Beastie BoysHot Sauce Committee Part Two (2011)
![]() |
„Make some noise if you’re with me”! Jesteście z nimi? Zagorzali fani Nowojorczyków na pewno tak. Druga część płyty, która paradoksalnie jest pierwszą (choroba Yaucha spowodowała, że prace nad pierwszą zostały zawieszone) to powrót do starego brzmienia zespołu, choć w sumie o żadnym powrocie też nie powinno być mowy, bo Beastie Boys na większości albumów brzmią tak samo. To proste. Beastie Boys brzmią jak Beastie Boys, ale na tym polega ich fenomen. Nie zmienia to jednak faktu, że rewolucji nie ma. Przyzwyczaili nas do tego. Nawet jeśli ich nie znasz, nie wymienisz jednym tchem dziennych dat premier ich teledysków i tak będziesz wiedzieć, że słuchasz właśnie ich. Ta płyta jest tego idealnym przykładem.
Zaczynają z grubej rury. Odpalam płytę, pierwszy kawałek „Make Some Noise”, słyszę: „Yes here we go again give you more nothing lesser”, później skandowany refren, pierwsza myśl: „Wow! Tak! Jestem w latach 80-tych”. I ta wycieczka w czasie trwa przez całe 44 minuty. Jest funkowo („Nonstop Disco Powerpack”, „OK”, „Multilateral Nuclear Disarmament”), są zabawne teksty („Put this on a zip disc, send it to your lawyer, tell him to file me under funky, like sipping lemonade and Arnold Palmers, big holiday parties like dolly partner”), oraz ostre gitarowe riffy („Lee Majors Come Again” i nawet nieco zbyt mocne „Say It”).
Zauważyć także trzeba, że trzej starsi panowie, nie potrzebują podpierać się innymi artystami, by nadać płycie wyraz. Nie oni. Jak było w przypadku poprzednich produkcji tak i tutaj goście zapraszani są chyba tylko po to, by mogli później błyszczeć w towarzystwie kolaboracją z trio z Nowego Jorku. Bo kto by nie chciał? Na płycie są więc tylko dwa featuringi. Z Nasem w „Too Many Rappers”, gdzie panowie ubolewają, że wciąż jest zbyt wielu raperów, a niewystarczająco MC. Nie ma co się dziwić. Nowojorczycy są mistrzami ceremonii od ponad 20 lat i ciężko zagrozić ich pozycji – ten kawałek to potwierdza; oraz z Santigold w „Don’t Play No Game That I Can’t Win”, które przypaść do gustu może w zasadzie każdemu. Lekkostrawne, dubowe brzmienie buja i najzwyczajniej w świecie wpada w ucho. Nie zdziwiłabym się, gdybym usłyszała ten kawałek w radiu. Wszystkie utwory to czysta esencja oldskulu przez duże O. Jeśli chcecie komuś wytłumaczyć na czym polega stara szkoła, a nie macie pod ręką Ill Communication czy Hello Nasty, ta płyta może służyć za przykład.
Nowojorskie trio tym albumem potwierdza swoją klasę. Nie ma nic nowego, a raczej wszystko to już gdzieś było. Innym może nie uszłoby to na sucho, ale tym podchodzącym pod 50-tkę imprezowiczom wybaczamy, bo to BEA-STIE-BOYS! Jeśli tak ma wyglądać starość, to ja się już jej nie boję.
Komentarze