Obserwując przez ostatnich kilka lat sytuację na kalifornijskiej scenie ciężko uwierzyć, że kiedyś był to drugi, po Nowym Jorku, ośrodek rozwoju hip hopu. Niegdyś Los Angeles i jego okolice generowały rap przepełniony świeżością, cechujący się zupełnie innym podejściem do tekstów i muzyki, posiadający własne podgatunki (g-funk, hyphy), a także imponujący rozwojem sceny alternatywnej dla gangsterskiej stylistyki. Obecnie po czasach świetności Cali pozostały jedynie wspomnienia. Można zawsze jednak mieć nadzieję, że będzie lepiej. W tej chwili na całej amerykańskiej scenie trwa wymiana pokoleń, pojawia się coraz więcej nowych twarzy gotowych wnieść coś świeżego i dobrego do hip hopu. Jest więc szansa, że i kalifornijska scena coś na tym ugra. Poniżej prezentuję cztery krótkie recenzje albumów młodych rapowych twórców, z których każdy ma zupełnie inne podejście do muzyki, którą tworzy, ale wszyscy razem dają nam wyraźnie znać, że coś zaczyna się zmieniać.
Ziomki z boomboxami
Cali SwagDistrict
The Kickback (2011)
Sphinx Music Entertainment / 319 Music Group
Chłopaki z zespołu cali Swag District mają głęboko w poważaniu przekaz w hip hopie. W dodatku stronią na swojej płycie od hedonizmu, pustych przechwałek, gangsterskich kreacji (co nie znaczy że nie mają z gangsterką do czynienia – w maju tego roku jeden z członków grupy zginął w ulicznej strzelaninie). Przy pomocy albumu The Kickback chcą nam przypomnieć, że fundamentalnymi założeniami hip hopu była niezobowiązująca zajawka i chęć dobrej zabawy. Na płycie jest natomiast zaskakująco dużo z ducha hip hopowych lat osiemdziesiątych.
Rapują na minimalistycznych podkładach, czerpiących momentami z gitarowych brzmień, a w swym przebojowym singlu „Teach Me How to Dougie” przypominają młodszym pokoleniom słuchaczy o Doug E Freshu i o jego kultowym już tańcu. Wreszcie są zgranym hip hopowym składem, co w erze solistów i muzycznych indywiduów zasługuje na wspomnienie. Niestety są też minusy – wspomniana beztroska i kipiąca gęsto zajawka powoduje, że materiał jest lekko infantylny. Dobra technika rymowania także jest bowiem istotna, a wiele z ich utworów lirycznie osiada na mieliźnie, z czego chyba nie do końca zdają sobie sprawę.
Niejednemu hip hopowemu puryście skoczy ciśnienie w momencie, gdy w „Hip Hop Fiend” wspominają Lil Wayne’a i Swizz Beatza jako legendy gatunku. I w tym tkwi w sumie istotny urok materiału – żaden z debiutantów ostatnich lat nie przypomina nam tak dobitnie, żewszyscy się wokół starzejemy, a hip hop nadal pozostaje młody.
Uliczny poeta
Kendrick Lamar
Section.80 (2011)
Top Dawg Entertainment
„Rob dalej to co robisz, nie daj umrzeć mojej muzyce” – takie słowa z ust Tupaca miał usłyszeć w swoim śnie Kendrick Lamar, 24-letni raper z owianego złą sławą Compton. To była jego bezpośrednia inspiracja do stworzenia pierwszego długogrającego albumu – przynajmniej tak nas zapewnia. Słuchając Section.80 trzeba przyznać, że Tupac Shakur bardzo dobrze wiedział, komu i kiedy się objawić. K-Dot twardo trzyma się ulicy, opowiadając w „Ronald Reagan Era”, że na ulicach jego miasta wciąż jest niewesoło, ale ma do przekazania znacznie więcej niż statystyczny gangsta raper. Krytyka społeczeństwa odurzonego narkotykami, narzucania w życiu codziennym podziałów rasowych, dwulicowości osób z najbliższego otoczenia – to tylko mała część tematów, które na tapetę bierze Kendrick. Ważnym motywem na albumie są kobiety. Raper nie idzie jednak w ślady N.W.A., ani też nie sięga po miałkie love songi, ale dzieli sie ze słuchaczem swoimi osobistymi spostrzeżeniami na temat natury płci pięknej. Najważniejszą dla niego kobietą okazuje sie młodsza siostra Keisha, której w dedykowanym jej utworze przedstawia konsekwencje wyboru złej drogi w życiu. Wszystko to jest bardzo zgrabnie zarapowane na jazzowych, ale nowoczesnych zarazem podkładach.
