Wydarzenia

Recenzja: Arca KiCk i

Data: 23 października 2020 Autor: Komentarzy:

Arca

KiCk i (2020)

XL Recordings

Poetry, love and life
Sex’s changing changing changing
Man is woman, woman is man
Even your brain is not your brain

Your heart is a plastic thing
And can be bought
There are no more the diseases that can be caught
Man became the thing, that he wash up man

Choć Nina Simone i Arca wydają się sytuować się na skrajnie odległych od siebie krańcach spectrum ekspresji, zarówno tożsamościowej, jak i artystycznej, te kilka linijek z fantastycznego „22nd Century” wydaje się w przedziwny sposób wiązać duchowo obie artystki. Simone w tym poemacie roztacza wizję postmodernistycznej utopii, świata upgrade’owanego nie do poziomu latających samochodów, ale do zaistnienia obyczajowego przewrotu, zniesienia binarności płci, ludzkiej tożsamości i podmiotowości. Bluesowa legenda ową futurystyczną wizję wyśpiewała i zobaczyła, Arca zaś w niej żyje, tworzy i stamtąd wysyła nam pocztówkę w postaci KiCk i.

Najnowszy album wenezuelskiej producentki i wokalistki to jedno z tych dzieł, które trudno jest analizować, mając na uwadze wyłącznie warstwę muzyczną. Wpisuje się bowiem w kontekst totalnego, transgresywnego performance’u, który artystka podejmuje na przestrzeni własnej tożsamości. Będąc sama osobą określającą się jako niebinarna, transpłciowa kobieta, stara się w poetyce późnego postmodernizmu i jego futurystycznej chaotycznej pulpie odnaleźć drogę do zniesienia językiem transhumanizmu konceptu nie tylko płci, ale człowieczeństwa w ogóle. Sama przyznała się, że nie przeszkadza jej zwracanie się do niej per „it” i śmiało fragmentaryzuje wizerunek swojego ciała przy pomocy cyfrowych glitchów, aby grać koncepcją uproduktowienia i fetyszyzacji ciała muzyka, zbliżając się tym samym do cyfrowego, niecielesnego, nieco obłego surowca składającego się z odprysków i cyfrowych bugów.

Ten pozadźwiękowy kontekst wymagał objaśnienia, gdyż cała warstwa muzyczna płyty podyktowana jest właśnie owym konceptom. Najbardziej bezpośrednio doświadczamy tego w cynicznym, perkusjo-centrycznym, industrialnym manifeście „Nonbinary”, który płytę otwiera. W swojej pewności siebie i surowości brzmienia Arca zdaje się próbować werżnąć dźwięk niczym akrylowy tips pod skórę słuchacza, a wraz z nim dać do zrozumienia, że od teraz dotychczasowa percepcja genderowej normatywności kończy się i zaczynamy grę na zasadach, które ustalać będzie ona. Ten surowy wstęp jest niczym ostrzeżenie, po którym jednak, o dziwo, nie nadchodzi kolejny atak, ale ukojenie w postaci „Time”. Rozmarzony, swobodnie dryfujący w przestrzeni na motoryce surowych, transowych synthów numer objawia efemeryczne, sensualne oblicze wokalistki, które znane nam było już z onirycznie sensualnych odjazdów, których mogliśmy doświadczyć na Arce przed trzema laty.

Dobór tych tracków jako rozpoczynających owy manifest nie jest przypadkowy, bo doskonale ustawiają one percepcję słuchacza na niejednolity, pełen dychotomii charakter reszty albumu, który stara się próbować zatrzeć jak najwięcej z tych binarnych granic. Dostajemy zatem zarówno neurotyczne, introwertyczne „Calor” wyśpiewane niskim, rezonującym w męskim rejestrze wokalem, jak i bezpruderyjnie postclubowy twerk anthem „Maquetrefe”, który zbliża zbliża nas w kierunku neoperreo stojącego na granicy drapieżnego wyuzdania a dziewczęcej kampowości. Androgyniczny wokal Arki stale, symultanicznie ćwiartowany jest trybikami awangardowego, cyfrowego chaosu, podobnie zresztą jak eklektyczne, wymykające się gatunkowemu konformizmowi instrumentale. Ciała utworów nadpobudliwie pulsują i dobrze dogadują się zarówno z chrzęszczoco-szeleszczącym wachlarzem postindustrialnej ekspresji, jak i z ekstatycznym, rozmarzonym paradygmatem nadwrażliwego oniryzmu.

