzujący nienachalnym groove’m. — Kurtek


Starting Today

Joe Armon-Jones

Brownswood

Ten niepozornie wyglądający rozczochraniec wyrósł w 2018 roku na jednego z liderów młodej fali wyspiarskiego jazzu. Dał o sobie znać już w lutym, za sprawą premiery kompilacji We Out Here, będącej przewodnikiem po multikulturowych zakamarkach muzycznych Londynu. Trzy miesiące później otrzymaliśmy Starting Today — album wydany nigdzie indziej jak w Brownswood Recordings. Wbrew skądinąd słusznej taktyce nieoceniania zawartości po okładce, można śmiało stwierdzić, że ilustracja Starting Today oddaje doskonale istotę płyty, będącej skompresowaną definicją brzmienia wielkomiejskiej ulicy, której start zaczyna się w sercu wschodniego Londynu. Fuzja jazzu, dubu, soulu i parkowej poezji pełna jest w najrozmaitsze wpływy i inspiracje. To absolutna zaleta, która pozwala płycie być ścieżką dźwiękową zarówno do medytacji, jak i pośpiesznego spaceru pośród tłumu. — K.Zięba


The Return

Kamaal Williams

Black Focus

Zwolennicy poglądu o poprawie kondycji jazzu dzięki hiphopowym wpływom dostali w tym roku kolejny dowód na słuszność głoszonej tezy. Błędem jednak byłaby klasyfikacja The Return jako zapisu jedynie flirtu tychże gatunków. Podobną zagwozdkę musieli mieć recenzenci dorobku Roya Ayersa (Swoją drogą – czy w latach siedemdziesiątych soul również „ratował” jazz?), który należy prawdopodobnie do ulubieńców Kamaala. Album, nagrany wespół z Pete’em Martinem na basie oraz Joshuą McKenzie’em na bębnach zdominowany jest przez obłędnie ciepłe rhodesowe dźwięki oraz futurystycznie przestronne akordy, które narodziły się w głowie Williamsa. Słuchając The Return, można w myślach zakładać okulary przeciwsłoneczne i zapomnieć przy tym, że twórcy działają w wiecznie pochmurnym Londynie. Kamaal zafundował nam konkretną podróż z Kalifornią na horyzoncie. — K.Zięba


Heaven and Earth

Kamasi Washington

Young Turks

Niebo i ziemia. Dwa światy połączone ze sobą. Tytuł tegorocznego albumu Kamasiego Washingtona idealnie oddaje charakter jego twórczości. Muzyk niczym mityczny Prometeusz sprowadził jazz na ziemię i postanowił na nowo przedstawić go nowemu pokoleniu słuchaczy (pokoleniu, które może go kojarzyć głównie z nie jazzowych kolaboracji m.in. z Thundercatem lub Kendrickiem Lamarem). Brzmi patetycznie i górnolotnie? Jak samo Heaven and Earth! Bogate i rozbudowane kompozycje, inspiracje m.in. funkiem, R&B czy muzyką afrykańską, wsparcie wielu innych uznanych muzyków — Milesa Mosleya, Ryana Portera, Ronalda Brunera Jr. i Terrace’a Martina. To wszystko składa się na ten ponad 2-godzinny (choć krótszy niż wydane 3 lata temu The Epic) album. Jedna z tegorocznych pozycji obowiązkowych. A jeśli komuś będzie mało, zawsze może sięgnąć po dołączoną do krążka epkę The Choice. — Mateusz


