Wydarzenia

Z tęsknoty za żywymi instrumentami

Data: 28 września 2013 Autor: Komentarzy:

jazzW świecie, w którym dostęp do muzyki maści wszelkiej osiąga się jednym kliknięciem, zalewani jesteśmy masą produkcji. Nie mówię, że to źle, zwłaszcza, że jestem przedstawicielką pokolenia, które dorastając musiało się nieźle nagimnastykować (zwłaszcza przy przewijaniu kaset długopisem), żeby móc w każdej chwili posłuchać różnych dźwięków. Bardziej ubolewam nad tym, że za sprawą tegoż postępu technologicznego żywe instrumenty wypierane są przez bit maszyny i samplery. Rzadziej również jakiś projekt jest w stanie zaskoczyć słuchacza do tego stopnia, że dosłownie wbija go w krzesło/fotel/kanapę czy inny mebel na którym właśnie spoczywa. Inną kwestią jest fakt, że wszelkie odmiany gatunków takich jak jazz nadal pozostają poza mainstreamem, choć zdarzają się artyści, którzy zręcznie te gatunki eksploatują w sposób przystępny dla większego grona odbiorców.

Odświeżając ostatnimi czasy twórczość Glaspera, przy okazji oczekiwań na część drugą Black Radio, podryfowałam w kierunku takich właśnie klimatów. Kooperacje Roberta są doskonałym przykładem na to, jak umiejętnie położyć czarne brzemienia na jazzowe aranżacje. Wybór dobrze znanych wokalistów powoduje, że niejeden słuchacz klika „play”, by już za chwile otoczyły go najwyższej jakości dźwięki, wydobywane przez prawdziwych wirtuozów. To właśnie za  instrumentalne kompozycję (często covery) cenię Glaspera najbardziej. Chociażby nagrania z serii 1 Mic 1 Take wracają niczym bumerangi, idealnie pasując do jesiennej aury. W duecie z niezastąpionym Derrickiem Hodgem są mistrzowskimi towarzyszami do relaksacji w czystej postaci. Klawisz + kontrabas – niby tylko, ale wystarczy.

Glasper podsycił apetyt do tego stopnia, że dosłownie pociekła mi ślina na dźwięk fortepianu wydobywającego się spod sprawnych palców, brytyjskiego tym razem, pogromcy mięśni sercowych i narządów słuchu.  Jamie Cullum drodzy Miskowicze całkiem niedawno wydał swój kolejny krążek, o którym zresztą pisaliśmy. Jeśli jeszcze go nie słyszeliście, oto i dobra okazja. Ten młodziutki muzyk wie jak porwać aranżacjami na cały band, okazyjnie przy współpracy z utalentowanymi wokalistami. Zostawcie go jednak w jednym pomieszczeniu z samym fortepianem i mikrofonem, a sprawi, że poczujecie się jak na koncercie orkiestry symfonicznej. „Piach” w głosie i szaleńcze solo na klawiszu wywoła u słuchaczy dreszcze, a u „angielskiego króla coverów” siódme poty – do tego stopnia pochłonie go muzyka. Wielu pamięta go z jednego z najlepszych wersji live Rhiannowego „Don’t Stop The Music” , ale czy pokusiliście się również o sprawdzenie innych kawałków na żywo? Nie? Oto i fragment tego samego koncertu na festiwalu North Sea Jazz Festival, na którym zresztą gościem był już nie raz. Oszałamiające. Po co perka i bas, skoro wystarczy klapa fortepianu, nie tylko klapa zresztą.

Idąc tropem niesamowitych festiwali przypomniało mi się, jak kilka lat temu, na Festiwalu Standardów Jazzowych w Siedlcach, na scenie zobaczyłam mego ukochanego polskiego wokalistę Kubę Badacha, ale nie z Poluzjantami, lecz z projektem The Globetrotters. Fascynacja wibrafonem i niestandardowymi instrumentami perkusyjnymi pozostała mi do dzisiaj. Dodana do zamiłowania do nieziemskich umiejętności wokalnych Kuby i dęciaków powoduje, że nie sposób skończyć słuchania na jednym ich utworze. Światowy poziom, przeżycie jedno na milion. Żaden wirtualny instrument nie jest w stanie wywołać takich wibracji w ludzkim organizmie. Najlepsza produkcja, choćby nie wiem jak perfekcyjna, pozostanie jedynie dobrze dopracowanym efektem rzemieślnictwa. Świadomość, że w każdej chwili wokalista, bądź instrumentalista może „polecieć po czarnych”, potknąć się, daje możliwość docenienia, że tego nie uczynił, że jest tak dobry, że jedyne brudne interwały wydobywane są w celu osiągnięcia zamierzonego, niespodziewanego, w przyjemny sposób drażniącego efektu.

Na dalszą część tej muzycznej wycieczki pozostawiam Was już samych. Jakiś drogowskaz? Eksplorację zacznijcie na naszym własnym podwórku, tym razem w żeńskim wydaniu: Anna Serafińska, Dorota Miśkiewicz czy stara, dobra Ewa Bem pokierują Was dalej.

Ta wyżej wspomniana reprezentacja to jedynie namiastka tego, co czeka nas, gdy raz postanowimy postawić stopę w krainie czarodzieja zwanego „przystępnym jazzem” . W niej to magia tkwi w instrumentalnych szaleństwach, wokalnych jamach i najprawdziwszej chemii między słuchaczem a artystą. Tam gdzie kończy się elektronika, zaczyna się coraz częściej odchodząca w zapomnienie wirtuozeria. Nie pozwólmy, by prawdziwi muzycy grali jedynie do kotleta czy w knajpach, już nawet nie zadymionych, bo przecież wprowadzono zakaz palenia w miejscach publicznych. Producenci wciąż czerpią z osiągnięć muzyki 20-go wieku, czyż to nie najlepszy dowód na to, że nie wolno zapominać o korzeniach? Kiedyś nawoływano kobiety na traktory, a ja dziś postuluję: muzycy do instrumentów.

Komentarze

komentarzy