Gdy 8 grudnia usłyszałem premierowy utwór „Soldier Of Love” uwierzyłem na chwilę w ewolucję brzmieniową Sade – mocny, niemalże robotyczny beat, wyśpiewana z bojowniczym nastawieniem oda o miłości. Nigdy wcześniej zespół nie brzmiał z takim pazurem, pomyślałem więc, że nowy album pozytywnie mnie zaskoczy.
Najnowsza płyta wokalistki brzmi jednak zbyt poprawnie i zachowawczo, nie zaskakuje. Mamy więc rzewne kompozycje o miłości, przepełnione nostalgią i goryczą, poprawnie zaśpiewane przez Adu, czasami popadające liryczny banał (You know there’s something that you need to know / It’s gonna be alright). Niewątpliwym atutem „Soldier of Love” są aranżacje, współgrające z kojącym, nostalgicznym głosem Sade, pozbawione wokalnych popisów i sztuczek. Momentami surowość przekazu jaką artystka uzyskuje, np. w „Morning Bird” urzeka, jednak cały album nawiązuje do wcześniej wypracowanej przez artystów z ostatniej dekady XX wieku formuły, wyeksplorowanej na „Lovers Rock” – eleganckiego popu, silnie nawiązującego do soulu. Najjaśniejszym momentem płyty jest „Babyfather” – to w gruncie rzeczy chwytliwa, nostalgiczna kompozycja silnie zabarwiona reggae.
Zastanawia mnie symptomatyczność „Soldier of Love” w kontekście kondycji obecnej muzyki popularnej. Czy artyści nie poprzestając na powielaniu utartych schematów, ku uciesze fanów, nie zamykają sobie drogi do artystycznej ewolucji i nowych wyrazów ekspresji?
Komentarze