Jones
New Skin (2016)
37 Adventures
Szczerze pisząc, sięgnęłam po New Skin chwilę po premierze przy okazji przeglądania zakładki nowe wydania na portalu Spotify, bo zaciekawiła mnie okładka. Po czarno-białym zdjęciu uroczej wokalistki przypominającej odrobinę Audrey Hepburn, okraszonym tłem w popartowej stylistyce bliskiej Andy’emu Warholowi domyślałam się, że będzie to album podszyty słodkim retro popem. I nie mogło być inaczej. Dziwi fakt, że debiut Jones nie przyciągnęła uwagi tak, jak zrobił to przykładowo pierwszy krążek Jessie Ware, ale po kolei.
New Skin to lekkość w najlepszym znaczeniu tego słowa. W zasadzie przez całą długość płyty z łatwością można zanurzyć się w finezyjności, którą prezentuje Jones. Album otwiera marzycielski numer „Rainbow”, ale wokalistce nie można odmówić także gracji i wdzięku, gdy śpiewa swobodne „Indulge”, nieco bardziej pulsujące i szybsze „Hoops” czy odrobinę patetyczne „Out of this World”. Ciepły wokal, nieskomplikowane, ale jednak swobodne melodie z pogranicza popu i R&B oraz pisane wprost teksty o miłości (najczęściej tej odwzajemnionej) są niemalże pokłosiem świetnego Ice Cream Everyday Amel Larrieux sprzed trzech lat.
Jednak z jakiś powodów Jones nie jest na tyle silna, by sukcesem dorównać koleżankom pokroju Lianne La Havas czy Palomy Faith. A szkoda, bo zarówno wzruszająca ballada „Waterloo”, jak i ulotne „Walk My Way” (z najweselszym refrenem na krążku) mają spory potencjał radiowy. Być może jednak wynika to z tego, że na New Skin brakuje mocnego uderzenia, większego wachlarza emocji. Jones prezentuje się niemalże tylko w jednej odsłonie: jako czarująca kochanka, szczęśliwie zakochana w swoim partnerze i w związku z tym oderwana od rzeczywistości. Choć nie można jednoznacznie stwierdzić, że próby otworzenia się na słuchacza jeszcze bardziej nie były podejmowane. Wystarczy przywołać taneczne i festiwalowe „Wild” czy minimalistyczne „Bring Me Down” przypominające twórczość AlunaGeorge, by od razu rozpoznać, że Jones jak najbardziej wyczuwa trendy, zwłaszcza te na brytyjskiej scenie, ale sama jeszcze nie ryzykuje w tym zakresie.
Podsumowując zatem, New Skin to spójna płyta, tzw. przyzwoity debiut, choć miejscami zbyt bezpieczny i zachowawczy. Być może jednak ten brak presji, który towarzyszył Jessie Ware po premierze Devotion, sprawi, że Jones naturalnym rytmem znajdzie swoje miejsce na scenie. I na ten moment albo może być to kariera na miarę Emeli Sandé, albo artystka podzieli los Goapele. Koniec końców Jones debiutuje nieco naiwnie, ale jednak na tyle silnie, że z całą pewnością mogę napisać, że wrócę do tego krążka wiosną.
Komentarze