WZRD
WZRD (2012)
Universal Republic
Ten, kto uważa, że człowiek nie powinien się muzycznie ograniczać i muzykę niepotrzebnie dzieli się na „białą” i „czarną”, nie słyszał chyba albumu WZRD. Po wyjątkowo obiecujących singlach („Brake”, „Teleport 2 Me, Jamie”) pierwsze przesłuchanie reszty albumu wpędza słuchacza w lekkie zakłopotanie. Od razu nasuwa się pytanie: czy efekt był zamierzony? Kiedy dźwięki ostatniego utworu w mych głośnikach ucichły, byłam pewna, że albo czegoś nie zrozumiałam, albo coś przegapiłam.
Ponowny odsłuch utwierdził mnie jednak w przekonaniu, że album jest po prostu słaby. Lub śmieszny – wersja dla optymistów. Podział na czarne i białe dźwięki uważam za akuratny. Tak jak Lil’ Wayne ze swoim Rebirth, tak i Cudder z nowym projektem nie okazał się młodszą wersją Hendrixa czy Kravitza. Nie zapominając o Dot Da Geniusie, który też jest… no, czarny.
Nie dla takiego CuDiego. Nie dla takiego coveru „Where Did You Sleep Last Night”. Nie dla tej mdłej gitary w tle. Nie, nie, NIE. Fakt, CuDi zawsze był alternatywny, ale wraz z oficjalnym odstawieniem marihuany gdzieś przepadła jego kreatywność. Nie słychać też radości z tworzenia muzyki. Wystarczy sięgnąć po kawałek „Love Hard” – nawet „blah blah blah” nie brzmi lekko i zabawnie. CuDi podszedł do nowego projektu zbyt poważnie. Nie rzucę KiDowi stanika na scenę. Nie podczas trasy promującej ten krążek.
Ale można mu wybaczyć – to dopiero jego trzeci oficjalny krążek. Muzyk jest w trakcie poszukiwania własnego brzmienia i za to należy mu się mała pochwała. Na plus wyszło także to, że Cudder podszedł do nowych dźwięków sceptycznie i zaprezentował je nam w ramach projektu o innej nazwie. Dzięki temu nieporywający, nie do końca trafiony album nie będzie szczególnie ciążył na dyskografii muzyka o wielkim, niewykorzystanym jeszcze potencjale.
Komentarze