sons of kemet
Afrobeatbowl: mały przegląd ciekawych płyt z kręgu afrobeatu

Afrobeat od zawsze był w kręgu naszych redakcyjnych zainteresowań. Zawsze szukaliśmy go w zapowiedziach koncertowych, dyskutowaliśmy o nim w kontekście podsumowań końcoworocznych, umieszczaliśmy wśród piątkowych premier w cyklu #FridayRoundup. Choć nie był nigdy na pierwszym planie, jego myśl przewodnia i muzyczna substancja zawsze były bliskie naszemu rozumieniu muzyki, którą nazywamy zwykle okołosoulową. Korzystając z okazji, że 18 października we Wrocławiu podczas festiwalu Eklektik Session wystąpi Dele Sosimi, jeden ze współczesnych kultywatorów stylu i bliski współpracownik Kutiego w pierwszej połowie lat 80., postanowiliśmy oddać afrobeatowi to, co mu należne, przeglądem istotnych i ciekawych płyt tego nurtu.
Afrobeat narodził się jeszcze w latach 60., a jego ojcem był legendarny Fela Kuti. Aforobeat czerpał więc ze wszystkiego tego, co Kutiemu było bliskie — łączył charakterystyczny dla nigeryjskiej muzyki Yoruba tradycyjny styl perkusyjny z popularnymi w owym czasie — ghańskim stylem highlife, współczesnym jazzem i funkiem oraz wiodącym wówczas prym na świecie rockiem psychodelicznym. Kuti wzorował się zresztą na Jamesie Brownie, zwłaszcza jeśli chodzi o jego anturaż sceniczny, ale inspiracje artysty były także silnie polityczne — fascynacja Kutiego Malcolmem X była kolejnym elementem formującym nurt. Dzięki charyzmie Kutiego i uzależniającej mieszance bigbandowej melodyki i afrykańskiej rytmiki, styl błyskawicznie stał się popularny nie tylko w Nigerii i Ghanie, skąd się wywodził, ale szybko rozlał się na cały świat. W latach 70. afrobeat stał się niewyczerpaną inspiracją dla amerykańskich jazzmanów, a niebawem zainteresowała się nim awangarda rocka — na czele z Brianem Eno i Davidem Byrne’m, z grupy Talking Heads, która na głośnym krążku Remain in Light w 1980 roku przeszczepiła muzyczne idee Kutiego na grunt zachodniej nowej fali. Wkrótce potem afrobeat stał się kreatywnym budulcem wielkiej muzycznej machiny, inspirując kolejne pokolenia twórców z rozmaitych krajów i scen.
Introducing Hedzoleh Soundz
Hugh Masekela
1973
Nie kto inny jak wspomniany już Fela Kuti zapoznał ze sobą muzyków, którzy nagrali hipnotyzujące Introducing Hedzoleh Souunds. Piętnasty album legendarnego ojca południowoafrykańskiego jazzu, Hugh Masekeli powstał przy współpracy z pochodzącym z Ghany zespołem Hedzoleh Sounds. W ośmiu nagranych utworach aż sześć z nich napisanych zostało przez Hedzoleh, czerpiąc inspirację z tradycyjnej muzyki Akan i Ewe. Nasza muzyczna podróż wybijana jest przez mroczne, afrykańskie bębny, których mocy nadają jeszcze wtórujące im w hipnotycznym transie, skandujące chórki. Nieco w tle, duszną atmosferę delikatnie rozrzedzają miękkie gitarowe riffy, które nagle przecinane są przez wybrzmiewające, trąbkowe improwizacje. Zderzenie tradycyjnej, afrykańskiej muzyki z jazzową nowoczesnością w lekko funkującym wydaniu, przy którym nie sposób się nie odprężyć i wybrać daleko, daleko stąd. — Richie Nixon
Expensive Shit
Fela Kuti & The Africa 70
1975
