Paulina Przybysz, starsza ode mnie tylko 2 lata, napisała, zaśpiewała, wyprodukowała, w końcu wydała płytę, na której czuć naprawdę duży bagaż emocji i doświadczeń. Bynajmniej nie o tym, że powstała z popiołu, czy żałuje, że Cię znała. Każde uczucie na krążku można byłoby wyposażyć w konkretny instrument i kostium. Dostajemy pokaz brooklyńskiej mody bądź sklep przeze mnie zwany lumpem, przez innych second -handem. Mamy delikatne dźwięki ubrane w przewiewne, soulowe bluzki („Serce”), mamy kobiece wariactwa wokalne z irokezem na głowie („Intro”), mamy rockowe ćwieki („Renesoul”), ale dużo też tutaj białych smyczkowo – operowych sukienek, czarnych garniturów („Get Together”) i elektryczno – ortalionowych bluz („Macia”). „Renesoul” to płyta bez względnie stylistycznych ograniczeń, druga w dorobku Piny, zawierająca 11 utworów, polskie teksty, o niebo lepsza od poprzedniej, ALE (zawsze musi jakieś być, wybaczcie) mocno pachnie „Soulahili”.
Komentarze