Wydarzenia

Recenzja: Rejjie Snow Dear Annie

Data: 10 marca 2018 Autor: Komentarzy:

Rejjie Snow

Dear Annie (2018)

300 Entertainment

Od Dublina po Stany, od amatorskich nagrywek po kontrakt z 300 Entertainment. Alex Anyaegbunam znany jako Rejjie Snow zaliczył na swojej drodze etapy godne największych MC. Jego podróż, której aktualnie ostatnią stacją jest pierwsza w karierze płyta długogrająca, to suma właściwych decyzji, ciężkiej, skrupulatnej pracy oraz ogromnego talentu. Zanim doczekaliśmy się Dear Annie, którego wydanie sam raper uznał za osobistą ulgę, mogliśmy poznać Rejjiego dzięki licznym mniejszym wydawnictwom — na czele z doskonałymi singlami z zeszłego roku oraz epką Rejovich, która była krokiem milowym w jego karierze.

Rejovich pozwoliła mu pokazać potencjał, który docenili nie tylko wyspiarze, ale i Kendrick Lamar czy Madonna, którą supportował podczas trasy koncertowej. To, czego słuchał i kogo spotkał na swojej drodze miało ogromny wpływ na to, gdzie teraz jest. W sieci krąży nagranie wspólnego freestyle’u Rejjiego i King Krule’a, jeszcze z „amatorskich” czasów. Obecnie to jedne z najbarwniejszych postaci brytyjskiej sceny muzycznej. Swoją niezwykłą barwą głosu i wokalnymi umiejętnościami Snow zjednał sobie takich graczy jak Joey Badass czy Rahki. Tym razem album współtworzyli z nim m.in. Kaytranada czy Amine, widać więc, w którą geograficznie i stylistycznie stronę podąża Irlandczyk.

Długość Dear Annie wpasowuje się w ostatni trend wydawania pokaźnych albumów (Culture II Migosów to aż 24 utwory). W przeciwieństwie do albumu Migos -– szczęśliwy, kto wytrzymał do końca -– Rejjie swoją dwudziestopiosenkową płytą, mimo wszelkich obaw, nie męczy. Poza tym na krążku znajduje się kilka przerywników. Zazwyczaj są to rozmowy, przypominające audycję radiową, podczas których Rejjie zapowiada kolejne utwory i w kilku słowach objaśnia różne kwestie z nimi związane. Chociaż ten patent powtarza się, albumu nie nazwiemy konceptualnym, bo mimo powracających motywów, nie tworzy on jednej historii. Dear Annie można by podzielić na dwie części, a raczej oddzielić ostatnie cztery kawałki, które nieco zakłócają odbiór albumu. Granicą byłby wówczas utwór „LMFAO”, po którym zaczynają się nieco eksperymentalne numery. Debiutancki LP Irlandczyka został poprzedzony dwoma epkami z piosenkami, które trafiły potem na Dear Annie. Być może lepszym pomysłem byłoby po prostu oddzielenie tych ostatnich, burzących klimat utworów i umieszczenie ich na nierapowej epce.

Dear Annie koi swoim brzmieniem. Rozpływa się wraz z każdym kawałkiem. Nie znaczy to jednak, że płyta zlewa się w jedność. Z pewnością można wyróżnić kilka utworów. Ze względu na singlowy potencjał wskazałabym na „Epyptian Luvr” (na feacie możemy usłyszeć Amine oraz Danę Williams), które ma w sobie podobny słodkobrzmiący vibe co przed laty „American boy” w wykonaniu Estelle i Kanyego. Z kolei jednym z nielicznych powrotów do korzeni jest „The Rain”, które przywodzi na myśli klimat epki Rejovich. Na Dear Annie częściej możemy usłyszeć Rejjiego wykorzystującego swój wokalny potencjał, aniżeli spokojne flow znane z „1992”. Irlandczyk doskonale brzmi na podkładach à la Kaytranada i to właśnie takie elektroniczne dance’owe numery uwydatniają muzykalność Snowa, której nie mielibyśmy okazji poznać, gdyby pozostał przy trueschoolu. Wydaje się, że wybrał więc najlepszą drogę. Mimo kontraktu z 300 Entertainment, w której obraca się wśród takich kolegów jak Young Thug czy Migosi, nie poszedł w mumble rap. Z drugiej strony, otwierając się na nowych producentów i wprowadzając różnorodność muzyczną, udało mu się uniknąć staroszkolnych schematów. Stał się po prostu alternatywny.

Trudno nie zauważyć inspiracji Rejjiego, z których najoczywistszą jest Tyler, the Creator. Faktycznie, Dear Annie ma w sobie coś z Flower Boya. Po pierwsze wspomniane mieszanie gatunków, w tym słodkobrzmiące soulowe wpływy. W przypadku Rejjiego taki efekt to również inspiracje podróżami, a dokładnie Paryżem. W jednym z wywiadów przyznał, że ostateczne brzmienie płyty ma w sobie coś z atmosfery stolicy Francji, w której przebywał jakiś czas. Rzeczywiście słychać pewną romantyczność, która nie opiera się wyłącznie na podśpiewywaniu po francusku, chodzi raczej o francuską subtelność. Paryż miał również wpływ na tematykę albumu. Snow w większości opowiada na nim o romansach i miłości, tematach raczej niepopularnych we współczesnym rapie, który trudno nazwać romantycznym. Otwierające płytę wersy „Life Is Beautiful” mogłyby być podsumowaniem całego materiału, bo po przesłuchaniu, nawet bez analizy warstwy lirycznej, odczuwa się ów pozytywny przekaz (chociaż miejscami bywa melancholijnie). To podejście łączy Snowa ze wspomnianym już Tylerem, który podobną postawę zaprezentował na ubiegłorocznym wydawnictwie.

Dear Annie było jedynie formalnością w karierze Snowa, który prawdopodobnie niebawem stanie się udanym towarem eksportowym irlandzkiej sceny. Z jednej strony, możemy mieć obawy o utratę własnego stylu i „zamerykanizowanie” brzmienia. Z drugiej strony, wydaje się, że Rejjiemu poniekąd chodzi o nieco inną uniwersalność. Łatwiej zaklasyfikować go jako artystę szeroko rozumianej kultury afroamerykańskiej, aniżeli konkretnego państwa. Nosi w sobie znamiona miejsc, w których przebywał, subtelne znaki w muzyce i w jego wizerunku.

Komentarze

komentarzy