Wydarzenia

Słów kilka o koncercie Angel Haze

Data: 4 lutego 2016 Autor: Komentarzy:

12645224_1221406701206961_112287188089673837_n

fot. Karol Ludwikowski

Po wczorajszym występie Angel Haze w warszawskim klubie Proxima, niektórzy narzekali, że opis wydarzenia na facebooku był dłuższy niż koncert sam w sobie. Wszystkim osobom, którym nie wystarczyła godzina, by pozbyć się wątpliwości, kto jest obecnie najgroźniejszą zawodniczką na rapowej scenie, mogę tylko napisać jedno — kupcie sobie bilet na najbliższy występ gwiazdy w tym czy innym kraju, poświęćcie kilka minut na (ponowny) odsłuch całej dyskografii raperki i przestańcie narzekać. Bo my, szczerze zaskoczeni formą i przekazem środowego koncertu, wciąż nie możemy wyjść z podziwu.

Każdy kto choć trochę śledzi karierę Angel wie, że premiera jej debiutanckiej płyty Dirty Gold nie poszła zgodnie z planem. Tym bardziej nie poszła po myśli wytwórni Island. I choć na krążku jest kilka naprawdę mocnych fragmentów, w tym tygodniu Haze skupiła się przede wszystkim na ostatnio wydanym mikstejpie, Back to the Woods. I nie zawaham się napisać, że jest to prawdopodobnie jedno z najbardziej mrocznych i zimnych wydawnictw wśród kobiecego rapu od czasów Black Pearl Yo-Yo. Co mnie uderzyło najbardziej to chyba fakt, że podkłady wyprodukowane przez Tk Kayembe, które jako wersje studyjne zakorzenione są dość mocno w brudnym klimacie rodem z Detroit, podczas koncertu przerodziły się w trapowe lodowate bangery, które zmroziły serca stojących pod sceną fanów artystki. Wykonania takich numerów jak „D-Day”, „On Fire”, „Moonrise Kingdom” czy „The Wolves” były równie niepokojące, co fascynujące. Coś w krzyku (tak, to był krzyk!) Angel sprawiało, że chciałam, by natychmiast przestała opowiadać o bólu i cierpieniu, a jednocześnie miałam poczucie, że mogłabym słuchać tych historii w nieskończoność. I oczywiście, przez cały koncert raperka, niczym gwiazda rock’n’rolla, nie zwalniała tempa. Widać, widać było, że nie jest to najlepszy okres w życiu Haze, która przyznała, że nagrywając płytę była w głębokiej depresji. Raperka wyraźnie wyglądała na zmęczoną, ale paradoksalnie dzięki temu tym bardziej skupiała się na wykonywanej pracy, wkładając w to całe serce, nawet jeśli miałoby być ono złamane. Nawet jej skromny skrój, w postaci spodni, koszulki i czapki z daszkiem zasłaniającej twarz, doskonale oddawał panujący melancholijny nastrój w Proximie. I jeszcze te światła, światła, które podkreślały gęsty i mglisty klimat!

Przyznaję, że spodziewałam się trochę bardziej wesołego show. Marzyłam o tym, by usłyszeć na żywo numery takie jak „Deep Sea Diver” czy „April’s Fool”. I choć żaden z wymienionych kawałków nie zagościł na setliście, to właśnie materiał z Dirty Gold kończył występ Angel. Najpopularniejszy singiel raperki, „Battle Cry”, był doskonałą kropką nad i, koncertu bezlitosnej MC ze Stanów Zjednoczonych. Zwracam honor i oddaję cały szacunek Angel, nie za pozostanie buntowniczką walczącą z wielkimi wytwórniami czy dziewczyną z ulicy, która rapuje agresywniej niż każde z wcieleń Nicki Minaj, ale przede wszystkim za pozostanie sobą. Widziałam koncert Azealii Banks trzy lata temu, podczas festiwalu Free Form, i tak, muszę przyznać — bawiłam się świetnie, natomiast ani skoczne „212”, ani wszędobylskie „Harlem Shake” nie dały mi tyle do myślenia, co środowe smutki Angel. Ten koncert nie był ani lepszy ani gorszy od wspomnianego występu Banks… był po prostu inny.

Komentarze

komentarzy