J. Cole
Cole World: The Sideline Story (2010)
Roc Nation / Columbia / Sony Music
Beanie Sigel, Freeway, Memphis Bleek, Kanye West… każdy bardziej ogarnięty słuchacz rapu jednym tchem wymieni listę raperów, którym Jay-Z otworzył furtkę do kariery. Jego Roc-A-Fella Records jeszcze dziesięć lat temu było najbardziej imponującym rapowym imperium na rynku. Dzisiaj logo ROC jest już jedynie nic nie znaczącym nadrukiem na kolejnych solowych albumach Kanyego – jedynego z wymienionych, który w pełni wykorzystał swoją szansę.
Właśnie dzięki temu w zeszłym roku razem z Jay’em wydał album „Watch the Throne”, którego to tytuł zresztą nikogo nie dziwi. Być może jednak za jakiś czas Hova będzie musiał dzielić tron z kimś jeszcze. Jednym z potencjalnych kandydatów jest młody zdolny J. Cole, który to nakładem Roc Nation (czytaj: Roc-A-Fella 2.0) wydał niedawno swój debiut Cole World: The Sideline Story.
Tytułowa historia nie jest szczególnie wyjątkowa. Powiela raczej rapowe schematy od opowieści o tym, jakie to szczęście, że Jay podpisał mu kontrakt, przez przechwałki o tym, jak dopiął swego i znalazł się na szczycie, po główny motyw płyty, jakim są kobiety. Ale tym, co wypada na krążku najlepiej są momenty, kiedy pomiędzy typowymi przechwałkami samca alfa (a jest ich tutaj trochę) Cole pokazuje odważniejsze, znacznie bardziej wymowne w kwestiach damsko-męskich, oblicze.
W „Lost Ones”, storytellingu o niechcianej ciąży (opowiedzianym z perspektywy chłopaka i dziewczyny), J. Cole przyjmuje bardzo przekonującą rolę błądzącego, skorego do łez, niepewnego siebie, podejmującego decyzje pod wpływem emocji, cholernie ludzkiego gościa. Ale to nie wszystko – Cole jest perfekcyjny technicznie i może poza momentami, kiedy manierą wokalną niebezpiecznie zbliża się do Kanyego Westa, nie mam mu niczego do zarzucenia. Tak jak West na początku kariery był świetnym świetnym producentem z zadatkami na przyzwoitego rapera, tak tutaj jest zupełnie odwrotnie.
Porównanie nie przysparza większych problemów, bowiem Jermaine prawie cały materiał wyprodukował samodzielnie. I chociaż jakość bitów pozostawia trochę do życzenia: czasem perkusja zdaje się trochę nie kleić z resztą podkładu, innym razem włos jeży naśladownictwo timbalandowych syntetyków. Można jednak zauważyć w jakich klimatach raper czuje sie najlepiej, a są to skromne klawiszowo-perkusyjne klasyki.
Fakty są takie, że nie ma obecnie wielu tak zdolnych raperów, którzy byliby przy okazji aż tak wszechstronnym producentami. I nawet jeśli Cole World: The Sideline Story stanowi układankę elementów, które już kiedyś gdzieś słyszeliśmy, to paradoksalnie podwyższa to wartość tego materiału. W zalewie niezliczonych debiutantów prześcigających się w tym, który będzie miał więcej „swagu”, śpiewanych numerów, nowoczesnych bitów, Jermaine sprowadza nas na ziemię i zaprasza do doskonale znanego rapowego świata klasycznych rymów i bitów pełnych młodzieńczej iskry, a nie trueschoolowych żalów o tym, ze cztery elementy hip hopu straciły dziś na znaczeniu.
Komentarze