Wydarzenia

Recenzja: Beyoncé 4

Data: 17 sierpnia 2011 Autor: Komentarzy:

Beyoncé

4 (2011)

Parkwood / Columbia

Beyoncé się nie kończy. Dojrzewa artystycznie, a niedowiarkom pokazuje gdzie ich miejsce. Po rozwlekłym i reedytowanym w nieskończoność I Am… Sasha Fierce, przyszedł czas na spójny i przebojowy krążek. 4 pozostaje w zgodzie z najwyższymi standardami dzisiejszych produkcji R&B, nie tylko nie zaprzedając duszy piosenkarki elektropopowym wynalazkom, ale wręcz hołdując pionierom współczesnego rhythm & bluesa.

Beyoncé była na krawędzi, zupełnie jak w zeszłym roku Christina AguileraBionic. Dwa i pół roku przerwy jawi się jako nieskończoność w realiach internetowego jestestwa i sprzedaży cyfrowych singli, które obecnie decydują o gwiazdorstwie. Wbrew obawom wielu udało jej się wrócić na salony. W dodatku zrobiła to z wyjątkową klasą i udowodniła, że nadal można odnieść sukces będąc sobą. Davida Guetty na jej płycie nie zaznacie.

Piosenkarka zatroszczyła się o najwybredniejszych. Z pamiętnym wyjątkiem pierwszego singla „Run the World (Girls)” piosenki okalają słuchacza niczym aksamitny płaszcz. Jesteśmy z Beyoncé bliżej niż kiedykolwiek, w sytuacjach niemalże intymnych. W przeciwieństwie do poprzedniej płyty, nie ma tu pretensjonalnej fasady wzniosłości i snucia iluzji patosu, które przyplątały się do Knowles niedługo po rozpadzie Destiny’s Child. Po raz pierwszy od lat możemy w pełni cieszyć się z obcowania z piosenkarką. W dodatku wypada ona w tym spotkaniu bardzo wiarygodnie.

Album jest wyjątkowo zrównoważony. Nie czuć oczywistych skoków stylistycznych, nie ma niepożądanych momentów, gdy wykonawca opuszcza słuchacza (i odwrotnie) – współpraca układa się aż za dobrze. Mimo sporej ilości raczej balladowego materiału, piosenki zazwyczaj płynnie się rozwijają chwytając po drodze chodliwe beaty i finiszują już jako zupełnie inna kategoria („I Care”, „Best Thing I Never Had”).

Beyoncé wiedziała do kogo zwrócić się o pomoc. Wśród kolaborantów mamy The-Dreama i Tricky’ego Stewarta, którzy skrzętnie ukryli gitarowe echa Prince’a z epoki Purple Rain w otwierającym album „1+1”; rozchwytywanego ostatnio Franka Oceana z kolektywu Odd Future, stojącego za intymnym, chwytającym za serce „I Miss You”; nieodzownego już na każdej szanującej się około-hip-hopowej płycie Kanye’go Westa (tym razem w kolaboracji z André 3000 z OutKast, w sterylnej petardzie-niewybuchu „Party”, które pozostawia pewien niedosyt, gdy okazuje się, że kończy się dokładnie tam, gdzie się zaczyna); a nawet legendarną Diane Warren z nieco mętną, ale charakterystyczną dla siebie balladą. Mimo pokaźnego sztabu ludzi piszących i produkujących jej piosenki, krążek nie traci na spójności. Całość cofa się zręcznie do klasyki soulu i R&B przełomu lat 70tych i 80tych, jednocześnie brzmiąc świeżo i bardzo współcześnie.

Już od pierwszego odsłuchu uwagę słuchacza bardziej zwraca druga połowa krążka, począwszy od przywołującego najlepsze momenty Stevie’go Wondera czy pierwsze dorosłe płyty Michaela Jacksona rewelacyjnego mid-tempo „Love on Top”, przez przebojowy banger „Countdown” z twardym beatem w stylu B’Day, oraz taneczne, lekko futurystyczne „End of Time”, inspirowane twórczością Feli Kutiego.

4 to naturalna kontynuacja przebojowego B’Day i jego najbardziej godny następca. Wierzcie, lub nie – Beyoncé w życiowej formie, a cały cyrk z Groźną Saszą możemy puścić w zapomnienie. Do odwołania.

Komentarze

komentarzy