Usher
Looking 4 Myself (2012)
RCA
Od dziecka uczono nas by nie oceniać książki po okładce. I faktycznie – najgorsza jak dotąd okładka Uszatka, wcale nie zwiastuje proporcjonalnie nieudanej zwartości muzycznej.
Usher zaczął tam, gdzie pozostawił nas przy okazji Raymond v. Raymond dwa lata temu. I chociaż ze świecą szukać tu katastrofy porównywalnej do niesławnego „OMG”, nowy krążek prezentuje się równie chaotycznie, co jego poprzednik. Wśród gęsto mieszających się ze sobą gryzących stylistyk – tanecznego elektropopu i mglistego R&B spod znaku The Weeknd – brakuje myśli przewodniej, która ułożyła i spoiłaby materiał, podobnie jak miało to miejsce na multiplatynowym Confessions.
Wśród czternastu, wydawać by się mogło, zupełnie przypadkowo rozrzuconych po płycie utworów, można doszukać się, choć nie bez trudu, kilku jaśniejszych punktów. Zaczynając od wysmakowanego „Climax” — jednego z najlepszych utworów w karierze Ushera (tutaj bezmyślnie poprzedzonego klubowym „Scream”), poprzez wyprodukowane przez Danję, równie stylowe, lecz możliwie odważniejsze i bardziej wyraziste „I Care for U”, aż po „Sins of My Father” — niezwykłą kolaborację producencką z Saalamem Remi i Rico Love, inkorporującą elementy dubowego reggae, duszącego bluesa i klasycznego soulu. Ale nawet pomimo tego, że na krążku znaleźć można jeszcze co najmniej kilka przyjemnie brzmiących melodii, to przez stylistyczny rozgardiasz, bezlik generycznych rozwiązań i porażający banał części tekstów, Looking 4 Myself brodzi po muzycznej mieliźnie.
Usher po raz kolejny stoi w niezręcznym rozkroku między pogonią za międzynarodową karierą w rytmie europopu a utrzymaniem roli ulubieńca amerykańskiego radia R&B. I choć nie ma pewności na ile jest to wygodna pozycja, jedno wiadomo nie od dziś – chcąc zadowolić wszystkich, nie zadowolisz nikogo.
Komentarze