K-Dot nagrał album, po którym na pewno zrobi się o nim głośno w całej Ameryce. Pierwsze owoce już są – rewelacyjny featuring na nowym albumie Game’a i podobno współpraca przy wyczekiwanym Detoxie Dre.
Gej czy Gaye?
Lil B
I’m Gay (I’m Happy) (2011)
Amalgam Digital
Lil B to taki, cytując Ice Cube’a, „nigga you love to hate”. Odpychający metroseksualny imidż, wyposzczone, pseudopołudniowe podkłady i dukanie żenujących linijek typu „bitches on my dick cuz i look like Hannah Montana”. Definicja antyrapera. Trzeba jednak zauważyć, że album I’m Gay (I’m Happy) rzuca znacznie lepsze światło na dalsze poczynania dzieciaka z Berkeley. Cover albumu to nawiązanie do okładki klasycznego I Want You Marvina Gaye’a. I to niejedyne skojarzenie z twórczością legendy soulu. Tak jak lata temu Marvin zerwał z robieniem podobnych do siebie love songów na rzecz rewolucyjnego, zaangażowanego społecznie What’s Going On, tak i teraz Lil B zaskoczył nas o niebo ambitniejszą liryką. Oczywiście ambitniejszą nie musi od razu znaczyć ambitną – jego rozważania o tym jaki świat jest zły niewiele tylko przewyższają poziom umiarkowanie bystrego przedszkolaka. Technicznie wcale nie jest lepiej. Cała płyta została zarapowana na dość niskim poziomie, od pierwszego do ostatniego utworu z jednostajną pretensją w głosie. Co więc rzuca to pozytywne światło na I’m Gay? Oczywiście podkłady. Brzmią klasyczne, oparte na świetnie wyselekcjonowanych soulowych samplach. Chciałoby się na tych beatach usłyszeć Nasa czy Taliba Kweli. Trzeba przyznać, że produkcja płyty stoi na tak wysokim poziomie, że w dużej części neutralizuje największą wadę nagrania, jaką jest sam Lil B.
Chłopak z sąsiedztwa
Jay Rock
Follow Me Home (2011)
Top Dawg Entertainment / Strange Music
Follow Me Home, album pochodzącego z Los Angeles Jaya Rocka, jest jak powrót do lat 2003-2005. Wówczas mainstreamowym rapem rządzili 50 Cent i jego ekipa G-Unit, którzy sprzedawali swoje bardziej lub mniej prawdziwe gangsterskie opowieści na wpadających w ucho bitach Dra Dre i jego popleczników. Fifty wraz z Doktorem wypromowali w tamtym czasie największego zachodniego rapera minionej dekady – The Game’a. Album Jaya Rocka jest jakby kontynuacją brzmienia debiutu Gracza, choć pozbawianą rozmachu jaki gwarantowała marka Shady/Aftermath/G-Unit.
Jay Rock może nie jest specjalnie kreatywnym raperem, jest równie oryginalny co jego ksywka. Doskonale za to spełnia się jako gangsta raper z horyzontami niewykraczającymi poza granice jego osiedla. Świetnie odnajduje się na podkładach i ma ciekawe warunki głosowe. Produkcyjnie album stanowi silne nawiązanie do niedawnych produkcji Dra Dre, a to poprzez brzmienie oparte na sterylnych klawiszowych bitach, czerpiących także ze szkoły samplingu Just Blaze’a.
Słuchacze tęskniący za tym jak hip hop brzmiał w połowie zeszłej dekady będą zachwyceni, ale pod warunkiem, że przymkną uszy na zapychacze, których na tym 18-trackowym krążku trudno było nie uniknąć. Po co zatem robić tak długie płyty?
Komentarze