rejjie snow
#FridayRoundup: Vince Staples, Rejjie Snow, IDK, Tkay Maidza i inni
Siema! Co to za tydzień jest! Premier jest tak dużo i tyle słuchania, że nawet weekend nie wystarczył na to, żebyśmy przyłożyli do wszystkiego należycie ucho, bo obrodziło płytami dobrymi, intrygującymi i ważnymi. Więcej o wszystkich z nich możemy podyskutować w ramach naszej grupy na Facebooku, ale póki co zapraszamy na pierwsze wrażenia z odsłuchów. W tym tygodniu o ambiwalentnym stosunku do Rejjie Snow i nowego Vince’a Staplesa i bardzo pozytywnym do Charlotte Day Wilson i duchologii Tkay Maidzy. IDK i Twin Shadow zaproponują różne czasy spędzenia czasu w kościele (mniej lub bardziej dosłownie), a Jam & Lewis i soundtrack do nowego Space Jamu dadzą chwilę na nostalgicznego tripa w najntisy (muzycznie i filmowo). Jest jeszcze nowy Stalley i nie wiem z czym go sparować w tym intro, ale też podobno jest git, więc zapraszam do czytania! Enjoy!
Baw Baw Black Sheep
Rejjie Snow
300 Entertainment/BMG
Niewiele osób mi na scenie hip hopiarskiej sprawia taki problem jak Rejjie Snow. Typ ma fenomenalne narzędzia i błogosławieństwa całych panteonów rapowego światka, wystarczy z resztą, że jego tegoroczny album mruga do nas zamaskowanym oczkiem nieodżałowanego MF DOOMa. Jednocześnie jednak ten laidbackowy, leniwy hip hop jest dla mnie tak frustrująco nieobecny. Baw Baw Black Sheep działa na mnie jak kawiarniany moodcraftingowy ambient rapsów na modłę lo-fi i lowkey. Nie czuję się szczególnie obrażony ofensywnością czy amuzycznością przedsięwzięcia, ale to wcale nie dobrze- chciałbym, żeby mnie nosiło, bez względu na to czy z zachwytów czy oburzeń, a jedyne na co nabrałem ochoty to następne latte na owsianym. — Wojtek
Vince Staples
Vince Staples
Blacksmith Recordings, Motown Records/UMG
Vinnie powrócił i zdaje się, że ma nam coś ważnego do powiedzenia. I rzeczywiście, mówi całkiem ciekawie. Przede wszystkim o tożsamości, bo, jak nie trudno się domyślić po tytule i okładce, to płyta homecomingowa, wrażliwa, nastawiona na spoglądanie w lustro i introspekcje. I chyba tym bardziej przeszkadza to, jak muzycznie bywa chwilami nijaka. Teoretycznie nadal są tu najważniejsze elementy składowe- jest minimalizm, ale nie muzyczna troglodycja, jest Lynchowska nostalgia łaskocząca niepokojem i jest nieco lęku i nieco ukojenia. Same beaty jednak wypadają blado, w szczególności na tle tak odważnych produkcyjnie poprzedników jak klubowe, mocno wyspiarskie Big Fish Theory czy fenomenalne, gęste, reanimujące trip hopową oniryczną paranoję Summertime o6. Paradoksalnie, to czego krążkowi muzycznie najbardziej brakuje to właśnie tożsamość, nawet jeżeli takie kwiatki jak „Law od Averages” przypominają nieco jak intrygującym odklejonym kombinatorem potrafi być kronikarz North Side Long Beach. — Wojtek
Jam & Lewis, Vol. 1
Jam & Lewis
Flyte Tyme Productions
Jimmy Jam & Terry Lewis od lat osiemdziesiątych produkują hity dla największych: Janet Jackson, Usher, Chaka Khan, Rod Stewart, Patti LaBelle, Shaggy, The S.O.S. Band. To tylko kilku artystów, którym robili muzykę. Pomimo tylu lat na scenie nie doczekali się nagrania autorskiego albumu. Do niedawna, bo kilka dni temu ukazał się ich debiutancki krążek, a przypomnijmy, że panowie są po sześćdziesiątce. Zaprosili do współpracy niebyle kogo, bo praktycznie same gwiazdy i to głównie te, z którymi już przecięli się w studio w przeszłości. Na „Jam & Lewis, Vol. 1” usłyszymy gościnne udziały takich tuzów jak Mary J. Blidge, Boyz II Men, Mariah Carrey, Babyface, Toni Braxton, Morris Day i wspomniany Usher. Są też Charlie Wilson, a nawet The Roots, ale bez Black Thaughta na mikrofonie. Szkoda, że zabrakło Janet, jednak tytuł wskazuje, że będzie część druga, więc może nie wszystko stracone.— Dill
USEE4YOURSELF
IDK
Clue No Clue/Warner Records
Przy okazji recenzji debiutanckiego albumu IDK, Is He Real?, wyrażaliśmy nadzieję, że następnym razem raper w pełni wykorzysta tkwiący w nim potencjał. Dwa lata później nasze prośby zostały wysłuchane. Na USEE4YOURSELF szczerze wyjaśnia, jak brak rodzicielskiej miłości i bezskuteczne zabieganie o uwagę bliskich w okresie dorastania wpłynęły na różne aspekty jego dorosłego życia, w tym postrzeganie związków i religii. Nie obyło się więc bez zwrotów do zmarłej matki i Boga, a przedostatni utwór o wymownym tytule „Cry in Church” stanowi najpełniejszy dowód jego artystycznej dojrzałości (by the way, kto nie chciałby uczestniczyć we mszy, podczas której IDK nuci popularną kołysankę, DMX wygłasza napisaną przez siebie modlitwę, a Sevyn Streeter robi za chórki?). Żeby nie wyszło zbyt patetycznie, refleksyjny nastrój przełamują trapowe kawałki, m.in. singiel z Offsetem. Choć pod względem liczby wyświetleń 29-letniemu artyście daleko jeszcze do gwiazd wielkiego formatu, to już słychać, że Kanye West ma godnego kontynuatora swojego stylu. — Katia
Twin Shadow
Twin Shadow
Cheres Cheree
