Jessie Ware
Devotion (2012)
PMR / Island Records
W czasach, gdy media nieustannie obwieszczają kolejnych debiutantów muzycznymi objawieniami, a żaden z nich faktycznie nie odciska trwałego śladu w muzycznym panteonie, ciężko brać takie zapowiedzi poważnie. Kolejną ofiarą tępej sakralizacji popkultury padła Jessie Ware. Krytycy wychodzą z siebie bijąc peany, słuchacze szaleńczo wiwatują, a płyta… płyta spokojnie płynie sobie z boku.
Ware, okrzyknięta przez krytyków brakującym ogniwem między Sade a SBTRKT, na debiutanckim Devotion obficie romansuje z powabnym sophisti-popem lat 80., dodając gdzieniegdzie odrobinę współczesnego R&B. I faktycznie — silny, zmysłowy wokal umiejętnie wyeksponowany na tle minimalistycznych syntezatorowych aranżacji aż nadto przywodzi na myśl wczesne dokonania Sade. Jednak pomimo rozległych korzeni stylistycznych sięgających nawet trzy dekady wstecz, trzeba przyznać, że Devotion brzmi zadziwiająco współcześnie i adekwatnie, czerpiąc w odważny, lecz umiejętny sposób z dorobku szkoły UK garage. Wśród jedenastu raczej jednowymiarowo skrojonych utworów, to skoczne „110%” w najbardziej ewidentny sposób inkorporuje wpływy nowych brzmień. Zapadają w pamięć także wspomagany archaicznymi syntezatorami „Sweet Talk” — urokliwy, mocno soulujący numer w starym stylu — oraz singlowe „Running”, które mimo ustronnego charakteru i nieoczywistej melodii, zaskakuje aranżacyjną świeżością.
Wyrafinowanym elektronicznym aranżom brakuje jednak momentami ciepła i duszy, a sama Ware, precyzyjnie kontrolująca emocje, nie tylko nie humanizuje tego sterylnie funkcjonującego układu, lecz paradoksalnie wydaje się być jednym z jego nieprzebranych trybów. Więc nawet jeśli na Devotion udaje jej się zręcznie przeprogramować stare na nowe, o objawieniu nie może być mowy.
Komentarze