MITH

Lonnie Holley

Jagjaguwar

Choć MITH Lonniego Holleya trudno jednoznacznie sklasyfikować gatunkowo, bezapelacyjnie powinno uplasować się wysoko na tegorocznych liście płyt, które nie brzmią jak nic innego, czego wcześniej słuchaliście. Holley z właściwą sobie ekspresją, w formie gdzieś między Waitsowską quasimelodyjnością a Heronowską deklamacją, miesza słoniowaty parasol odcieni freakowego soulu z eksperymentalnym jazzem, który raz szuka źródła natchnienia w afroamerykańskiej muzyce ludowej i początkach gospel, innym uderza w te same post-minimalistyczne rejestry, które zbudowały uniwersum muzyczne Colina Stetsona, jeszcze później wije się wraz z psychodeliczną elektroniką. Sam Holley ma w sobie równie dużo z wokalisty, co performera, jawiąc się a to jako współczesny Screamin’ Jay Hawkins, a to free-jazzowy Charles Bradley, a to soulmate Georgii Anne Muldrow — w zależności od utworu i kontekstu. Z jego sugestywnie zatytułowanego debiutu Just Before Music z 2012 roku pozostał mu ambientowo-improwizowany background oraz inspiracja kazaniami afroamerykańskich pastorów, ale MITH eksploruje na szczęście mimo wszystko bardziej piosenkowe terytoria, z których, bez wątpienia, na czoło tegorocznego peletonu utworów-manifestów należy wyprowadzić przejmujące „I Woke Up in a Fucked-Up America”. — Kurtek


Universal Beings

Makaya McCraven

International Anthem

Makaya McCraven w swojej twórczości balansuje gdzieś na granicy kilku gatunków. Perkusista tworzy muzykę, w której odnaleźć można elementy instrumentalnego hip-hopu, jazzu oraz funku z domieszką chicagowskich brzmień. Określenie „producent bitów” byłoby nieodpowiednie dla tak utalentowanego artysty, chociaż jego utwory często mylnie przypominają hiphopowe bity stworzone z sampli muzyki jazzowej. Sam Makaya wśród inspiracji wymienia na równi zespół The Pharcyde oraz takich jazzmanów jak Archie Shepp. Upodobania te słychać na jego najnowszym albumie Universal Beings. Z jednej strony, materiał miejscami wydaje się beattape’m, ale rozbudowane partie instrumentalne raz po raz przypominają, że mamy do czynienia z pełnoprawnym albumem jazzowym. McCraven kontynuuje tradycje chicagowskiego AACM, nieoczekiwanie mieszając je z elementami post-rocka. Kolejny raz udowadnia, że nie boi się eksperymentu. —Polazofia


The Optimist

Ryan Porter

World Galaxy

The Optimist Ryana Portera to wzorcowa płyta z historią. Zanim ukazała się w lutym tego roku, spędziła prawie dekadę na półce i pewnie jeszcze przez jakiś czas nie doczekałaby się oficjalnej premiery, gdyby nie to, że Porter grał na puzonie na wydanym w 2015 roku przełomowym The Epic Kamasiego Washingtona. To zresztą nie jedyne podobieństwo między oboma krążkami, bo choć muzyczny świat Portera w dużej mierze został zaklęty w klasycznym coltrane’owskim post-bopie, za oba albumy odpowiada mniej więcej ta sama ekipa. Miles Mosley na bazie, Cameron Graves na klawiszach, Tony Austin na bębnach, Brandon Coleman na pianie Rhodesa i oczywiście Kamasi Washington na saksofonie. I choć trudno ścigać się z The Epic Washingtona pod jakimkolwiek względem, The Optimist jest solidnym współczesnym jazzowym krążkiem sam w sobie — niesiony tą samą znakomitą synergią i wypełniony chwytliwymi, doskonale zdekonstruowanymi improwizacjami motywami melodycznymi. — Kurtek


Your Queen Is a Reptile

Sons of Kemet

Impulse

Muzyka jazzowa to nie tylko zimne improwizacje i wyścig kolejnych solówek. Istnieją też płyty będące swoistym manifestem i wyrazem buntu przeciwko zastałej sytuacji. Na najnowszej płycie projektu Sons of Kemet lider zespołu Shabaka Hutchings postanawia dać wyraz swojemu niezadowoleniu względem rządzącej Wielką Brytanią rodzinie królewskiej i w dziewięciu nagraniach zawartych na albumie na pierwszym miejscu stawia swoje własne królowe, które potrafią go wysłuchać i nie uznają niesprawiedliwości klasowej oraz dyskryminacji rasowej. Wśród kobiet, wysławianych w każdym z utworów znalazły się m.in. aktywistki społeczne, zbiegłe niewolnice, a nawet babcia Hutchingsa. Manifest swój artyści wyrażają przez jazz połączony z hip-hopem często przechodzącym w spoken word, a nawet dubowymi wibracjami. Muzyka z Londynu od zawsze pełna była łączenia gatunków i łamania barier, nie inaczej jest także i tutaj, gdzie kilka muzycznych światów, łączy się w jeden wyraźny strumień, z którgo przez niemal cały album, aż kipi wściekłość i bunt. Warto dodać również, że album ukazuje się w barwach legendarnego labelu Impulse, w którym swoje wielkie dzieła wydawali m.in. John Coltrane, Alice Coltrane czy Pharoah Sanders. — efdote


