Mary J. Blige
My Life II… The Journey Continues (Act 1) (2011)
Matriarch / Geffen
Mary J. Blige sama skazała swoje najnowsze dzieło na serię porównań ze strony słuchaczy, wydając płytę, która jest sequelem My Life z 1994 roku. I być może właśnie dlatego rozpoczyna album od rozmowy z Diddym – producentem pierwszej części, gdzie podkreśla, że kontynuację rozumie jako zapisaną muzycznie obserwację zmian, które zaszły w jej życiu. Jak wiadomo, przez długi okres wokalistka zmagała się z bólem i cierpieniem. Ta płyta jest dowodem na to, że definitywnie nie są już obecne w jej życiu.
Wystarczy tylko spojrzeć na okładkę i wydaje się, że jest to słoneczny album. I tak rzeczywiście jest – słuchając wydawnictwa czuć w głosie piosenkarki radość płynącą z tworzenia. Z tego powodu nie znajdziecie tutaj ducha wczesnych lat 90., kiedy to na twórczość Mary J. Blige miało wpływ jej ówczesnym życie, co skutkowało zimnym i bezuczuciowym materiałem. Piosenkarka znalazła swój sposób, aby wpisać się w kanony współczesnej muzyki. Na szczęście Mary nie jest jedną z tych wokalistek, które podążają ślepo za modą – czerpiąc inspiracje z nowoczesnej muzyki tanecznej, stworzyła serię utworów dynamicznych i przebojowych.
I nie tylko nie można jej za to winić, ale wręcz powinno się chwalić za umiejętność odnalezienia się w kontekście dzisiejszej muzyki. Na płycie pojawia się oczywiście sporo świetnego r’n’b w bardziej konwencjonalnym sensie, są i odniesienia do rapu, a to dzięki dobrze wyselekcjonowanym gościom towarzyszących piosenkarce w najbardziej optymistycznych punktach albumu.
Muszę sprostować – nie jest to wcale płyta lekka, łatwa i przyjemna. A to wszystko z powodu nie zawsze łatwych tekstów, opowiadających o miłości czy kwestiach osobowościowych. To krążek zarówno dla młodych dziewczyn, jak i dojrzałych kobiet – bo przecież Mary jest jedną z nich. To świetne uzupełnienie muzycznej historii wokalistki. Historii, która jak widać, ma wreszcie swój długo wyczekiwany happy end.
Komentarze