Wydarzenia

Recenzja: Big Sean Dark Sky Paradise

Data: 18 marca 2015 Autor: Komentarzy:

BigSeanDarkSkyParadise1

Big Sean

Dark Sky Paradise (2015)

G.O.O.D. Music

Hall of Fame pomimo całkiem przyzwoitych recenzji nie podbił ani list sprzedaży, ani notowań muzycznych, ani serc słuchaczy. Album, który zostanie zapamiętany co najwyżej z tego, że… nie pojawiło się na nim słynne „Control”, na którym Kendrick Lamar poustawiał swoich kolegów z branży, robiąc niemałe zamieszanie. Dwa lata to sporo czasu, może tym razem udało nagrać się coś mniej… nudnego?

Dark Sky Paradise to zdecydowanie najlepszy album Big Seana. Raper z Detroit nie porywa głębią tekstów ani tym bardziej poruszaną tematyką, za to świetnie radzi sobie z tworzeniem muzyki, która po prostu przynosi rozrywkę. Tekstowo to przede wszystkim osobiste wycieczki wgłąb relacji z krewnymi, refleksje nad nieudanymi związkami (w mniej lub bardziej emocjonalny sposób, mowa oczywiście o trochę szczeniackim „I Don’t Fuck With You” i „Win Some, Lose Some”), przez liczne błędy, rozterki nad swoją pozycją na scenie po wdzięczność, pewność siebie i satysfakcję z bycia całkiem nieźle sytuowanym raperem. To standardowa tematyka mainstreamowego rapera, więc nic dziwnego, że brakuje tutaj czegoś bardziej angażującego słuchacza. Najważniejszą rzeczą, która powoduje, że tego albumu naprawdę dobrze się słucha, jest dobre wyczucie własnego stylu. Zarówno bezkompromisowe przewózki, klubowe hity, przez mroczniejsze utwory, na rapowych balladach i śpiewanych refrenach (z którymi radzi sobie naprawdę dobrze!) kończąc — Sean świetnie czuje swoją muzykę.

Sama muzyka? Spójna w swojej różnorodności. To w ogóle możliwe? Gdy twoim producentem wykonawczym jest sam Kanye West — jak najbardziej! Jest dosyć mrocznie, a ciężko osadzone perkusje podsycone są tłustym, rozlewającym się basem. Tempo albumu z każdym kawałkiem co raz bardziej zwalnia, osiągając krytyczne poziomy przy „Deep” i „I Know”, gdzie praktycznie staje w miejscu i gdy album powoli zbliża się do końca, robi się zwyczajnie nudno. Powtórka z Hall of Fame? Sytuację ratują zamykające album numery — funkowy podkład w „Outro” z przebijającymi się odgłosami burzy niespodziewanie przystaje do całości, osadzonej w zdecydowanie ciemniejszym brzmieniu. Warto wspomnieć o wymianie linijek z mentorem Big Seana, samym Yeezusem, zrealizowany niemalże identycznie jak na Watch the Throne, ale z racji tego, że minęło już trochę czasu od premiery tego ostatniego — nie drażni to aż tak bardzo.

Kanye West, Drake, E-40, Jhene Aiko, Chris Brown, Ty Dolla $ign, John Legend, Lil Wayne — z taką listą all-starsów należy spodziewać się czegoś niesamowitego. A na albumie sytuacja jest ciekawa. Poza E-40, reszta występów gościnnych wypadła raczej przeciętnie. Z drugiej strony, trudno byłoby wyobrazić sobie jakby brzmiał ten album, gdyby kogoś z wyżej wymienionych zabrakło. Czy Big Sean poradziłby sobie sam, tego nie wiem. I zdecydowanie nie chcę wiedzieć.

Cały rok 2015 obfitował będzie w masę premier naprawdę dużego kalibru. Płyta roku 24 lutego raczej się nie pojawiła, ale koniec końców to album naprawdę niezły. O ile Big Sean będzie dalej podążał tą droga — jest spora szansa na wybitną płytę już przy okazji kolejnego wydawnictwa.

Komentarze

komentarzy