Jestem ostatnimi czasy zafascynowany minimalistycznymi, jednozdaniowymi recenzjami Ruff Criminal na YouTubie i gdybym o nowej płycie Twin Shadow miał opowiedzieć w 10 sekund to powiedziałbym, że brzmi jak całowanie się w kościele po kilku skunach z grającym w tle gospelowym, pełnym pasji kazaniem. Jako że jednak mam jednak nieco więcej przestrzeni to mogę dorzucić, że to świetny mix słonecznej neopsychodelii, flanelowego protohipsterstwa z lat 90 i soulowej spirytualistycznej wrażliwości. Mogę też dorzucić, że dawno mnie nic tak beznadziejnie nie rozczuliło, co cudnie przebojowe „Sugar Cane”, „Modern Man” brzmi jak plik znaleziony na gimnazjalnym odtwarzaczu mp3 w folderze „heaertbreak_smutne_plakanie”, a „Lonestar” sprawia, że przez moment trochę mniej nienawidzi się reggae. Mógłbym też nazwać tą płytę „sympatyczną”, tłumacząc, że to nie ta mdła, nijaka, nieofensywna sympatyczność, ale naprawdę jeden z nielicznych przykładów płyty która naprawdę jest tak przemiła, że chce się w nią tulić. Wystarczy chyba jednak, że powiem, że to superowa płyta i powinniście ją obczaić koniecznie.— Wojtek
Gone Baby, Gone
Stalley
Blue Collar Gang
Od momentu kiedy Stalley opuścił należąca do Rick Rossa wytwórnie Maybach Music, zasypuje nas wręcz co roku swoimi nowymi projektami. W przypadku tego rapera nie mamy uczucia przesytu, gdyż ciągle trzyma on wysoką formę, nawet jeżeli muzyka, którą wypuszcza, nie jest zbyt nowatorska i nie zmienia oblicza hip-hopowej sceny. Nie inaczej jest z najnowszym krążkiem zatytułowanym Gone Baby, Gone. Album w całości wyprodukował Black Diamond, który dostarczył mnóstwo laid backowych, przepełnionych soulem produkcji, na których spokojny wokal głównego bohatera opowiadającego tu zarówno o swoich wzlotach jak i upadkach, pasuje wręcz idealnie. Jeżeli szukacie albumu, który dołączy do Waszej ścieżki dźwiękowej do upalnego lata, to konieczne zapoznajcie się z tym wydawnictwem.— efdote
Last Year Was Weird, Vol. 3
Tkay Maidza
4AD
Kiedy trzy lata temu Tkay Maidza startowała z serią epek Last Year Was Weird, nie mogła spodziewać się ani tego, jak bardzo proroczy już niebawem okaże się tytuł wydawnictwa, ani tego, jakie zainteresowanie publiki wywołają kolejne części. Zeszłoroczne Volume 2, w dużej mierze dzięki ultrapozytywnej recenzji pierwszego muzycznego geeka internetu, wkrótce po premierze uzyskało kultowy status i stało się dla obiecującej i kreatywnej raperki i piosenkarki trampoliną. Na Volume 3 Maidza śmiało z tej trampoliny korzysta — nie wynosi swojej koncepcji na kolejny poziom, ale po prostu doskonale bawi się tym, że może sobie poskakać. To potężna dawka melodyjnego R&B i żywo banglającego rapu, który z jednej strony nie unika trapowych nawiązań, ale przede wszystkim świetnie się bawi post-timbalandowską duchologią.— Kurtek
Alpha
Charlotte Day Wilson
Stone Woman Music
Nie miałem świadomości, że czekam na debiutancki longplay Charlotte Day Wilson, dopóki nie zacząłem zakochiwać się w kolejnych singlach z wydawnictwa, wypuszczanych z pewnymi przerwami od sierpnia zeszłego roku. Nie była to miłość na zabój, ale raczej niewielkie, choć znaczące zauroczenia. Pokazały mi, że kierunek, w którym zmierza piosenkarka, został wytyczony bardzo skrupulatnie, a ona sama jest gotowa, by przed słuchaczem odsłonić się cała. Na płycie znalazło się 11 niedługich numerów przywodzących na myśl pewną specyficzną mieszankę neo-soulowej posągowości z umiłowaniem do stylistycznych ekstrawagancji, którymi świat oczarowała przed laty Jessie Ware. Sprowadzenie materiału na Alphie, bardziej progresywnego i organicznego, oraz wokalnej i scenicznej prezencji Wilson tylko do podobieństwa z Ware, byłoby jednak niewybaczalne. To mocna, świadomie zrealizowana płyta owiana specyficzną aurą. Spójrzcie sami na jej okładkę. Czy Wilson nie spogląda z niej na nas jak Mona Lisa z płótna da Vinciego? — Kurtek
Space Jam: A New Legacy (Original Soundtrack)
Various Artists
Water Tower Music/Republic Records
Dwadzieścia pięć lat minęło od pierwszego „Space Jam” z Michaelem Jordanem. Jak ten czas leci… Można śmiało napisać, że film zapoczątkował zajawkę na basket u wielu dzieciaków w tamtym czasie. Dziś już się patrzy na niego z przymrużeniem oka, bo to inna epoka, jeśli chodzi o technologię robienia wysokobudżetowego kina. Obraz dla pokolenia dorastającego w latach dziewięćdziesiątych ma status kultowego, więc dlaczego nie zrobić nowej wersji, żeby współczesne dzieciaki też mogły mieć swoją, tym razem z LeBronem Jamesem w roli głównej i zaprowadzić do kina starszych odbiorców, którzy dobrze znają oryginał? To, co wyróżniało film z dziewięćdziesiątego szóstego roku to także wspaniały soundtrack, a w nim niezapomniane hity, jak „Hit ‚Em High”, utwory Seala czy R. Kelly’ego. Na nowym znajdziemy numery takich artystów jak Lil Baby z gościnnym udziałem Kirka Franklina, BROCKHAMPTON, Chance’a The Rappera do spółki z Johnem Legendem i Symbą, Cordae’a i DUCKWORTH’a czy Leona Bridgesa. Słuchałem już i mogę powiedzieć, że jest bardzo, ale to bardzo dobrze, a podkład do „We Win” to spokojnie jeden z bitów roku. — Dill
Wszystkie wydawnictwa wyżej i pełną selekcję tegorocznych okołosoulowych premier znajdziecie na playliście poniżej.