Wyobraź sobie Che Guevarę i Boba Marleya zmiksowanych w jednej osobie, a zyskasz pewne pojęcie o Feli Kutim, nigeryjskim aktywiście i muzyku — napisała Blanche Clark w Herald Sun. Multiinstrumentalista, dyrygent, wokalista, aktywista polityczny, niedoszły polityk, posiadacz 27 żon, nigeryjska super-gwiazda, legenda i właściwie personifikacja afrobeatu — Fela Kuti. Gatunek ten właściwie by nie istniał, gdyby nie jego pionierskie fuzje dźwięków na początku lat 70. Kuti, zbierając doświadczenie pozyskane w trakcie grania poza granicami mierzącej się z autorytarnymi represjami Nigerii, połączył brzmienia funku i jazzu z tradycjami muzyki afrokubańskiej, stwarzając dźwiękowy paradygmat, który dzisiaj nazywamy afrobeatem. I choć z przepastnej dyskografii Kutiego równie dobrze moglibyśmy wybrać fantastyczne, agresywne, manifestacyjne Zombie (chyba mój personalny faworyt) czy infekcyjnie potańcówkowe wczesne Roforofo Fight, płytą która doczekała się największej eksploatacji poza gatunkową niszą, a także prawdopodobnie największym hitem legendarnego muzyka jest nagrane z jego zespołem The Africa 70 Expensive Shit . Jeżeli nigdy wcześniej nie mieliście z afrobeatem do czynienia, album ten w 24 minuty zrobi wam wykład, po którym będziecie wiedzieć już wszystko, zabierając was w sam środek nielegalnego jamu w nigeryjskiej komunie przy względnie najwierniejszym oddaniu całej żywiołowości, spontaniczności i niepodważalnej energii towarzyszącej tamtym wydarzeniom. Cały krążek zresztą inspirowany jest historią samego Kutiego, kiedy to zatrzymany został przez nigeryjską policję za posiadanie przy sobie skręta z marihuaną. Był już znany ze swoich antymilitarystycznych poglądów, więc posiadanie przy sobie miękkiego narkotyku było dla władzy doskonałym pretekstem do wtrącenia go do więzienia, ten jednak postanowił wykręcić się karze i owego jointa zjadł. Jak nie trudno się domyślić po tytule albumu, sposób na wyegzekwowanie przez władzę dowodu pozostał (przynajmniej w ówczesnej, nierozwiniętej technologicznie Nigerii) jeden. Tytułowy dowód został jednak z pomocą innego skazanego sfalsyfikowany (oszczędźcie proszę mi konieczności przybliżania szczegółów), co stało się pretekstem i inspiracją do powstania Expensive Shit. Ze strony muzycznej wzorcem z Serves w wypadku pojęcia afrobeatu mógłby zostać numer tytułowy. Wspaniale uchwycone w miniaturowej formie zostało nań wszystko, co stanowi o sile tego gatunku. Zaczyna się subtelnie, ale wyraziście. Funkujące gitary wprowadzają nas w organiczną, fascynującą, nieco uliczną motorykę, zaś miarowe uderzenie bębna i klawiszowe zagrywki zdają się zapowiadać małymi kroczkami nadejście prawdziwych petard. Gdy hipnotyczny, nieco zadziorny groove bongosów zdaje się nas sobie coraz bardziej somatycznie podporządkowywać, jednocześnie odważnie pchając nas ku centrum parkietu, wraz z potężnym wjazdem sekcji dętej nadchodzi pierwsza erupcja i można zaczynać szukać trupów na parkiecie. Kolejne frazy przecinają powietrze, stwarzają przestrzeń z pogranicza protestacyjnej wspólnotowości a radykalnej wywrotowości i spontaniczności rewolucji. Niepostrzeżenie niemal trwamy aż do ostatnich minut „Water No Get Enemy” (kiedy następują wspaniałe dialogi fraz między ciętym językiem sarkastycznie wręcz szumiących dęciaków i eleganckimi, subtelnymi liniami euforycznych klawiszy) w hipnotycznym transie na protorave’owym rytuale z szumiącymi w tle wątkami panafrykanizmu, socjalizmu i demilitaryzacji, które, nawet jeżeli nie do końca zrozumiałe, na te kilka chwil stają się dla nas celem sednem naszej wspólnej sprawy. Now that’s what we call afrobeat! — Wojtek Siwik
Jealousy / Progress
Tony Allen & The Africa 70
1975 / 1977
