Usher
Hard II Love (2016)
RCS
Na Hard II Love Usher bardziej niż kiedykolwiek opiera się wejściu w generyczny quiet storm i nieuniknionemu spadkowi do drugiej ligi R&B. 37-letni Uszatek, ponad dekadę po wydaniu Confessions swojego największego komercyjnego i artystycznego sukcesu wreszcie spada poza podium — w Stanach Zjednoczonych to pierwsza płyta piosenkarza od 15 lat, która nie zajmuje czołowej lokaty na Billboardzie i to mimo tego, że Usher stara się, jak może — bawi się trapem, zaprasza na krążek obecnie bardziej popularnych od siebie Young Thuga i Future’a, kończy zabawę z przesuwaniem premiery w nieskończoność.
Nowa lekko zbirowata odsłona Ushera flirtującego na szczęście raczej z trendami w (coraz bardziej wyświechtanym stylistycznie i tematycznie) alt R&B, aniżeli z electropopem w europejskiej odsłonie w ogólnym rozrachunku prezentuje się nieco lepiej niż wcześniejsze próby złapania zbyt wielu srok za ogon, są w tym wszystkim pewne dokuczliwe jednak luki. W bardziej trapowych partiach („Downtime”, „Let Me”) Usherowi brakuje jednak charyzmy kolegów-raperów (choćby zaproszonego do singlowego „No Limit” Young Thuga, ale też Travi$a Scotta, o Dannym Brownie nie wspominając), nawet jeśli wokalnie wyprzedza ich o pełne okrążenie, może nawet dwa.
Nie udało się też do końca okiełznać stylistycznego rozgardiaszu — ten potęguje przede wszystkim najgorszy bonus track w historii R&B co najmniej od czasu dodania „Let Me See Your Booty” do w przeciwnym razie genialnego Love vs. Money The-Dreama — wyprodukowany przez Raphaela Saadiqa(!) kiczowaty hymn trenerów rozwoju osobistego „Champions” promujący jedną z wielu takich samych sportowych biografii filmowych (Hands of Stone), w której Usher przy okazji gra jedną z ról. Zgodnie z oczekiwaniami wrażenie rujnują także melodyczne kalectwo i intelektualna mielizna bijące od wydanego naprędce i bez pomysłu przed premierą płyty singla „Rivals” z bezzasadnym udziałem Future’a (ale jak mówią, tonący brzytwy się chwyta) i sparowanego z nim na zasadzie analogii — „FWM”, gdzie na wyciągniętym z eurodensowego lamusa podkładzie Uszatek beztrosko podśpiewuje „Fuck with me fuck with fuck with me”.
Jest w tym wszystkim na szczęście też kilka ładnych, odrobinę niespodziewanych, ale tym milszych popowych refrenów — od znanego już wcześniej nienarzucającej się elektropopowej radiowej produkcji „Crash” ładnie komponującej się z resztą materiału, przez powracający do esencji futurystycznego R&B „Missin U”, aż po „Tell Me” — trochę efekciarską i niedzisiejszą, ale pozostającą w głowie od pierwszego odsłuchu ośmiominutową pościelówę. Żaden nie ma jednak startu to „Bump”, przestrzennie wyprodukowanego zmysłowego bangera udowadniającego, że kreatywny duet The-Dream/Tricky Stewart nie powiedział jeszcze ostatniego słowa.
Usher natomiast wciąż nie do końca zażegnał artystyczny kryzys, który po onieśmielającym sukcesie Confessions zasiał spustoszenie w jego dyskografii. Powoli jednak, z płyty na płytę, małymi krokami skraca dystans między swoją klasyczną odsłoną a nowymi wydawnictwami.
Komentarze