Wydarzenia

Jill Scott w Warszawie – nasze recenzje

Data: 11 lipca 2008 Autor: Komentarzy:

jilljill

Jak dobrze wiecie, w ten właśnie sposób wykluczyłam się na własne życzenie z możliwości porównania koncertów dwóch obecnie największych soulowych div. Prawo do porównywania czegokolwiek z czymkolwiek zostało mi automatycznie odebrane. Cieszcie się i radujcie. Nie mogąc umiejscowić środowego koncertu Jill Scott w powyższym kontekście, pozostaje mi po prostu sporządzenie w miarę szczegółowego sprawozdania z możliwie jak najmniejszą ilością analitycznych wkrętów. A zatem, było to tak.

Zgodnie z planem, mniej więcej o 19.30 na scenie pojawił się Afromental. Ptaszki ćwierkają, iż działalność tego olsztyńskiego składu, który w zasadzie lepiej się rusza niż gra, prawdopodobnie już na jesieni przejdzie w nowy wymiar. Ciekawych ich przyszłych losów odsyłamy do tzw. Dance Tv. Ale zostawmy ich. Nieważne, co by nie pisać o ich zresztą bardzo sympatycznym i całkiem skocznym występie, to był on z góry skazany na totalną zagładę, zmiażdżenie i zapomnienie, w momencie gdy na scenie wkroczyła Jill i jej zespół. Estradę powoli zaczęli zapełniać muzycy, chórek – Valvin z kawą i panie z białym winem, a na stojący na środku sceny stolik wjechały dwie szklanki wody, coś co wyglądało na koniak, miało konsystencję wina, a ostatecznie okazało się być jakimś likierem oraz mała buteleczka z, najprawdopodobniej, wódeczką. Tym wszystkim raczyła się gwiazda podczas swojego, trwającego ponad półtorej godziny, występu. Przy pierwszych dźwiękach muzyki, uśmiechnięta i uradowana Jill weszła na scenę, pokazując znajome \m/ . Była ubrana w czarne legginsy i takąż tunikę, na której zawiesiła niemałych rozmiarów naszyjnik. Do tego niebieskie paznokcie i makijaż tego samego koloru. Wysokie buty, które miała na sobie przez większość występu, zmieniła pod koniec imprezy, i jak to się swojsko mówi, wyleciała na laczkach ku uciesze rozentuzjazmowanej gawiedzi. To nie był występ w stylu Experience. To nie było Live In Paris. To był prawdziwy Warschau Hard Rock Café. Nie spodziewałam się takiej Jill. Fala jej żywiołowej energii absolutnie mnie zaskoczyła i częściowo odebrała mowę. Przewodziły głównie utwory z ostatniego wydawnictwa, The Real Thing. Bardzo nastrojowe na płycie, w Kongresowej pokazały swoje ostrzejsze, bardziej charakterne oblicze. Nie zabrakło również kawałków z wcześniejszych krążków artystki, które widownia entuzjastycznie rozpoznawała i starała się wykonywać razem z zespołem. Momentami było naprawdę ostro, rzeźnicko i z pazurem, czego ilustracją niech będzie pękające na scenie szkło. Przesuwający się konsekwentnie przez dłuższą chwilę wzdłuż stolika kieliszek ostatecznie spadł i rozbił się tuż przy Jill. Na szczęście panowie techniczni szybko go posprzątali i chyba nawet sama skupiona na śpiewaniu artystka tego nie zauważyła. Pod wrażeniem takich niecodziennych efektów specjalnych byli za to wszyscy zgromadzeni. Oczywiście Jill nie byłaby Scott, gdyby nie starała się wlać w nasze strapione dusze nieco ożywczego, kojącego balsamu w postaci kołyszących kompozycji i kojących, dodających odwagi słów. Wokalistka nie potrzebowała fajerwerków, kadzidełek, ani światła księżyca. Nie musiała mizdrzyć się, wić po scenie lub wygłaszać elegii o sercu amerykańskiego żołnierza, by skupić na sobie uwagę i oczarować zgromadzoną w Kongresowej publiczność. Wystarczył jej niesamowity głos i hipnotyzująca osobowość, która manifestowała się w każdym jej ruchu i dźwięku, jaki z siebie wydawała. To szczerość, prawdziwość Jill i jej muzyki oraz całkowite oddanie słuchaczom podbiło nadwiślańskie uszy, oczy i serca. Widać było, że sama Jilly była zaskoczona i wyjątkowo wzruszona żywą reakcją słuchaczy. Po pojedynku na flesze rozgrywającym się pomiędzy Jill, jej zespołem i widownią, soul diva opuściła scenę, zostawiając za sobą oniemiałą i żebrzącą o choć kawałek perkusyjnej pałki lub spoconego ręcznika, publiczność. Miejmy nadzieję, że jeszcze tutaj wróci, by naładować nas na powrót swoją pozytywną, piękną energią i przypomnieć, o co tak naprawdę chodzi w czarnych dźwiękach.