O Tony’m Allenie pisaliśmy w przeciągu minionej dekady niejednokrotnie jako o żywej legendzie afrobeatu. Nigeryjski perkusista nie tylko był głównym członkiem przybocznej grupy Feli Kutiego — The Africa ’70 począwszy od jej formacji pod koniec lat 70., ale do ostatnich lat swojego życia aktywnie działał na scenie. I nie było to bynajmniej odcinanie kuponów od afrobeatowego dziedzictwa — jego ostatni studyjny album The Source z 2017 roku był progresywnym afro-jazzowym wydawnictwem, bez skrótów i kompromisów. Nie bez powodu Brian Eno powiedział kiedyś o Allenie, że był najwspanialszym perkusistą, jaki kiedykolwiek żył, a Kuti w jednym z wywiadów zastrzegł, że bez Allena nie byłoby afrobeatu. Allen posiadł nie tylko niezbędną dla afrobeatowego sukcesu umiejętność nadawania utworom perfekcyjnego groove’u, jako współtwórca afrobeatowego brzmienia i dyrektor artystyczny The Africa 70, okazał się pierwszorzędnym liderem. To doskonale sprawdziło się już na pierwszych trzech płytach sygnowanych nazwiskiem Allena i zawierających jego oryginalne kompozycje, wciąż współprodukowanych przez Kutiego. O ile debiutanckie Jealousy z 1975 roku wciąż było podszyte jazzem i funkiem, kolejne Progress stało się kwintesencją czystego afrobeatowego brzmienia. Zwłaszcza tytułowy w dużej mierze instrumentalny utwór z drugiego wydawnictwa akcentujący tytułem i refrenem społeczno-polityczne wezwanie, jest bardziej demokratycznym i stonowanym obliczem The Afrika ’70, już wówczas powoli targanego wewnętrznymi konfliktami członków grupy. Wielu miłośników Kutiego miało muzyce Allena do zarzucenia przede wszystkim brak charyzmatycznych wokali i tekstów Kutiego. Z tego samego jednak powodu styl Allena zarówno u progu jego kariery jako solisty, jak i w jego ostatnich odsłonach, choć wyrasta z tego samego korzenia, wydaje się czystszy, bardziej przejrzysty. — Kurtek
Conflict
Ebo Taylor & Uhuru Yenzu
1980
Ebo Taylor, to jedna z najważniejszych postaci na afro-funkowej scenie Ghany, na której działa od lat 50. Jest współtwórcą bardzo wpływowych dla gatunku zespołów jak m.in.: Stargazers, Broadway Dance Band czy Black Star Highlife Band. Na początku lat 60. przeniósł swoją działalność do Londynu, gdzie jako współpracownika zatrudnił go sam Fela Kuti. Po powrocie do Ghany rozpoczął prace nad kolejnymi projektami, na których jeszcze mocniej łączył ze sobą afrobeat, jazz oraz przede wszystkim funk. Jednym z najważniejszych albumów z tego właśnie okresu, jest nagrany wraz z Uhuru Yenzu Conflict. Muzycy połączyli tu chwytliwe afrykańskie pieśni z bardzo mocną sekcją dętą, funkową perkusją oraz bardzo charakterystycznymi riffami gitary, ale na tym dość krótkim krążku usłyszymy również takie instrumenty jak klakson, flet, róg czy waltornia. Teksty krążące wokół religii i miłości są bardzo mocnym manifestem wzywającym ludzkość do jedności i czynią Conflict wyjątkowym wydawnictwem w historii muzyki Ghany. — efdote
Remain in Light
Talking Heads
1980