Rejjie Snow przegląda się w lustrach
Rejjie Snow i jego usoulowiony rap
Po klimatycznym i intrygującym singlu „Cookie Chips” z gościnnym występem samego MF DOOMa Rejjie Snow powraca z nowym utworem zwiastującym następcę Dear Annie. „Mirrors” to ciepły, relaksujący numer, na którym gościnnie wystąpili wokalistka Snoh Aalegra i producent oraz wokalista Cam O’Bi. Całość została wzbogacona o fantazyjny teledysk przypominający twórczość Wesa Andersona. Raper z Dublina przyznał, że miesiące pandemii spędził na rozwijaniu pasji do kręcenia filmów oraz nagrywaniu nowego albumu, który podobno ma ukazać się lada moment. Zapowiada się bardzo ciekawa premiera dla wszystkich fanów alternatywnego hip-hopu!
Rejjie Snow w soulowym sosie z MF Doomem i Camem O’bim
Rejjie Snow zaprasza na frytki z ciastek
Frytki z ciastek w soulowym sosie to nowa specjalność Rejjiego Snowa. Utalentowany raper przed dwoma laty spolaryzował słuchaczy i krytyków premierą krążka Dear Annie, który nam się akurat podobał. Teraz raper wraca z nowym singlem „Cookie Chips”, w którym obiera nie mniej metasoulowy kierunek, choć może nieco bardziej abstrakcyjny (co widać już po samej okładce). Jest laidbackowo, błogo, niezobowiązująco. O taki hip-hop na wakacje walczyliśmy (czy tam nic nie robiliśmy, your choice). Ale nic dziwnego — numer wyprodukował Cam O’bi (gdzie twój album, mordo?), przy okazji zajął się też refrenem, a gościnną zwrotkę nawinął MF Doom. Wyszło mięciutko. Nie wiem, jak wy, ale ja się w tym wymoszczeniu ułożyłem i teraz sobie cziluję. Polecam wam to samo.
Relacja z koncertu Rejjiego Snowa oraz krótkie podsumowanie World Wide Warsaw 2018
Niezapomnianych doznań dostarczył fanom ostatni artysta grający w ramach 4. edycji festiwalu — Rejjie Snow do Teatru WARSawy przyjechał tuż po premierze debiutanckiego krążka długogrającego, Dear Annie. O samym materiale pisaliśmy jakiś czas temu, jednak gwoli przypomnienia — to doskonała płyta, na której Irlandczyk zdecydował się wybrać nieco alternatywną odmianę rapu, dodając do niego elementy dance czy R&B. Pochodzi z niej między innymi hitowy singiel „Egypian Luvr”, który na koncercie wypadł naprawdę doskonale. Występ Rejjiego nie był jednak skupiony wyłącznie wokół Dear Annie. Poza singlami z najnowszej płyty (między innymi „Desole”, „27” czy „Rainbows”) zagrał także sporo starego materiału. Przełomowym momentem był numer „Crooked Cops”, który na dobre rozruszał publikę i wywołał szalone pogo. Z kolei intro z „Blkkkst Skn” do tego stopnia rozgrzało fanów, że skłoniło ich do wtargnięcia na scenę (na krótko, bo tłum uniemożliwił Rejjiemu zagranie numeru). Bywało również nostalgicznie, zwłaszcza kiedy Snow sięgał po kawałki z dużo spokojniejszej epki Rejovich, z której pochodzą takie klimatyczne utwory jak „Olga” czy „Loveleen”. Między innymi tym materiałem zakończył koncert, bo zdecydował się na „1992”, który w oryginale wykonuje u boku Loylego Carnera. Porównując ten występ do kempowego, wyraźnie widać, że Irlandczyk znacznie lepiej odnajduje się w klubowych klimatach. Mniejszy lokal pozwolił mu nie tylko złapać bliższy kontakt z publiką, ale i lepiej zaprezentować możliwości wokalne. Bez hypemana (czasem pomagał mu DJ) perfekcyjnie radził sobie zarówno ze śpiewanymi refrenami, jak i z gęstymi nieraz linijkami. Raper dysponuje naprawdę szerokim zasobem odmiennego flow, które zgrabnie zmieniał z piosenki na piosenkę.
Rejjie Snow oraz supportujący go Wiki byli ostatnim przystankiem na intensywnej trasie tegorocznego World Wide Warsaw. Wydaje się, że zakończenie to było idealnym podsumowaniem udanej edycji festiwalu, bo ze sceny w Teatrze WARSawy mogliśmy usłyszeć syntezę tego, co zawierała oferta całego wydarzenia – hip-hop, R&B, elektronika (należałoby dodać jeszcze szczyptę soulu i jazzu). Poprzeczka została zawieszona naprawdę wysoko – zarówno dla organizatorów konkurencyjnych wydarzeń, jak i dla samej ekipy WWW. W przyszłym roku liczymy na równie szaloną i udaną koncertowo edycję, dziękujemy!
Recenzja: Rejjie Snow Dear Annie
Rejjie Snow
Dear Annie (2018)
300 Entertainment
Od Dublina po Stany, od amatorskich nagrywek po kontrakt z 300 Entertainment. Alex Anyaegbunam znany jako Rejjie Snow zaliczył na swojej drodze etapy godne największych MC. Jego podróż, której aktualnie ostatnią stacją jest pierwsza w karierze płyta długogrająca, to suma właściwych decyzji, ciężkiej, skrupulatnej pracy oraz ogromnego talentu. Zanim doczekaliśmy się Dear Annie, którego wydanie sam raper uznał za osobistą ulgę, mogliśmy poznać Rejjiego dzięki licznym mniejszym wydawnictwom — na czele z doskonałymi singlami z zeszłego roku oraz epką Rejovich, która była krokiem milowym w jego karierze.