Zupełnie odrębną kwestią są też gościnne występy zaproszonych artystek. Pomimo imponującego curiculum vitae obejmującego współprace z m.in. Kanye Westem czy FKA Twigs, Arca nie podejmowała dotychczas prób inkorporowania innych sił kreatywnych w ramy własnej twórczości. Tym razem jednak na liście gości znajdziemy jedne z najgłośniejszych nazwisk współczesnej art-popowej i elektronicznej sceny. Najbardziej spektakularną gościnkę stanowi, oczywiście, Rosalía, która pojawia się tutaj w ramach potężnego bangera w postaci bezpardonowego, tanecznego „KLK” nawiązującego do tradycji żywiołowego neoperreo i latynoskich korzeni etnicznych obu wokalistek, ale równie fantastycznie sprawdzają się quasi-rapowe przeloty Shygirl w motorycznym, fantastycznie grającym przestrzenią i wykorzystaniem organicznych sampli „Watch”. Sophie gościnnie pojawia się w chyba najbardziej eksperymentalnym, ociężałym „La Chiqui”, który chwilami sprawia wręcz dyskomfort swoim igrającym z percepcją słuchacza, nierównym rytmem, zaś Björk pobjorczyła po swojemu, serwując w „Afterwards” poemat, który równie dobrze mógłby znaleźć się na Utopii. Choć muzycznie trochę brakuje tutaj konkretnej, charakternej treści, narracyjnie jest to przyjemny oddech przed ponownym wjazdem w zdekonstruowane kluby.

Jeżeli już przy narracji jesteśmy, to cała ta wielowątkowa, nadpobudliwa opowieść kończy się, paradoksalnie, na nutę melancholijną. Na doskonałym, podniosłym „Machote”, przywodzącym na myśl arcydzielne „Desafio” w quasitrapowej wersji, album mógłby się zakończyć i byłoby to fantastyczne, kojące rozluźnienie po tak wymagającej opowieści. Dostajemy jednak jeszcze „No queda nada”. Kołysankowy, subtelny epilog wprowadza nas w (i tak już eklektyczny) horyzont dźwiękowy motorykę przywodzącą na myśl alternatywne R&B czy fantazję na temat trip-hopu, jednak w ostatecznym rozrachunku wydaje się nieco zbyt przeciągnięty i pozbawiony materii. Z drugiej strony, być może, ma stanowić pesymistyczny moment powrotu do normatywności, uspokojenia queerowych aspiracji demontowania normatywności i naginania granic opresyjnego genderu. Być może brak satysfakcji ma nam przypomnieć, że, ostatecznie, to nadal transhumanistyczna utopia osadzona w świecie potencjalnego futuryzmu, a nie realna, tętniąca swoim własnym chaosem codzienność…

Jakkolwiek byśmy tego zakończenia nie interpretowali, KiCk i to zdecydowanie jedno z najciekawszych muzycznych zjawisk roku 2020. W momencie, kiedy wydaje się, że postmodernizm sam siebie pożarł, a hyperpopowe y2k, które jeszcze parę lat temu próbowało wymyślić mainstream przyszłości stanowi obecnie jeden z jego wyrazistych elementów, Arca pokazuje że nadal żyje lata świetlne przed ludzkością. Deformuje, przekracza granice, odcina korzenie, prowokuje. Przyszłość dzieje się teraz.

Komentarze

komentarzy