Obecność Talking Heads w tym towarzystwie z jednej strony jawić się może jako gest ekscentryczny, z drugiej zaś, z historycznego punktu widzenia, trudno w kontekście afrobeatowych rewolucji nie wspomnieć o Remain in Light. Czwarty album Gadających Głów, przez wielu uważany za ich Magnum Opus, to płyta przełomowa na bardzo wielu płaszczyznach. Z jednej strony do dzisiaj słucha się jej jak elektryzującego manifestu muzycznego eklektyzmu i dźwiękowej elokwencji, z drugiej to też moment najwyraźniejszego załamania popowej normatywności, spowodowanego wkroczeniem na pełnej radosnego chaosu postmodernizmu do świata muzyki rozrywkowej. Remain in Light jest definiowane przez niedookreślenie, niedefiniowalność i wymykanie się łatkom, jednak z tego brikolażu odwołań nietrudno wychwycić zaskakująco dużo wątków właśnie afrobeatowych. Nie dziwi to aż tak po rozpoznaniu tła kontekstowego powstawania albumu. Poza fascynacją coraz głośniej dającą o sobie znać kulturą hip-hopową (wyrosłą przecież na korzeniach afrykańskiej ulicznej jazz-poezji, przecinającej niejednokrotnie swoje szlaki z afrobeatowymi jamami), naczelną inspiracją dla kapeli był wspomniany już Fela Kuti, w szczególności zaś jego krążek Afrodisiac, w oparciu o który muzycy rozgrywali jam sesje, z których ostatecznie pozyskane miały zostać jedne z setek mikromotywów słyszalnych na krążku. Chris Franz, będący ówcześnie zafascynowany haitańskim voodoo i muzyką reggae, zagęścił brzmienie sekcji rytmicznej wszelakimi lokalnymi perkusjonaliami, gitary zdają się ogniskować uwagę przede wszystkim na organicznym, polirytmicznym groovie, co jakiś czas kaskadowo zalewając przeciągłymi frazami zapatrzonymi w p-funkowe fazy Funkadelic. Całość zdaje się podskórnie pulsować spontanicznością i radośnie wgryzać się coraz większą ilością wątków w ciało dance-punkowych pierwocin, na gruncie których wyrosły poprzednie płyty zespołu. Posłuchajcie tylko tych fantastycznych detali w dalszych planach otwierającego całość „Born Under Punches (The Heat Goes On)” czy rozedrganego, wspaniale nadpobudliwego „Crosseyed and Painless” a nawet tych wspaniale subtelnych, detalicznych dęciaków w intro „Houses in Motion”. Na wersji deluxe albumu (nie takiej znowu deluxe, stoi jak byk pośrodku spotifajowej półki), po przejściu po wyjątkowo nieafrobeatowy, gotycki smut w postaci finalnego „The Overload”, usłyszeć możecie nawet bezpośredni hołd dla wspomnianej legendy w postaci dzikiego, połamanego „Fela’s Riff”. Talking Heads poniekąd wprowadzili afrobeat w horyzont świadomościowy białej protohipsterki epoki postmodernistycznego kryzysu, pozostając przy tym zarówno projektem skrajnie autorskim jak i, po prostu, kapitalnym afrobeatowym krążkiem, nie przekraczając bardzo przecież cienkiej w takich wypadkach granicy między inspiracją i hołdem a egzotyzacją i whitewashingiem. — Wojtek Siwik
Ghana Special: Modern Highlife, Afro Sounds & Ghanaian Blues 1968-1981
2009
Rozbudowana do naprawdę wielkich rozmiarów sekcja dęta, pulsujące gitary o hipnotyzującym oddziaływaniu i stymulujące rytm niepozorne kongosy to atrybuty, które uważam za czarnego konia w świecie muzyki. Wykorzystane w danym utworze (najlepiej wszystkie naraz!) od razu sprawiają, że znajduje się on w mojej hierarchii znacznie wyżej na tle reszty. Tak się składa, że warstwa muzyczna afrobeatu w głównej mierze opiera się właśnie na nich. Instrumenty, które nadają przebojowości każdej kompozycji. Jak więc nie zakochać się w afrobeacie? Stawiam dolary przeciwko orzechom, że gdyby taki Mark Ronson oparł swój „Uptown Funk” właśnie o ten piękny gatunek, wywodzący się niejako z plemiennej muzyki Joruba, nabiłby jeszcze kilka miliardów wyświetleń więcej. Pytanie powinno brzmieć: dlaczego twórcy, wykonujący muzykę o takim potencjale, nie wyprzedają jeszcze największych stadionów