Rejovich pozwoliła mu pokazać potencjał, który docenili nie tylko wyspiarze, ale i Kendrick Lamar czy Madonna, którą supportował podczas trasy koncertowej. To, czego słuchał i kogo spotkał na swojej drodze miało ogromny wpływ na to, gdzie teraz jest. W sieci krąży nagranie wspólnego freestyle’u Rejjiego i King Krule’a, jeszcze z „amatorskich” czasów. Obecnie to jedne z najbarwniejszych postaci brytyjskiej sceny muzycznej. Swoją niezwykłą barwą głosu i wokalnymi umiejętnościami Snow zjednał sobie takich graczy jak Joey Badass czy Rahki. Tym razem album współtworzyli z nim m.in. Kaytranada czy Amine, widać więc, w którą geograficznie i stylistycznie stronę podąża Irlandczyk.
Długość Dear Annie wpasowuje się w ostatni trend wydawania pokaźnych albumów (Culture II Migosów to aż 24 utwory). W przeciwieństwie do albumu Migos -– szczęśliwy, kto wytrzymał do końca -– Rejjie swoją dwudziestopiosenkową płytą, mimo wszelkich obaw, nie męczy. Poza tym na krążku znajduje się kilka przerywników. Zazwyczaj są to rozmowy, przypominające audycję radiową, podczas których Rejjie zapowiada kolejne utwory i w kilku słowach objaśnia różne kwestie z nimi związane. Chociaż ten patent powtarza się, albumu nie nazwiemy konceptualnym, bo mimo powracających motywów, nie tworzy on jednej historii. Dear Annie można by podzielić na dwie części, a raczej oddzielić ostatnie cztery kawałki, które nieco zakłócają odbiór albumu. Granicą byłby wówczas utwór „LMFAO”, po którym zaczynają się nieco eksperymentalne numery. Debiutancki LP Irlandczyka został poprzedzony dwoma epkami z piosenkami, które trafiły potem na Dear Annie. Być może lepszym pomysłem byłoby po prostu oddzielenie tych ostatnich, burzących klimat utworów i umieszczenie ich na nierapowej epce.
Dear Annie koi swoim brzmieniem. Rozpływa się wraz z każdym kawałkiem. Nie znaczy to jednak, że płyta zlewa się w jedność. Z pewnością można wyróżnić kilka utworów. Ze względu na singlowy potencjał wskazałabym na „Epyptian Luvr” (na feacie możemy usłyszeć Amine oraz Danę Williams), które ma w sobie podobny słodkobrzmiący vibe co przed laty „American boy” w wykonaniu Estelle i Kanyego. Z kolei jednym z nielicznych powrotów do korzeni jest „The Rain”, które przywodzi na myśli klimat epki Rejovich. Na Dear Annie częściej możemy usłyszeć Rejjiego wykorzystującego swój wokalny potencjał, aniżeli spokojne flow znane z „1992”. Irlandczyk doskonale brzmi na podkładach à la Kaytranada i to właśnie takie elektroniczne dance’owe numery uwydatniają muzykalność Snowa, której nie mielibyśmy okazji poznać, gdyby pozostał przy trueschoolu. Wydaje się, że wybrał więc najlepszą drogę. Mimo kontraktu z 300 Entertainment, w której obraca się wśród takich kolegów jak Young Thug czy Migosi, nie poszedł w mumble rap. Z drugiej strony, otwierając się na nowych producentów i wprowadzając różnorodność muzyczną, udało mu się uniknąć staroszkolnych schematów. Stał się po prostu alternatywny.
Trudno nie zauważyć inspiracji Rejjiego, z których najoczywistszą jest Tyler, the Creator. Faktycznie, Dear Annie ma w sobie coś z Flower Boya. Po pierwsze wspomniane mieszanie gatunków, w tym słodkobrzmiące soulowe wpływy. W przypadku Rejjiego taki efekt to również inspiracje podróżami, a dokładnie Paryżem. W jednym z wywiadów przyznał, że ostateczne brzmienie płyty ma w sobie coś z atmosfery stolicy Francji, w której przebywał jakiś czas. Rzeczywiście słychać pewną romantyczność, która nie opiera się wyłącznie na podśpiewywaniu po francusku, chodzi raczej o francuską subtelność. Paryż miał również wpływ na tematykę albumu. Snow w większości opowiada na nim o romansach i miłości, tematach raczej niepopularnych we współczesnym rapie, który trudno nazwać romantycznym. Otwierające płytę wersy „Life Is Beautiful” mogłyby być podsumowaniem całego materiału, bo po przesłuchaniu, nawet bez analizy warstwy lirycznej, odczuwa się ów pozytywny przekaz (chociaż miejscami bywa melancholijnie). To podejście łączy Snowa ze wspomnianym już Tylerem, który podobną postawę zaprezentował na ubiegłorocznym wydawnictwie.
Dear Annie było jedynie formalnością w karierze Snowa, który prawdopodobnie niebawem stanie się udanym towarem eksportowym irlandzkiej sceny. Z jednej strony, możemy mieć obawy o utratę własnego stylu i „zamerykanizowanie” brzmienia. Z drugiej strony, wydaje się, że Rejjiemu poniekąd chodzi o nieco inną uniwersalność. Łatwiej zaklasyfikować go jako artystę szeroko rozumianej kultury afroamerykańskiej, aniżeli konkretnego państwa. Nosi w sobie znamiona miejsc, w których przebywał, subtelne znaki w muzyce i w jego wizerunku.