 

Od Siostry już wiecie, że dzięki przemiłej ekipie z agencji goodmusic miałyśmy zaszczyt spotkać główną bohaterkę wieczoru. Z wrażenia i szoku wywołanego zaproszeniem na zajęcie miejsca na kanapce obok Jill (!!), wypaliłam straszliwe pytanie, poddające w wątpliwość jej całą postawę życiową. Może niech ono zostanie pomiędzy mną, Jill, siostrą i tymi paroma osobami, które nam towarzyszyły. I tak będę się tym zamęczać i molestować do końca moich marnych dni, wiec pozwolicie, ze wstrzymam się tu z tą wiwisekcją. Potem poszło już lepiej, choć jej zdziwiony wyraz twarzy wciąż za mną chodzi. Ale generalnie było niezmiernie sympatycznie. Jill nie rozczarowuje. Jest bardzo miła i otwarta. Zdaje się być dokładnie taka, jaką sobie wyobrażacie, że jest. Równa babka. Prawdziwa i bez zadęcia. Zdarzają się tacy, którzy mają pozę na brak pozy i to jest właśnie ich poza. Czy to ma sens? Chyba tak. Natomiast od Jill trudno jest wyczuć jakąkolwiek nutkę fałszu. Zawsze miałam ją za całkiem postawną kobietę. W rzeczywistości jest malutka. I autentycznie piękna. Zapomniawszy książeczki od albumu, musiałam naprędce coś zorganizować, więc dałam jej do podpisu moją przerobioną na piórnik kosmetyczkę, którą noszę jako usztywnienie torebki, bo nie lubię jak mi coś tam lata i się źle układa. Jill (mam ci pisać po torebce?!) złożyła mi na niej swój zacny podpis, bo wychodzi na to, że po prostu nie mogę mieć normalnego autografu. Ten Jillowy dołączy więc do mojej osobliwej kolekcji podpisów, w której można znaleźć absolutnie wazeliniarskie wpisy na podkładce od piwa od Miłości (R.I.P.) i Best Wishes od Craiga Davida na promocyjnym zeszycie. Złożę teraz triumfalnie tę eks-kosmetyczkę do mojego pudła pamięci (jestem sentymentalna zdzirą) albo oprawię, wrzucę na ścianę i będę czcić. Tak właśnie zrobię. Bo nie codziennie jestem w posiadaniu pamiątek po laureatce Grammy, której zresztą uścisnęłam rękę i zadałam arcy głupie pytanie. Dziwny powód do dumy, ale zawsze jakiś.

 

Jeszcze raz wielkie dzięki dla Kasi z goodmusic za profesjonalne zajęcie się naszymi skromnymi osobami. Na pewno nie uwierzycie, ale nad tym wszystkim unosi się duch Craiga Krejdżiny, który jest pośrednim sprawcą wszystkiego. Widzicie, naprawdę nie można na nim wieszać psów, bo chłopina jest bardzo przydatna, co zresztą widać. Och, i dziękujemy Wam za to, że nas odwiedzacie i czytacie, ponieważ im częściej będziecie tu wbijać, tym bardziej my będziemy mieli dobrze, a tym dobrem przy najbliższej okazji także się z Wami podzielimy. Żeby nie było, że to tak tylko dla siebie robimy, nie?

emm!

3d1.jpg

zastanawialiście się czasem, jak to jest, kiedy spełnia się Wasze marzenie? mam na myśli takie największe, najskrytsze muzyczne marzenie, o którym wręcz wstydzicie się mówić, żeby Was nie wyśmiano. gdyby ktoś powiedział mi trochę czasu temu, że zobaczę Jill na żywo, zareagowałbym pewnie podobnie.

 

przy opisywaniu własnych wrażeń z koncertu nie będę skupiał się na szczegółach dotyczących jego przebiegu, moje redakcyjne koleżanki już to zrobiły. szczęściary, którym udało się zobaczyć Jilly z bliska!