świata? Jasne, współczesne zespoły pokroju KOKOROKO czy Bixiga 70, mocno inspirujące się afrobeatem, nie są dla słuchaczy tworami anonimowymi, ale mam na myśli spektakularne międzynarodowe kariery. Na przestrzeni lat było zresztą podobnie. Oczywiście nie licząc ikonicznych artystów jak Fela Kuti czy Tony Allen, odnoszę wrażenie, że pamięć po wielu znakomitych zespołach została jedynie na charczących siódemkach, które walają się gdzieś po piwnicznych archiwach. Ku uciesze entuzjastów doskonałej muzyki, są takie oficyny jak Soundway Records, które wydobywają z tych archiwów najcenniejsze zasoby i prezentują je światu w postaci interesujących kompilacji. Czyżby ta muzyka była już w założeniach skazana na komercyjną banicję? Z zasady nie jestem fanem składanek, ponieważ zawsze zakładam przed odsłuchem, że to odrzuty, które z jakichś powodów nie trafiły na płytę. Na szczęście płyty z katalogu Soundway Records zdają się temu zaprzeczać. Tak oto natrafiłem na Ghana Special: Modern Highlife, Afro Sounds & Ghanaian Blues 1968-1981, która stała się jedną z moich ulubionych płyt. Jak w przypadku większości pozycji z katalogu wytwórni, mamy do czynienia z bogatym wydaniem, zawierającym pięć płyt winylowych i książeczkę z unikatowymi biogramami, zamknięte w estetyczny box. Nie zachwyciły mnie wszystkie utwory z płyty, ale wśród nich znalazło się kilka takich asów, bez których nie wyobrażam sobie udanego dnia. „Obi Agye Me Dofo” w wykonaniu Vis-A-Vis to przecież bogactwo tak niesamowitych dźwięków, że w trakcie tych dziesięciu minut dowiesz się jak brzmią ulice Ghany w godzinach szczytu. Charakterystyczny synkopowany rytm wystukany na ręcznie robionych bębnach przenika się tutaj z gitarowymi wariacjami, a gdy w końcowej partii utworu pojawiają się agresywne dźwięki analogowych syntezatorów, odlatujesz jakby przywiązano Cię do tysięcy balonów z helem. Gdyby ktoś zapytał mnie o definicję afro-beatu, nie odsyłałbym go do Wikipedii. Pokazałbym mu „Obi Agye Me Dofo” i zrozumielibyśmy się bez słów. Podobnie jak ja rozumiem muzyków, którzy śpiewają w ich ojczystym języku. — Modest
Heritage
Hypnotic Brass Ensemble
2010
Być może ujmę rzecz dość stereotypowo, ale niech stracę. Zawsze jak tylko pomyślę o afrobeacie, przed oczyma mam liczną grupę afrykańskich muzyków, ubranych w zielono-żółte pstrokate stroje z wyszywanymi dziwnymi wzorami, którzy grają na instrumentach wykonanych ręcznie z dogorywających drzew. A czy potrafisz wyobrazić sobie jak RZA z Wu-Tang Clan próbuje dąć w puzon na scenie albo jak Planet Asia usiłuje grać na perkusji? Istotnie! Kochane dzieci, pragnę przedstawić Hypnotic Brass Ensemble. W każdym z członków tej chicagowskiej grupy dostrzeżesz podobieństwo do jakiegoś znanego rapera, a wrażenie to jest spotęgowane faktem, że chłopaki na scenie noszą się niezwykle stylowo – New Era, Air Force 1, t-shirt z logo A Tribe Called Quest. Trochę sobie śmieszkuję i żongluję porównaniami na wyrost, ale strasznie zależy mi na tym, aby nadać jak najwięcej hip-hopowości zespołowi, który tego hip-hopu praktycznie w ogóle nie gra. Kolektyw, który z puzonów i trąbek zrobił sobie – cytując klasyk – spółkę z ograniczoną odpowiedzialnością. Tych ośmiu żwawych braci w katowickiej Hipnozie widziałem na żywo ze trzy razy i za każdym razem wychodziłem z klubu w przekonaniu, że to najlepszy koncert hip-hopowy na jakim byłem. Ich występom bowiem