#FridayRoundup: Everything Is Recorded, Onra, Rejjie Snow i inni
Kolejny bardzo mocny tydzień, po którym naprawdę zadowoleni powinni być fani młodych hip-hopowych talentów (Rejjie Snow, Nipsey Hussle, Cozz), instrumentalnych albumów (powracający do leniwego funku Onra oraz znakomity jazzowy pianista Tigran Hamasyan) jak i swobodnego łączenia kilku różnych gatunków (naszpikowany znakomitymi nazwiskami album projektu Everything Is Recorded). Dorzucamy do tego funkową bombę, jaką przygotował nam Jean Tonique oraz coś dla fanów lo-fi R&B i stwierdzamy, że lubimy takie piątki!
Everything Is Recorded by Richard Russell
Everything Is Recorded
XL Recordings
Muzyk, producent oraz współzałożyciel znakomitej wytwórni XL Recordings, zebrał wokół siebie cały dream team utalentowanych muzyków, wśród których prym wiodą przedstawiciele jego wytwórni i stworzył w ten sposób album będący wypadkową soulu, hip-hopu oraz dubu. Takie nazwiska jak Sampha, Obongjayar, Kamasi Washington, Damon Albarn, Giggs, Ibeyi, Wiki, Syd, Rachel Zeffira, Infinite, Green Gartside, Peter Gabriel i Owen Pallett, dały się poznać dotąd tylko i wyłącznie z dobrej strony, więc połączenie tych osobowości na jednym albumie, musi przynieść piorunujące efekty. Pierwsze single brzmiały naprawdę dobrze, jesteśmy więc niemal pewni, że udało się to przenieść na cały krążek. — efdote
Nobody Has to Know
Onra
All City Records
Po kilku bardzo ciekawych przygodach z bardziej orientalnymi dźwiękami, jakie francuski producent zaprezentował nam na trzyczęściowej serii Chinoiseries, powraca on do brzmień charakterystycznych dla jego debiutu i kontynuowanych później na epce Deep In The Night. Future funk, R&B i hip-hop łączą się tutaj, tworząc niezwykle relaksującą całość, po której jeszcze z większym utęsknieniem wypatrywać powinniśmy nadejścia cieplejszych dni. Przy tworzeniu tego krążka Onra zaprosił tylko dwóch gości i tym razem postawił na uzdolnionych multiinstrumentalistów, jakimi są Lewis McCallum z Nowej Zelandii oraz Pomrad reprezentujący Belgię. Efekty do sprawdzenia poniżej. — efdote
Dear Annie
Rejjie Snow
300 Entertaiment
Debiutancki album długogrający Rejjiego Snowa dostaliśmy w trzech dawkach. Poprzedziły go dwie epki Dear Annie, Pt.1 oraz Dear Annie, Pt.2, na których mieliśmy okazję usłyszeć część kawałków wchodzących w skład płyty. Coraz wyraźniej czuć, że raper Irlandię zostawił za plecami. Przeprowadził się do Stanów, co miało również wpływ na jego muzykę. O korzeniach nie zapomniał, ale wie, jak dobrze korzystać z okazji, jakie stwarza mu nowe miejsce zamieszkania. Przy albumie współpracował między innymi z Kaytarandą czy Aminé, który swoją zwrotką wzbogacił świetne „Egyptian Luvr” (możemy usłyszeć tam także Danę Williams). Nie brakuje również akcentów wyspiarskich w postaci Jessego Jamesa Solomona czy Ebenezera. Na Dear Annie częściej dochodzą do głosu wpływy muzyki jazzowej czy soulowe klawisze aniżeli sample. Łagodność brzmienia potęguje niski, głęboki wokal Rejjiego. — Polazofia
For Gyumri
Tigran Hamasyan
NonesuchRecords
Twórca jednej z najładniejszych zeszłorocznych płyt jazzowych, ormiański pianista Tigran Hamasyan nie próżnuje — dziś ukazała się jego nowa epka zatytułowana For Gyumri. Muzyk już miesiąc temu poparł tę informację premierą nowego utworu „Rays of Light” okraszonego minimalistycznym czarno-białym teledyskiem. Jeśli dobrze zinterpretowałem brzmienie singla, wygląda na to, że był to pierwszy zwiastun stylistycznej wolty Hamasyana. W dalszym ciągu to najwyższej próby kameralny jazz, ale tym razem dodatkowo został subtelnie połamany elektronicznymi glitchami. Czy For Gyumri będzie wejściem artysty na nu-jazzowe terytorium? Posłuchajmy! — Kurtek
Well Mannered Frivolity
Jean Tonique
Tonique
Jeśli marzyło Wam się rozciągnięcie brzmienia syntezatorowego funku, które uformowało tytułowy numer z obsypanego nagrodami Grammy 24K Magic Bruno Marsa na cały długogrający krążek, który nacisk kładłby na funkowy groove, a nie popowe refreny, to oto być może wasze marzenie zostało spełnione. Francuski producent Jean Tonique porównywany do Kaytranady czy Pomo wpłaśnie wypuścił swój długogrający debiut Well Mannered Frivolity, na którym bawi się oldschoolowym disco w nowoczesny sposób, co przywodzi na myśl zarówno wspomnianego Bruno Marsa, jak i Daft Punk czy Dam-Funka. — Kurtek
Victory Lap
Nipsey Hussle
All Money In No Money Out
Zazwyczaj, jeżeli od chwili zaistnienia artysty na scenie do jego oficjalnego debiutu mija ponad 10 lat, oznacza to praktycznie koniec kariery. Nie w przypadku Nipseya Hussle’a, który od czasu świetnego Bullets Ain’t Got No Name Vol. 1 ciągle rozwija swoje umiejętności i buduje własną markę, skutecznie opierając się presji ze strony wielkich wytwórni. Dzięki temu stał się symbolem niezależności i prawdopodobnie jedynym raperem, który mógł sobie pozwolić na ruch pod postacią sprzedawania swoich projektów za cenę 1000$! Victory Lap to swoiste zwieńczenie wieloletniego maratonu i celebracja sukcesu, czego dowodem są single takie jak „Rap Niggas” czy „Last Time That I Checc’d” . Skalę wydawnictwa widać po liście gości, wśród których usłyszymy Doma Kennedy’ego, YG czy Kendricka Lamara. Tęskniliście za prawdziwym kalifornijskim brzmieniem? W takim razie koniecznie dołączcie do Nipseya w jego zwycięskim okrążeniu — Adrian
