Drugą część Nowej Ameryki Badu zapowiadano jako odejście od stylistyki pierwszej części i powrót do korzeni, a jako zwiastun tego, co nadejdzie przedstawiano „Honey”. I faktycznie, Return of the Ankh to w żadnym wypadku powrótka z 4th World War.
Po mrocznej, przesyconej szaloną elektroniką i mocnymi beatami pierwszym woluminie otrzymujemy subtelny, neo-soulowy krążek o tematyce bardziej uczuciowo-emocjonalnej, aniżeli jak poprzednio społeczno-politycznej. To wszystko sprawia, że tak naprawdę ciężko porównać obie części tego, zapowiadanego jako tryptyk, projektu. I pewnie w jakimś stopniu było to także celem Badu, oczywiście po samoekspresji, która u Eryki zawsze znajdowała się na samym szczycie listy muzycznych priorytetów, czemu nie ma się co dziwić, bo pani Badu jest prawdziwą artystką i czegokolwiek by jej nie zarzucano, artyzmu odmówić jej nie można. To potwierdza także piątym już studyjnym albumem, który bez wątpienia można zaliczyć do udanych. Ale niestety tylko tyle.
Return of the Ankh tak naprawdę niczego nie brakuje – jest spójny i jako całość zamyka się w pewnej klamrze kompozycyjnej, a jednocześnie każdy utwór z osobna wyraźnie definiuje swoją własną muzyczną przestrzeń. Wydaje się jednak, że to już pewien standard, który Badu zapewnia nam przy okazji każdego z jej kolejnych albumów i naturalną koleją rzeczy jest, że w takim wypadku będziemy mieli ochotę na więcej, szczególnie po tak wyrazistym i przełomowym, jeśli chodzi o formę i treść, 4th World War. Tymczasem nowy krążek nie przynosi niczego, czego do tej pory byśmy nie słyszeli. Owszem, jest to płyta wielce przyjemna, czerpiąca zarówno od soulowych mistrzów jak i z hip-hopowej klasyki, ale momentami można odnieść wrażenie, że Badu zaczyna powoli uprawiać autoplagiat. New Amerykah Part 2 zdaje się pożyczać trochę z każdego z wcześniejszych albumów królowej neo-soulu. Budowa płyty, przejścia między poszczególnymi utworami, aż wreszcie subtelna inkorporacja hip-hopu do soulowego świata znana jest już dobrze z Worldwide Underground, miłosna tematyka i klimatyczne, delikatne kompozycje do powrót do tradycji Baduizmu i Mama’s Gun, a nieliczne elektroniczne i etniczne („Incense”) elementy i internetowy bonus w postaci „Jump Up in the Air (Stay There)” biorą swój początek z poprzednika Ankh (w tym wypadku nawiązane zresztą wydaje się jak najbardziej świadome). W obliczu licznych samozapożyczeń miłość Badu, choć nadal wielce zajmująca, nie jest już tak świeża jak dekadę temu.
Album wypełniają mocno soulowe utwory, w większości utrzymane w średnim tempie, w których piosenkarka stara się łączyć swoją ludzką emocjonalną naturę, z (jasnymi prawdopodobnie jedynie dla niej) mistycznymi elementami, z których nie udało jej się w pełni zrezygnować. Trudno jednoznacznie wskazać na najmocniejsze punkty projektu, ale uwagę od samego początku zwracają otwierające krążek, skromne, ale urzekające błyskotliwym tekściarstwem „20 Feet Tall” i następujący po nim pierwszy singiel „Window Seat”, które niezaprzeczalnie zmierza w kierunku pierwszych hitów artystki z czasów Baduizmu. I chociaż na tym przebojowe melodie się nie kończą, to niestety im dalej, tym więcej mitologii, a mniej szczerości. Pozytywny, motownowski klimat rekonstruuje „Gone Baby, Don’t Be Long” samplujące „Arrow Through Me” Paula McCarthneya i The Wings. Pominąć nie można też dziesięciominutowego, trzyczęściowego „Out My Mind, Just in Time”, gdzie wokalistka obnaża trzy stadia miłosnego załamania, ostatecznie wychodząc z opresji zwycięsko. I wszystko byłoby wspaniale, gdyby nie nasuwająca się (nieprzypadkowo zresztą) analogia z rewelacyjnym „Green Eyes” zamykającym Mama’s Gun. A niestety w tym zestawieniu, nawet z pomocą Georgii Anne Muldrow, „Out My Mind” wypada niezbyt dobrze. Wielkim niedopatrzeniem jest też brak psychodelicznego „Jump Up in the Air (Stay There)” na fizycznej wersji krążka, choćby w postaci ukrytego bonusa, jak rozwiązano przy okazji „Honey” na poprzedniej Nowej Ameryce.
Ze strony stricte produkcyjnej płyta, jak zawsze w przypadku wydawnictw Badu, wypada rewelacyjnie. Poważane w branży nazwiska m.in. Madliba, Shafiqa Husayna, J Dilli, Jamesa Poysera, wspomnianej już Georgii Anne Muldrow, Ahmira Thompsona czy Karriema Rigginsa to nie wabik na niezdecydowanych słuchaczy, ale kawałek prawdziwie dobrej muzycznej roboty. Co istotne, mimo wielości współpracowników, album jest zharmonizowany i przemyślany.
Niełatwo napisać wprost, że Badu zaczyna powielać muzyczne schematy, bo choć faktycznie czerpie całymi garściami ze swojego wcześniejszego muzycznego dorobku, to są to fundamenty sprawdzone i przede wszystkim zbudowane uprzednio przez nią samą. Nie można też nie zauważyć, że z mnogości tych zapożyczonych elementów, potrafi stworzyć całkiem interesującą muzyczną materię i wykreować zupełnie nowe oblicze miłości.
Komentarze