towarzyszy ta specyficzna aura znana z najlepszych block parties. Machanie rękami w górze, kontakt z publicznością oparty na zagrywkach w stylu De La Soul i bestialska energia, którą muzycy epatują ze sceny. Każdy wracał do domu odmieniony i wniebowzięty, czy to stali bywalcy Hipnozy w garniturach, czy młodzież, która poznała muzykę Hypnotic Brass Ensemble dzięki hip-hopowym koneksjom. Trzeba przyznać, że ich twórczość mocno czerpie z afrobeatu. W CV mają już sporo stylistycznie podobnych albumów, w zasadzie na każdym z nich słychać, jaką ścieżką konsekwentnie kroczą. Z tą różnicą, że ich tegoroczny album o zwodniczym tytule „Bad Boys Of Jazz” jest jakby bardziej dopracowany, brzmienie bardziej łagodniejsze i zmiękczone, ale posiadające zarazem kilka rozwiązań, otwartych na komercyjny sukces. Nie w ciemię bity zespół jednak już 10 lat temu dobitnie pokazał za sprawą Heritage EP jak skutecznie łączyć hip-hop z afrobeatem. Sama okładka płyty jest już czytelnym nawiązaniem do „Love And Death” Ebo Taylora. Wśród utworów natomiast znajduje się cover „Water No Get Enemy” najbardziej znanego prekursora gatunku. Jak na prawdziwego wujka ze Stanów przystało, zespół dzieli każdemu po równo – z kanonu hip-hopowych szlagierów zinterpretowano tutaj „SpottieOttieDopaliscious” OutKast i trzeba przyznać, że to drugie tchnienie jest co najmniej tak samo intrygujące. Jedynie melodia wygrywana z blaszanych dęciaków przemawia do nas, a nie poczciwy Sleepy Brown. — Modest
You No Fit Touch Am
Dele Sosimi
2015
Choć Dele Sosimi wywodzi się z kolejnego pokolenia afrobeatowców niż Fela Kuti czy Tony Allen, urodzony w Londynie Nigeryjczyk na początku lat 80. dołączył do grupy Egypt 80 tego pierwszego jako klawiszowiec. Wkrótce Dele wraz z synem Feli — Fenim Kutim przejęli kreatywne stery w zespole z Sosimim na stanowisku muzycznego dyrektora. Wkrótce obaj muzycy stworzyli własny zespół Positive Force, z którym zadebiutowali w 1989 roku płytą No Cause for Alarm?. W latach 90. Sosimi wrócił do Londynu, a 2002 roku zadebiutował pod własnym nazwiskiem. W międzyczasie udało mu się powołać do życia afrobeatową orkiestrę z prawdziwego zdarzenia, która zawsze towarzyszy mu podczas występów na żywo. Wydany w maju 2015 roku przez londyńską oficynę Wah Wah krążek You No Fit Touch Am jest doskonałym showcase’m jego organicznego, ponadczasowego stylu. Na płycie Sosimi wraz z 11-osobowym zespołem fantastycznie odtwarza formułę klasycznego afrobeatu — jego postępowość leży w tradimodernistycznym rozsądku. Oryginalne rasowe brzmienie afrobeatu i doskonałe, pieczołowicie napisane melodie uwspółcześnia jedynie na płaszczyźnie produkcyjnej. Dzięki doskonałemu rozumieniu afrobeatowego pulsu, jest w stanie blisko pół wieku po narodzinach stylu, przywołać jego esencję w klasycznym, ale świeżo brzmiącym wydaniu. You No Fit Touch Am to najlepszy współczesny afrobeat, jaki jesteście w stanie znaleźć, świadomy zarówno swoich korzeni, jak i warunkującej go współczności. Dele Sosimi wystąpi we Wrocławiu już 18 października podczas festiwalu Eklektik Session. — Kurtek
Diasporadical
Blitz the Ambassador
2016