Effected
Cozz
Dreamville/Interscope
Po wydaniu 2014 Forest Hills Drive J.Cole bardzo poważnie wziął się za kompletowanie składu do swojej wytwórni Dreamville Records. Jednym z jej pierwszych nabytków był Cozz, którego debiutanckie Cozz & Effect doczekało się propsów od Jermaine’a na wspomnianym wcześniej albumie. Mimo bycia jedną z głównych postaci w ekipie dość szybko dał o sobie zapomnieć. Mixtape sprzed dwóch lat zatytułowany Nothin Personal przeszedł bez większego echa, a jego autor zniknął z pola widzenia za sprawą zmasowanych działań nowych kolegów z wytwórni. W tym roku przyszła pora na oficjalny debiut. Na Effected pojawi się 14 kawałków, na których gospodarza wspomogą J.Cole, Kendrick Lamar, Currensy i Garren. W ostatnim czasie muzyka spod szyldu Dreamville nie zawodzi. Czy będzie to debiut na miarę oczekiwań? — Mateusz
In Tongues (Deluxe)
Joji
Cxshxnly
Przez niektórych uważany za sensację soundcloudowego alt R&B Joji rozszerza wydaną w listopadzie epkę In Tongues do formatu płyty długogrającej. Do 6 oryginalnych utworów piosenkarz dokłada dwa nowe i aż osiem remiksów, które rozszerzają 16-minutowy bieg niespecjalnie błyskotliwej epki wypełnionej melancholijnym lo-fi R&B do zawrotnych 54 minut. Dla fanów Jojiego. — Kurtek
Kyoto
Tyga
Last Kings
Tyga zazwyczaj nie mógł się odnaleźć wydając kolejne single i albumy, choć kolaboracja z Chrisem Brownem w 2015 roku bardzo mu pomogła na międzynarodowej płaszczyźnie. Burzliwy koniec związku z Kylie Jenner w zeszłym roku miał wpłynąć na rapera i poskutkować stworzeniem porządnego krążka. Inspiracją dla Tygi była również Japonia (co sam zresztą przyznał). Dodał też, że odnalazł spokój ducha i przeanalizował, w jakim miejscu w swojej karierze chce być w przeciągu najbliższych 5-10 lat. Podobno w nagranie materiału na album Kyoto włożył całe swoje serducho — trzeba to zatem sprawdzić. — Kuba Żądło
Relacja z Hip Hop Kemp 2017
Wbrew czeskiemu hasłu promocyjnemu — „sweet 16” — line-up Hip Hop Kemp 2017 przypominał raczej program zlotu sympatyków geriatrii. Ostatecznie wypadło całkiem nieźle — dla każdego coś miłego. Polskie hasło promocyjne, czyli „festiwal z atmosferą”, odbierałam wcześniej jako trochę serowe, ale szybko zmieniłam zdanie — nigdzie indziej nie widziałam artystów napełniających napojami kubki widzów i zabierających publice telefony, żeby… nagrać się na nie czy zrobić pamiątkową fotkę (piękna sprawa). Hip Hop Kemp, pomimo jego imponującego stażu wiekowego, jest wciąż bardzo kameralnym wydarzeniem.
Pierwszy dzień co prawda lekko krztuśny, a to ze względu na występ Tego Typa Mesa z livebandem. A może raczej Tego Typa Moza? To świetny pomysł, żeby zabrać w trasę nową płytę, swoje największe przeboje oraz Kingę Miśkiewicz i Holaka, a nawet — jak na „komentatora rzeczywistości” przystało — nawiązać do Twin Peaks w „Czy ty to ty”. Ale pyskówka do widzów i sarkastyczne komentarze trochę zepsuły klimat koncertu. Duży kontrast w porównaniu z Rejjiem Snowem, który nie zawiódł i zadbał o przeniesienie swobodnej atmosfery swoich krążków na grunt koncertowy, polewając przy tym napoje widzom i zapraszając na scenę randomowego ziomka z Australii (trzeba było pomóc rapować). Najlepszym występem tego dnia był zdecydowanie Masego. Jego TrapHouseJazz (jak określa sam zainteresowany) był raczej mieszanką funku i future bassu. Jazzu było znacznie więcej chwilę później u Czecha Pauliego Garanda w Radio Spin Hangarze, zwanym też — słusznie zresztą — sauną. Jednak to energia i tak zwana „osobowość sceniczna” Masego doprawione szczyptą altowego saksofonu (momentami słabo słyszalnego, ale jednak) i hiciorem „Send Yo Rita” (opartym na samplu „Señority” Justina Timberlake’a) dały wybuchową, rozgrzewającą mieszankę, zaskakującą chyba nawet dla samej publiczności.
Drugi dzień to dla mnie zdecydowanie koncerty, które nie były najważniejszymi w programie. Zaczęło się od Little Simz. Świetny kontakt z publicznością, anegdotki i ogromna żywiołowość, nawet mimo dość skromnej frekwencji pod sceną. Wciąż jednak czekam na tak wyraźne kawałki w repertuarze jak choćby „Picture Perfect” czy „Dead Body”. Jeszcze lepiej wypadli kempowi weterani z Kontrafaktu. Oczywiście, to koncert z serii „złote przeboje” — bez bisów, bo sam był jednym długim bisem (z obowiązkowym, ulubionym przez Polaków, „JBMNT”; ale i z wieloma innymi, nazwijmy rzecz po imieniu — bangerami). W porównaniu z takimi Jedi Mind Tricks było o wiele więcej mocy. Rytmus udowodnił, że jego pozycja na czesko-słowackiej scenie hip-hopowej nie jest bezpodstawna; i ja za rok równie chętnie obejrzę powtórkę, choć rozumiem, że po kilku-kilkunastu latach może nudzić. Największy banger to jednak Quebonafide, który dał niesamowicie energetyczny występ, okrążając z zachwyconą widownią cały świat w jedną godzinę. Możecie mieć swoje zarzuty do Quebo, ale jego zaangażowanie i swego rodzaju teatralność wygrały wszystko, nawet jeżeli „nie zagrał Euforii, buuuu”.
