Nick Waterhouse
Never Twice (2016)
Innovative Leisure
W otwierającym trzeci longplay Nicka Waterhouse „It’s Time” piosenkarz całkiem zasadnie prosi słuchacza o potwierdzenie, że to już czas. Niestety z tej pozycji trudno jednoznacznie na tak postawione pytanie odpowiedzieć, biorąc pod uwagę, że Never Twice to kolejna pozycja w dyskografii muzyka dająca wyraz jego fascynacji klasycznym rhythm & bluesem. Pomimo tytułu płyta wcale nie zapowiada nowego rozdziału w karierze Waterhouse’a. Co więcej — po inspirowanym americaną Holly piosenkarz wraca do stricte rhythm & bluesowego brzmienia, które po raz pierwszy uczynił swoim własnym na debiutanckim Time’s All Gone przed czterema laty. Nie jest to jednak kalka, a wariacja. W tym słowie kryje się zresztą całe ryzyko, jakie Watehouse podjął, nagrywając nowy album. Efekt jest mieszany. Aranżacyjny kunszt, songwriterska precyzja i rock & rollowa charyzma, które cechowały debiut, a na Holly z jakiegoś powodu świadomie odłożono je na bok, nie wracają tu niestety w pełnej krasie. Krążek wyprodukowany przez Waterhouse’a wspólnie z Michaelem McHugh (współpracującym m.in. z Black Lips czy Ty’m Segallem) to niewiele więcej niż zręczny revival soulowych tradycji przełomu lat 50. i 60. Waterhouse po raz kolejny napisał dziesięć zmyślnych kompozycji w stylu epoki — umiarkowanie przebojowych i nie do końca przystających do muzycznego spektrum współczesnej Ameryki, ale cechujących się zasługującą na nieśmiałą owację lekkością. Never Twice swobodnie płynie z głośników, znane motywy („Katchi”, „Tracy”) wibrują w uszach. Chwilę później płyta się kończy, ramię igły nieśpiesznie wraca na swoje miejsce, a my wracamy do rzeczywistości. Nic się nie dzieje.
Komentarze