Wydarzenia

Recenzja: Rihanna Unapologetic

Data: 19 listopada 2012 Autor: Komentarzy:

Rihanna

Unapologetic (2012)

Def Jam

W czasach cyfrowej rewolucji, mamy do czynienia z dwiema niepokojącymi tendencjami przy ocenianiu wydawnictw muzycznych. Z jednej strony postępuje radykalizacja opinii przeciętnych słuchaczy, którzy coraz częściej mają skłonność czy to do popadania w zachwyt, czy do ochoczego i niewyszukanego manifestowania swojej niechęci, z drugiej — muzyczni krytycy, kierowani pragmatyzmem i nadzwyczaj uodpornieni na rzeczy zarówno mierne, jak i rewelacyjne, wykształcili sobie na własne potrzeby nienaturalnie szeroką skalę przeciętności. A gdzie w tym całym bałaganie jest Rihanna?

Tam, gdzie są aktualne trendy. Od kilku lat, bez żadnych skrupułów, ideałów, bajek o artystycznej samorealizacji, jej płyty są konsekwentnie poligonem twórczym dla chmary songwriterów i producentów. Ona sama też wydaje się nie być specjalnie przejęta brakiem koherencji i wartości artystycznej materiału, który sygnuje swoim nazwiskiem. Cel jest jeden — utrzymać się na topie.

Unapologetic to płyta pełna kół ratunkowych — piosenek, które nagrano w nadziei, że w momencie gdy zostaną wydane jako single, nadal będą brzmiały modnie i staną się przebojami. Szansa na powodzenie jest duża, bo album Rihanny to nie inwestycja długoterminowa — dla wytwórni cykl trwa niecały rok (aż do wydania singla promującego kolejny album), dla słuchaczy nawet krócej, bo to zestaw piosenek, które są w stanie zaintrygować i znudzić się już podczas pierwszego odsłuchu.

Na swojej siódmej płycie Rihanna robi szybki przegląd playlist współczesnych mainstreamowych radiostacji: electropopowe (czy nawet house’owe, nie wspominając o zbyt wielu brostepowych wtrąceniach) generyczne bangery mieszają się z wokalnie emocjonalnymi, ale pozbawionymi treści power balladami i monotonnym R&B urozmaiconym gdzie niegdzie kosmicznymi efektami specjalnymi (Ginuwine niedorzecznie zestawiony ze Skrillexem; Brown udający Jacksona). W tym wątpliwej jakości zbiorze, nadzwyczaj korzystnie wypada, wyprodukowany przez The-Dreama, podwójny, niemal 7-minutowy teatralny opus „Love Without Tragedy”/”Mother Mary” subtelnie nawiązujący do lat 80., stanowiący kreatywny pomost między popową przeszłością i teraźniejszością, a także następujące po nim niespotykanie dyskretne „Get It Over With”, sprawiające wrażenie raczej akustycznego interludium niż pełnoprawnej odrębnej piosenki.

Nie ma do tej mieszaniny żadnego określonego klucza — to tylko resztki muzycznego fastfoodu, którymi od dobrych kilku lat Rihanna karmi swoich słuchaczy — z tym, że zręcznie przemielone przez maszynkę do robienia pieniędzy hitów i przyprawione produkcyjnymi niuansami tak, by skutecznie zabić nieświeży posmak. Ale nie trzeba wcale być smakoszem by zauważyć, że coś tu nie gra.

Komentarze

komentarzy