Mimo bardzo dziwnego „be right back” w połowie koncertu Kool G Rapa (koncert dość osobliwy — dj rapera wypadł lepiej od samego rapera; hiciory od House of Pain i Tribe Called Quest znacznie bardziej rozgrzały publikę) i poprawnego Mos Defa (samo zastępstwo za Commona raczej nikogo nie uraziło — może prócz tych, którzy na Kempa nie pojechali — niemiecki out4fame spotkała zresztą dokładnie ta sama sytuacja), trzeci dzień był bardzo dobry. Na uznanie zasługuje oczywiście Grammatik. Eldoka i Jotuze do spółki z Noonem dali wspaniały wspominkowy koncert, który można by w skrócie nazwać „Grammatik gra Światła Miasta”. Atmosfera była tak podniosła i wzruszająca, że nawet konferansjerzy z Czech, zwykle obojętni albo nawet lekko ironizujący o polskich występach, krzyczeli po koncercie w tłum „zróbcie halas” (jeszcze raz: HALAS). Dla mnie największym highlightem, zarówno tego dnia, jak i całego festiwalu, był najbardziej dopracowany wizualnie, ale też najmniej kempowy Alltta. Kawałki z tegorocznego „The Upper Hand” w domu brzmią jak rapowa wersja Ratatat (czyt. bez szału), ale koncertowo to petarda. Obłędne biciwa od 20syla: chiptunesy, french touch, funk, nawet odrobina PC Music w towarzystwie doskonałej nawijki Mr. J. Medeirosa stworzyły razem niesamowity show, w wyniku którego cała sala dała się porwać do ekstatycznego tańca. Arturze Rojku, chyba wiesz, co masz robić. — MajaDan
Na Hip Hop Kemp przyjeżdża się głównie dla dwóch rzeczy — świetnej muzyki i niepowtarzalnego klimatu. Dla klimatu, na który składają się przyjaźnie nastawieni ludzie i lecący zewsząd rap. Wiadomo, dodatkowy urok nadają temu miejscu takie detale jak wypady nad jezioro, Kaufland czy dostępne w Czechach różnorodne specyfiki. W tym roku, mimo licznych narzekań uczestników, klimat był, i to naprawdę niezwykły. Co do muzyki, trudno zatrzeć złe wrażenie, jakie wywarł na fanów tegoroczny line-up. Oliwy do ognia dolał fakt odwołania Commona na krótko przed występem, ale trzeba przyznać, że organizatorzy spisali się na medal, błyskawicznie zastępując go Yasiinem Beyem. Bezbolesna zamiana, no chyba że ktoś gnał do Hradca specjalnie na Commona… wtedy to inna sprawa.
Masego, Oddisee czy Kool G Rap, nie ma co narzekać na ilość i różnorodność artystów z zagranicy. Faktycznie było w czym wybierać, bo oferta i spora, i różnorodna. Mimo to na wielu z tych koncertów czegoś zabrakło. W przypadku Kool G Rapa występ bardziej rozkręcił sam DJ. Wielkich rzeczy spodziewano się również po Yasiinie Beyu, tymczasem to, co działo się przed jego koncertem na scenie głównej całkowicie przyćmiło występ headlinera. Trzeba przyznać, że nieoczekiwanie ten dzień należał do Alltty! 20syl oraz Mr. J. Medeiros zrobili chyba najlepsze show tej edycji. Zgadzam się, że ich styl odbiega od samego Kempa, a szczególnie od artystów, którzy grali ostatniego dnia, bo już bliżej im do Masego. Przynajmniej była jakaś okazja, żeby się poruszać przed dosyć statycznym Beyem. Tegorocznym wygranym, jeśli chodzi o zagraniczne gwiazdy, jest dla mnie Rejjie Snow. Nie dość, że był szczerze zachwycony możliwością grania przed kempową publicznością, to dał znakomity koncert. Irlandczyk zawsze zaskakiwał różnorodnością w swojej twórczości, bo jeśli przyrówna się klimat singlów „1992” i „Flexin”, to można zacząć się zastanawiać, czy to oby ta sama osoba. Nieco obawiałam się, jak owa stylistyczna różnorodność przełoży się na koncertowe flow rapera, ale bez problemu przechodził od wolnych bitów po energiczne, a nawet nowoszkolne brzmienia.
Mimo że na mainie dominowali artyści zagraniczni, a na terenie Kempa proporcje Polacy-Czesi były raczej równomierne, to dla mnie Kemp muzycznie został zdominowany przez Polaków. O taki Kemp walczyliśmy? Być może, ciężko zaprzeczyć, że w tym roku polscy artyści zaskoczyli naprawdę pozytywnie.
