J. Cole
KOD (2018)
Dwa lata po chłodno przyjętym 4 Your Eyez Only J. Cole ogłosił swój piąty solowy album studyjny KOD. Interpretacje tytułu jako Kids on Drugs, King Overdosed i Kill Our Demons zapowiadały mroczne wydawnictwo skupione wokół tematyki uzależnień. Fakt, że zostało nagrane w zaledwie dwa tygodnie wzbudzał jednak pewne obawy wobec jakości. W swojej dotychczasowej dyskografii Cole zaprezentował się jako artysta z olbrzymimi możliwościami i jeszcze większymi ograniczeniami, a KOD wydawało się ostatnią szansą na weryfikację jego pozycji na scenie. Czy udało mu się uniknąć wcześniej popełnianych błędów i wykorzystać swój potencjał?
KOD to trzecie podejście lidera Dreamville do tworzenia albumów konceptualnych oraz trzeci raz, kiedy rezygnuje z zapraszania jakichkolwiek gości. W obu tych aspektach słuchaczy czeka jednak duży zawód. Pomysł na płytę, w świetle interpretacji samego Cole’a, jest zrealizowany w dość oszczędny sposób — utwory na ogół traktują na tematy różnych uzależnień i ich wpływu na życie, ale brakuje im spoiwa, określonego celu (oraz, jak się później okazuje, jakiejkolwiek konkluzji). „Intro” na wzór „Blood” Kendricka Lamara (Damn. było inspiracją dla KOD) wprowadza odbiorcę w świat moralnych dylematów, ciągłych pokus i trudnych decyzji, które mają wpływ na całe życie. Obiecujące otwarcie nie znajduje jednak właściwej konsekwencji w następujących po nim utworach. Tytułowe „KOD”, chociaż sprawnie wykorzystuje motyw albumu jako uzasadnienie dla pełnego charyzmy i pewności siebie minimalistycznego hymnu, nie przynosi rozwinięcia formuły. Ta rozluźnia się jeszcze bardziej przy takich propozycjach jak melodyjne „Photograph”, śmiertelnie poważne „Brackets” i kołyszące „Kevin’s Heart”, które bardzo pobieżnie odnoszą się do uzależnienia od mediów społecznościowych, podatków i niesprawiedliwości systemu czy niewierności w związku. Problemem J. Cole’a jest przede wszystkim trudność w żonglowaniu między swoją a innych perspektywą, co prowadzi do wielu uproszczeń i spłycenia istotnych tematów.
Trzeba jednak uczciwie przyznać, że są na KOD propozycje bardzo dobrze zrealizowane, a cały materiał jest znakomicie wyprodukowany. „ATM”, pod względem brzmienia przywodzące na myśl tribe’owe klimaty, to udana obserwacja uzależniania od pieniędzy: But money, it give me a hard-on it’s typical I want it in physical. Osobiste „Once an Addict” (z polskim smaczkiem w postaci sampla z utworu Michała Urbaniaka) to historia pełna krzywdy i beznadziei oraz popis tekściarskich umiejętności rapera. „The Cut Off” i „Friends” podejmują wątek relacji, znajomości i środowiska na dwa różne sposoby, i, mimo że mogą brzmieć trochę jak kazanie, są pełne celnych linijek. To także w tych dwóch utworach pojawia się alter ego Cole’a — Kill Edward (nawiązanie do znienawidzonego ojczyma). Klucz doboru zaledwie dwóch numerów do zaprezentowania tego charakteru jest bardzo nieczytelny, a same jego występy — słabe, żeby nie powiedzieć irytujące. Uwydatniają też wielki problem Cole’a z tworzeniem znośnych refrenów. Na próżno szukać na KOD jakości pokroju „No Role Modelz”. Zamiast tego raper stawia na parodiującą trapowe trendy powtarzalność lub ciężkostrawne melodie, jak w “Photograph”, które aż błaga o chociaż jednego gościa.
Mimo wielu problemów, z którymi boryka się J. Cole, uczciwie trzeba powiedzieć, że KOD jest jego najlepiej zarapowaną płytą. Różnorodne flow, sporo energii i techniczne podejście sprawiają, że zarzucana mu często zdolność do usypiania odbiorcy znika, a to znacznie pomaga utrzymać koncentrację przez całą długość albumu. Wisienką na torcie w tym aspekcie jest naturalnie „1985 (Intro to the Fall Off)”, w którym raper mierzy się z minimalistycznym i ortodoksyjnym podkładem, wychodząc z tego starcia zwycięsko. Efektem jest jeden z najciekawszych i najbardziej hip-hopowych numerów w tym roku oraz pierwszy od lat impuls do międzypokoleniowej dyskusji w branży.
Potencjał bez dopracowania. Problem bez rozwiązania. To najsprawiedliwsze, co można powiedzieć o KOD. Całościowo sprawia zasadniczo dobre wrażenie, ale zawsze pojawia się jakieś “ale”. Wydaje się, że po 10 latach na scenie, tych “ale” jest stanowczo za dużo, a Cole, jeśli chce dalej okupować jej top wraz z dwoma kolegami z Kalifornii i Kanady, powinien krytycznie spojrzeć na swoje własne dokonania. Jest przecież o co zawalczyć, bo gdzieś pod grubą warstwą niedociągnięć i niedoskonałości kryje się nieprzeciętny talent.
Komentarze