 

anyway, ujrzenie Jill na żywca zawsze było moim największym muzycznym marzeniem. i jak to zwykle bywa, kiedy ma się świadomość bliskości spełnienia owego marzenia, nadchodzi nerwówka. na pewno okaże się, że w Eventimie nie ma dla mnie biletu. a może odwołają koncert z jakiegoś powodu (pozdrawiam fanów Nelly Furtado)? może nie dojadę na czas z powodu wypadku na drodze/korków itd?
oczywiście, wszystko poszło w porządku.

opuściłem salę na czas występu Afromentalu, zupełnie nie miałem ochoty słuchać tego wieczoru nikogo poza główną gwiazdą. wydaje się, że nie byłem w swoim nastawieniu odosobniony, bo przed początkiem występu Jill chyba połowa Kongresówki była pusta. pokręciłem się po korytarzu, rejestrując pojawienie się kolejnych i kolejnych polskich gwiazdek, którymi właściwie trudno się przejmować w ogóle, a co dopiero w taki wieczór!

zaopatrzyłem się jednak w dvd Live in Paris+, które było można kupić w JillScottowym „sklepiku” na korytarzu (do kupienia były jeszcze dwa ostatnie albumy wokalistki, „Collaborations” i „the Real Thing: Words & Sounds Vol.3”)

muszę przyznać z przykrością, że faktycznie, widownia nie była tak pełna, jak przy okazji ostatniej wizyty Angie Stone. przyjechało mnóstwo ludzi, założę się, że nie tylko ja byłem spoza Warszawy, ale całej Kongresówki nie udało sie zapełnić. może nie powinienem być zdziwiony? kiedy gadałem ze znajomymi i rozpowiadałem wszem i wobec, że wybieram się na koncert Jill Scott, odpowiadali zazwyczaj, że nie wiedzą kto to, lub udawali że wiedzą i tylko potakiwali obojętnie głowami. whateva, zostawmy ignorantów z tyłu.

setlistę już znacie. właściwie wyobrażałem sobie, że Jill wejdzie na scenę przy dźwiękach „the Real Thing”, a zejdzie po „Hate On Me” – wyobrażałem sobie źle.

pojawienie się na scenie królowej wieczoru wywołało ogromne wrażenie na wszystkich. muszę napisać, że jestem totalnie zaskoczony tym, jak seksowna to jest kobieta! mimo swoich gabarytów (które na żywo okazały się dużo mniejsze, niż sobie wyobrażałem), promieniowała zmysłowością i czy w szpilkach czy w japonkach, wyglądała po prostu świetnie. potwierdzą to na pewno ci, którzy mieli okazję obserwować ją z pierwszych rzędów.

setlista przypadła mi do gustu, choć z przykrością zarejestrowałem brak swoich ukochanych piosenek („Love Rain”, „Watching Me”, „Can’t Explain”, „Cross My Mind”, „Rasool”, „My Love”). zupełnie nie przeszkodziło to jednak w dobrej zabawie, pamiętam że przy dźwiękach „Let It Be” lekko się wzruszyłem i uroniłem nawet łezkę szczęścia.

większa część koncertu była raczej spokojna, głównie ze względu na fakt, że ostatni longplay Jill jest dosyć smutną historią. zaskoczyły też jazzowe interpretacje niektórych utworów, część z nich trochę trudna. ale tego wieczoru chodziło o prawdziwą muzykę, porządny soulfood. myślę, że przynajmniej większość opuściła Salę Kongresową syta.

Jill udało się porządnie rozbujać publiczność takimi utworami jak „Golden” czy „Hate On Me”. miała również świetny kontakt z publicznością. pamiętam, że kiedy ogłosiła ze sceny, że to już koniec naszego wspólnego wieczoru, zaskoczony pomyślałem „jak to, kurde?! już?!”. patrząc na setlistę teraz, dochodzę do wniosku, że na pewno trochę czasu zajęło wyśpiewanie tylu utworów. na widowni czas płynął jednak błyskawicznie.

na zakończenie swojej relacji dodam, że nic nie może brzmieć piękniej, niż wypowiedziane przez nią w pewnym momencie „fuck you”.

chciałem również podziękować za przyjemny after spędzony z częścią załogi SoulBowla i przekazać fakersa ekipie od koncertu, która wmówiła nam, że Jill pojawi się na wspomnianej „imprezce”.

stereo

 

1d1.jpg

I feel the music sink into me
Go through me, move me, move me
It’s a pleasure to be live and thinkin’
It’s a pleasure to be in this zone

Jill Scott – The Rightness

Magia. Tak w jednym słowie mogłabym opisać ten koncert. Nie jestem dziennikarzem a w czasie tego koncertu nie byłam nim tym bardziej. Nie oczekujcie ode mnie obiektywizmu – Jill Scott to moja największa muzyczna miłość. Wczorajszy koncert tej wokalistki na Sali Kongresowej to był dla mnie nie tylko kolejny show ale przede wszystkim spełnione marzenie.