Zaczęło się od QueQuality showcase. Quebo jak mało kto stawia na „młodziaków”, także mieliśmy okazję usłyszeć, jak brzmi załoga z jego wytwórni. Bokun, VBS, Emes i Kartky, a na koniec PlanBe udowodnili, że warto było do Hradca przyjechać dzień wcześniej. „Jak koncerty, to z rozmachem” — tak chyba obecnie brzmi dewiza Tego Typa Mesa, która przyświeca mu przy organizowaniu koncertów. Cały zespół z Holakiem, Kinga Miśkiewicz, Stasiak no i sam Mes, występami na żywo tylko potwierdza to, iż forma się go trzyma. Poza tym, że zaliczył mocny progres w rapie, progres zaliczył także jego wokal (ale żeby od razu Anthony Kiedis…). Akcja ze zdenerwowanym na fana Piotrem była równie dziwna co śmieszna, ale Artyście takie rzeczy się wybacza. W zupełnie innym klimacie odbył się występ naczelnego podróżnika polskiego hip-hopu, Quebonafide. Ten koncert można streścić w kilku słowach: pozytywna energia, pozytywny Quebo, skacząca publika i „Madagaskar”. Nieco później na scenie zawitał najmocniejszy obecnie jeden z mocniejszych polskich składów, czyli PRO8L3M. Oskar i Steez w Hradcu zagrali koncert prezentujący przekrojowo dotychczasowy dorobek duetu. Jak było? Jeśli ktoś kiedykolwiek był na show tych dwóch panów to chyba nie ma wątpliwości, że ten dzień należał do nich. Najpierw czarowali publikę takimi numerami jak „Księżycowy krok”, by za chwilę pobudzić słuchaczy mocnym uderzeniem, czyli „VHS” czy „Molly”. Magia!
Z kolei Grammatik zabrał swoich słuchaczy w niezwykłą wspominkowo-muzyczną podróż. W tym wypadku sama atmosfera okazała się ważniejsza od tego, w jakiej formie są Eldo i Jotuze. Dawno nie byłam na tak poruszającym, sentymentalnym koncercie. Co prawda miałam okazję zobaczyć całą trójkę na tegorocznym Openerze, ale to właśnie Kemp był dla nich lepszym miejscem na powrót. Miejmy nadzieję, że Grammatika będzie można jeszcze gdzieś zobaczyć. Tegoroczny Festiwal z Atmosferą zakończyłam w hangarze na koncercie Małpy i Mielzkiego. Mimo ogromnej sympatii do obydwu raperów, Rottenberg zdecydowanie nie należy do zapętlanych przeze mnie płyt. Panowie chyba sami wyczuli, że nie jest to typowo kempowy materiał, urozmaicając go co i rusz wrzutkami z solowych dokonań. Backspin pękał w szwach, ale co tam, dla tak dobrego koncertu można było się przemęczyć, bo Małpa i Mielzky doskonale zamknęli występy tegorocznej reprezentacji polskiej na Kempie. — Polazofia
Nowy mixtape: Rejjie Snow The Moon & You
Po świetnym kawałku z Joey’em Bada$$em, Rejjie nie każe nam długo czekać na nowy projekt. Zgodnie z obietnicą siedemnastego maja ukazał się mixtape zatytułowany The Moon & You. Materiał to trzynaście kawałków wyprodukowanych między innymi przez Benjamina Milera. U boku Snowa pojawili się Joey Bada$$, Jesse Boykins III, Joyce Wrice, Dana Williams oraz Julian Bell. Już po pierwszym przesłuchaniu można stwierdzić, że materiał zaskakuje różnorodnością brzmień. Wśród kawałków znajdują się zarówno melodie inspirowane jazzem, jak i nieco nowocześniejsze bity (a nawet fragmenty mocno gitarowe). Mimo bogactwa gatunkowego, całość jest dosyć spójna przez utrzymanie wolnego tempa, co może kontrastować z oczekiwaniu po żywiołowym „Intro”. Nie znajdziecie tam utworów w stylu „Blakkst Skn”, ale mixtape na pewno nie nuży i nie zawodzi. Najlepszym numerem pozostaje jednak wypuszczony wcześniej „Purple Tuesday” z Bada$$em oraz Jesse Boykinsem III.
Nowy utwór: Rejjie Snow feat. Joey Bada$$ & Jesse Boykins III „Purple Tuesday”
Śnieżek w maju? Jak już, to tylko w takim wydaniu. Rejjie Snow kawałkami częstuje nas raz na jakiś czas, ale naprawdę warto czekać. Z każdym utworem rośnie we mnie przekonanie, że z Rejjiego lada moment będzie prawdziwa gwiazda. Jak na razie z pewnością uznać go można za jednego z ciekawszych raperów sceny irlandzkiej. „D.R.U.G.S” czy „Crooked Cops” to tylko niektóre tytuły, którymi ostatnio raczył nas artysta. Zadziwia różnorodność muzyczna. Bez problemu przechodzi z wolnych kawałków, na których nawijką przypomina styl Tylera, The Creatora, na szybsze bity. Utwór „Purple Tuesday” to zapowiedź mixtape’u The Moon and You. Po żywiołowym, ostrym „Flexin”, Rejjie zwalnia, zaprasza do współpracy Joeyego Bada$$a oraz Jessego Boykinsa III i wydaje coś naprawdę pięknego. „Purple Tuesday” bardziej nawiązuje do twórczości Bada$$a — bit jest w jazzowym, chillowym klimacie. Rejjie i Joey zgrabnie wpasowali się między soulowy wokal Boykinsa. Na razie klipu nie ma, ale czy to ważne? Ważniejsze jest to, aby wszystko poszło z planem i po mixtapie, Rejjie wydał cały album. No i nie zapominajmy, że Irlandczyk będzie gwiazdą Hip Hop Kemp 2017. Czekamy! Coś mi mówi, że może być to jeden z lepszych koncertów tegorocznego festiwalu w Hradec.
Nowy teledysk: Rejjie Snow „Blakkst Skn”
Rejjie Snow to najprawdopodobniej nasz ulubiony raper z Iralndii. Jego wrześniowy singiel „Blakkst Skn” w końcu doczekał się klipu. Utwór wyprodukował Kanadyjczyk Kaytranada, nadając numerowi skocznego house’owego rytmu, na którym doskonale odnalazł się młody raper. Kawałek zapowiada solowy album Rejjiego, który zapewne ukaże się w przyszłym roku. Za teledysk odpowiedzialny jest Ian Pons Jewell, który wyreżyserował m.in. trippy wideo do utworu „Bad Blood” autorstwa Nao. Tak jak w przypadku teledysku wokalistki, i tutaj otrzymaliśmy surrealistyczny obrazek, w którym… Rejjie zostaje ozłocony moczem przez Rae Morris, odpowiedzialną za śpiewany refren.