d’mile
Charlie Wilson gotowy na walentynki

Charlie Wilson jednoczy siły z Bruno Marsem po funkowej stronie mocy
Wszyscy kojarzymy i kochamy charakterystyczny zaśpiew Wujka Charliego, choćby z jego niekończących się gościnek u Kanyego Westa, ale pomimo trwającej już blisko trzy dekady kariery solowej piosenkarza (wcześniej głównego wokalisty legendarnego The Gap Band), trudno przypomnieć sobie naprawdę udany numer, który Wilson promowałby własnym nazwiskiem. Tymczasem z odsieczą ruszyli mu Bruno Mars z jego świtą The Stereotypes oraz D’Mile, współtwórca brzmienia zeszłorocznego krążka Lucky’ego Daye’a, którzy nie tylko pomogli Wilsonowi napisać nowy singiel „Forever Valentine”, ale zajęli się jego produkcją. Efektem jest przebojowy neo-funkowy kawałek, który choć stylistycznie nie odkrywa Ameryki, stanowi dla Wilsona długo oczekiwane nowe otwarcie!
Recenzja: Lucky Daye Painted

Lucky Daye
Painted
Keep Cool / RCA
Równie trudno o Lucky’m Daye’u w kontekście Franka Oceana pisać, co nie pisać. Wokalista, od debiutanckiego „Roll Some Mo” pozycjonowany jako cudowne dziecko RCA, pojawił się, gdy scena była już dojrzała, a publiczność nasycona. Na debiutanckim Painted nie mógł nie inspirować się odmienioną już przez wszystkie przypadki falą alternatywnego R&B, ale udało mu się z powodzeniem zarówno odnaleźć w schemacie, jak i go poszerzyć go po swojemu.
Painted to w istocie zebrane w całość dwie epki wokalisty wydane oryginalnie na przełomie 2018 i 2019 roku, a domknięte czterema nowymi nagraniami. W zamyśle pierwotny podział musiał być jednak konceptem zastępczym — płyty słucha się doskonale jednym tchem, choć paleta muzycznych barw, którymi Daye maluje Painted jest zaskakująco szeroka. O ile wspomniane już „Roll Some Mo”, nie bez przyczyny otwierające krążek, czerpie bezpośrednio z oceanowskich wzorców — melodycznie szorstkie i słodkie zarazem, aranżacyjnie przymglone, ale ożywione gitarą elektryczną i aranżem smyczkowym — to odtworzenie najlepszych tricków z Channel Orange Franka. Schemat jednak ewoluuje, bo kolejne „Late Night” to post-dyskotekowe R&B na różnych poziomach cytujące zarówno lata 70. i 90., jak i współczesne wcielenia nurtu.
Mantrą krążka są właśnie muzyczne wzorce z R&B lat 90. — w kolejnym „Extra”, pomimo ponadczasowego funkującego aranżu, refren stanowi esencję brzmienia dekady — nad numerem czuwają duchy klasycznych nagrań Janet Jackson i Boyz II Men. Ale to nic w porównaniu do hołdu, który piosenkarz składa epoce w singlowej „Karmie”, zbudowanej na gęstych nawiązaniach i przetworzeniach kultowego „Pony” Ginuwine’a — bez wątpienia jednego z najbardziej charyzmatycznych momentów popu lat 90. Daye jest pewny siebie, precyzyjny i zadziorny, bez problemów czyni to, co zostało z legendarnego bitu Timbalanda swoim własnym. To jeden z najciekawszych momentów tegorocznego R&B nie tylko ze względu na modelowo intertekstualny kontekst, ukochany przez badaczy popkultury, ale także — obezwładniający, pulsujący vibe, który Daye brawurowo odświeżył wraz ze stojącym za oprawą producencką większości numerów na krążku D’Mile’m. Kolejne na trackliście quasi-tytułowe „Paint It” kontynuuje w podobnym tonie, ale wyróżnikiem numeru pozostają odpowiednio spitchowane wokale, spopularyzowane, a jakże, przez Franka Oceana na Blonde. W nieco bardziej stonowanym klimacie utrzymana jest końcówka krążka, poczynając od post-jazzowego „Misunderstood” dość nagle wciągającego Daye’a z na wpół śpiewanymi linijkami na niepokojący fortepianowy podkład. Mimo tego o niedopasowaniu stylistycznym nie może być mowy — rzecz współgra całkiem nieźle z resztą materiału, przechodząc płynnie w kolejne „Floods”.
Do kolejnego hajlatu Painted musimy jednak poczekać do samego końca płyty — do niemal 8-minutowego „Love You Too Much” po raz kolejny błyskotliwie odwołującego się do klasyki soulu, tym razem dzięki spokenwordowemu wstępowi. Ten otwiera bez wątpienia najbardziej rezonujący emocjonalnie moment albumu — gdy Daye śpiewa w refrenie „It’s a shame for you, it’s a shame for me (…) / This is a truth that I can’t fight / I love you too much”, ma się wrażenie, że nareszcie dzieli się sobą z słuchaczem bez odwracających uwagę aranżacyjnych ozdobników i przyjętych na potrzeby kolejnych tracków konwencji. I wówczas słuchacz orientuje się, czego na Painted brakuje, czy może raczej, co nie zostało należycie wyeksponowane. Szczery przekaz. Ten sam, który u Oceana od samego początku budował jego więź z słuchaczem, u Daye’a został sprowadzony do roli elementu drugoplanowego. Z tego powodu, nawet pomimo tego, że Daye ma niejednokrotnie lepsze melodie i doskonale wyważoną produkcję, tak że i wprawiony słuchacz poczuje się zaintrygowany, i radio będzie w stanie przełknąć numery bez zastrzeżeń, trudno się w tej muzyce zatrzymać na dłużej. Można się przy Painted pobujać w sobotni wieczór, ale w poniedziałek rano znów wrócić do zapętlania Blonde Oceana.