Na salę dotarłam ze sporym opóźnieniem i nie zafunduje wam oceny występu zespołu Afromental, którego widziałam zaledwie ostatnie 5 minut. Widać jednak było, że zgromadzona na sali publiczność bawiła się świetnie a chłopcy grali bardzo żywiołowo. Byłam przekonana, że gdy Jill pojawi się na scenie widownia wypełni się po brzegi, jak się jednak okazało sporo miejsc pozostało wolnych. Dla porównania koncertująca w lutym w tej samej sali Angie Stone sprawiła, że wyprzedały się prawie wszystkie bilety. Wniosek z tego jeden: Jill jest w Polsce wciąż artystką niedocenioną. To chyba nic dziwnego. Angie nagrywała utwory z takimi pop-gwiazdami jak Snoop Dogg czy Alicia Keys. Scott pozostaje wierna przede wszystkim swojej estetyce muzycznej, nagrywa pisane przez siebie teksty, wiersze a na swoje płyty nigdy nie zaprasza gości (choć znamienitych duetów w jej karierze nie brakuje vide płyta „Collaborations”).
W Kongresowej Jill Scott pojawiła się w czarnym stroju podobnie jak jej 11-osobowy zespół. Nie było efektów specjalnych, dodatków, fleszy i błyskotek. Wokalistka przez większą część występu znajdowała się w jednym miejscu przy mikrofonie. Od pierwszej chwili emanowała ciepłem i zniewalającym urokiem. Zdobyła publiczność samym skromnym polskim „cześć” i pięknym uśmiechem. Przez cały koncert Scott była głęboko skupiona na muzyce, na jej twarzy rysowały się szczere emocje. Wymowna gestykulacja i niezwykłe aktorskie zagrania piosenkarki sprawiły, że uwaga całej publiczności była skupiona tylko na niej. Teatr jednego artysty, musical, pantomima, melorecytacja, opera. Wszystkie te słowa oddają to co Jill zaprezentowała na scenie. Artystka sprawiała, że w jednej chwili w skupieniu publiczność słuchała jej dowcipów bądź anegdot by niedługo potem porwać się do tańczenia i klaskania przy jej żywiołowych utworach. Zaangażowanie artystki w występ było tak ogromne, że nawet nie zwróciła uwagi na rozpryskujący się w drobny mak kieliszek za jej plecami. Większość występu Jill stanowiły nagrania z najnowszej płyty w tym m.in. mówiące o jej miłości do muzyki „Rightness” „Let It Be”, traktujące o związkach „Only You”„Whenever You’re Around” czy bardzo erotyczne „Crown Royal”. Z poprzednich albumów Scott przypomniała nam fantastyczne „A Long Walk”, zagrane funkowo „Gimme” i jeden z jej największych hitów „Golden”. Nie mogę się pozbyć wrażenia, że piosenkarka równie dobrze poradziłaby sobie na estradzie bez żadnego zespołu a jedynie przy akompaniamencie gitary akustycznej. Namiastkę takiego występu artystka zafundowała nam na koniec wykonując spontanicznie nie znajdujący się na żadnej płycie utwór „I Heard”. Podczas tego finałowego numeru Scott nie tylko sama śpiewała ale zachęciła całą zgromadzoną publiczność do nucenia dla niej nieznanej nikomu wcześniej kompozycji.
Magia to wierzenie w moce nadprzyrodzone, które można opanować i wywoływać za pomocą zaklęć, obrzędów i czarów. Podczas koncertu Jill Scott uwierzyłam, że muzyka to coś nieziemskiego co na moich oczach za pomocą czarów genialnej wokalistki zostało opanowane i porwało za sobą tłum słuchaczy.

siostra

 

Dla zagapionych mamy zdjęcie całej setlisty czyli wszystkich utworów w kolejności ich wykonywania. Na uwagę zasługuje także chórek Jill w którym znalazło się dwóch artystów mających na swoim koncie solowe nagrania: Valvin Roane znany jako V oraz Ra-Re Valverde. Niedługo postaramy się przybliżyć wam ich sylwetki. Na dole możecie zobaczyć wspólne zdjęcie tych artystów. Odsyłamy was również linkami na ich profile na myspace.

Dodam, że naszej ekipie (w osobach siostra i emm) udało się spotkać z Jill Scott i zamienić z nią kilka ciepłych słów. Ogromne podziękowania dla Kasi z agencji Good Music za umożliwienie nam tego niezapomnianego spotkania.

 

Jako ciekawostka autograf, który Jill zamieściła na mojej płycie. Co napisała nad swoim podpisem? True music? Może wy odczytacie.

Setlista, autografy:

ssa40007.JPGjill-002.jpgautografemm

 

 

 

 

Więcej zdjęć dzięki onet.pl (fot. Artur Rawicz)

1d1.jpg2d1.jpg3d1.jpg

 

4d1.jpg7d1.jpg10d1.jpg

12d1.jpg133d.jpg5d1.jpg

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Velvin Roane i Ra-Re Valverde:
v-roane_ra-re.jpg

 

 

 

 

Komentarze

komentarzy