For Gyumri

Tigran Hamasyan

Nonesuch

Twórca jednej z najładniejszych zeszłorocznych płyt jazzowych An Ancient Observer, ormiański pianista Tigran Hamasyan i w tym roku nie pozostawił nas z niczym. Wydana w lutym epka zatytułowana For Gyumri jest symbolicznym hołdem dla Giumri, drugiego największego miasta we współczesnej Armenii, niegdyś znanego jako Aleksandropol i pełniącego rolę artystycznej stolicy regionu, ale poddanego w XX wieku wielu trudnym próbom z katastrofalnym trzęsieniem ziemi w 1988 roku na czele. For Gyumri musi więc traktować na swój sposób o mierzeniu się z traumą i stratą (wirtuozeryjnie poszarpana miniatura „Self-Portrait” to doskonała alegoria najnowszej historii miasta i jego mieszkańców), ale przede wszystkim przynosi wyczekiwane ukojenie — czy to w ostatnich taktach kończącego płytę „Revolving-Prayer”, czy w post-cool-jazzowym „The American” zwieńczonym zwodniczo beztroskim pogwizdywaniem, czy w zapuszczającym się na terytoria post-impresjonistycznego ambientu, rozświetlającym „Rays of Light”. — Kurtek


We Out Here

Różni wykonawcy

Bronswood

Trudno chyba o lepsze podsumowanie tego, co dzieje się obecnie na młodej jazzowej scenie Wielkiej Brytanii, niż to co zaprezentowano nam na tej kompilacji. Kompilacji nietypowej, nie jest to bowiem selekcja gotowych już nagrań, a efekt pewnej sesji nagraniowej. Pod okiem dyrektora muzycznego przedsięwzięcie, którym był występujący zresztą na płycie — Shabaka Hutchings oraz właściciela labelu Brownswood RecordingsGillesa Petersona, w przeciągu trzech długich i owocnych dni w studiu North West London, powstał krążek, będący zarówno podsumowaniem niesamowitej rewolucji zachodzącej obecnie w brytyjskim jazzie, jak i zapowiedzią tego, czego możemy spodziewać się po nim w przyszłości. Usłyszeć można tam zarówno znane już zespoły, jak np. Ezra Collective czy Kokoroko, jak i całe grono artystów, którzy dopiero podbijają scenę, ale posiadają olbrzymi talent. Każda z dziewięciu kompozycji tu zawartych to mistrzowski kawałek muzyki, a po wysłuchaniu całości można dojść tylko do jednego wniosku — ekspansja młodych jazzowych artystów z Wysp dopiero się rozpoczyna, a za sprawą We Out Here, już teraz sprawdzić można, jakiego jazzu słuchać będziemy w kolejnych latach. — efdote


Zbiorcza plejlista z naszymi jazzowymi hajlajtami roku poniżej:

Leifur James zapowiada souljazzowy debiutancki longplay

Być może nazwisko Leifura Jamesa jeszcze do was nie dotarło, ale to dobry czas, by to zmienić, bo londyński multiinstrumentalista i producent przygotowuje się właśnie do wydania debiutanckiej płyty. James od dziecka był kształcony muzycznie w kierunku jazzu i klasyki pod okiem muzykalnych rodziców. Jego nowy krążek zapowiada się jako projekt chylący się jednak wyraźnie także w kierunku muzyki soul. Brzmienie Jamesa doskonale ilustrują dwa zapowiadające płytę single — „Argonaut” i wydane w piątek „Mumma Don’t Tell”. Krążek A Louder Silence powstawał przez dwa lata w domowym studiu nagraniowym Jamesa, a zostanie wydany przez Night Time Stories 5 października. Rzecz wydaje się godna uwagi i potwierdza dobrą formę londyńskiej sceny jazzowej.