Blitz the Ambassador nagrywając swój czwarty studyjny album, spędził mnóstwo czasu, podróżując pomiędzy Akrą, Salvadorem Bahia i Brooklynem. Doświadczył wtedy podobieństw pomiędzy afrykańską diasporą zamieszkującą różne zakątki świata, dochodząc do wniosku, że wpływ rytmu i duchowości na życie pozostają takie same niezależnie od tego, gdzie się obecnie przebywa. Do stworzenia tej muzycznej wypowiedzi zatrudnił zarówno producentów, takich jak chociażby Optiks czy Iamnobodi, oraz całe grono afrykańskich muzyków, raperów oraz wokalistów rozsianych po różnych kontynentach, wśród których znalazły się takie postacie jak Tumi, Akua Naru, Kamau, Patrice, M.anifest i Somi. Zbudował w ten sposób pomost nie tylko pomiędzy miejscami, ale również gatunkami, tworząc znakomitą fuzję afrobeatu, funku, jazzu i hip-hopu, wyjątkową i oryginalną w skali muzycznej sceny. Podzielona na trzy akty narracja przypominająca nieco sztukę teatralną, w której porusza jednakowo kwestie brutalności policji w Stanach, afro-brazylijskich protestów podczas igrzysk olimpijskich czy będący wyjściem dla całości temat imigracji, który to w dużej mierze rozwijał już na wyśmienitym krążku Native Sun. — efdote
Your Queen Is a Reptile
Sons of Kemet
2018
Mówiąc o afrykańskim dziedzictwie we współczesnej muzyce, trudno nie wspomnieć o rekontekstualizującej je sile kreatywnej, jaką jest Shabaka Hutchings. Brytyjski jazzman z korzeniami z Barbados podejmuje w swoich rozlicznych projektach próby zaktualizowania afrykańskiego folkloru do warunków współczesnej jazzowej niszy. Najszerszym echem zapewne odbił się jego afrofuturystyczny projekt The Comet Is Coming, który podejmuje się nu jazzowego retellingu formuł oldschoolowego, przesiąkniętego afrykańską duchowością fusion, jednak w kontekście afrobeatu warto sięgnąć po inny jego projekt, czyli Sons of Kemet. Your Queen is a Reptile, trzeci album grupy, cieszący się największym jak do tej pory uznaniem publiczności, to dumny, pełen soczystego, duchowego african power manifest, skądinąd już tytularnie ustawiający bardzo mocno swoje priorytety. Z jednej strony bowiem kolejne tytuły kompozycji przywołują nazwiska czarnoskórych kobiet, które zapisały się na kartach historii walki z rasizmem, z drugiej zaś w nazewnictwie samej płyty niezbyt subtelnie prezentuje perspektywę zespołu na brytyjską monarchię. Protest ten jednak sygnalizowany jest, poza dwoma pasażami nawiązującymi wyraźnie do tradycji protorapowych slamów ulicznej czarnej poezji, przede wszystkim przy pomocy poetyki dźwięku. Afrobeatowy trzon zostaje tutaj zwulgaryzowany, zminimalizowany do motorycznego rytualnego potlaczu. Zapomnijcie o zaczepnym groovie gitar u Feli Kutiego, tutaj ten plastyczny, żywiołowy anturaż zastąpiony zostaje ciężkimi, grubo ciosanymi liniami agresywnych dęciaków i plemienną surowością. Oczywiście Hutchings nie byłby sobą, gdyby owego niedosytu finezji nie zrekompensował eklektyczną siatką intergatunkowych nawiązań. Chwilami zatem całość ucieka w przestrzenny, quasidubowy perfomance, innym razem eksploruje wyraźniej konotacje afrobeatu z chaotycznym, żywotnym afrojazzem. Siłą tego brzmienia pozostaje jednak nadal jego surowość i bezpardonowość, także w tym, jak dumnie (słowo uwielbiane ostatnio przez wszelakie radykalnie dyskursy opresyjne) obnosi się ze swoimi korzennymi wpływami. Jeżeli macie ochotę posłuchać afrobeatu w opcji surowszej, nieco ascetycznej i zbrutalizowanej, Your Queen is a Reptile to dobry początek. — Wojtek Siwik
Doko Mien
Ibibio Sound Machine
2019
Meksykańscy przemytnicy mają swoje tunele przy granicy ze Stanami, Szwedów łączy most nad Sundem z Duńczykami i idę o zakład, że londyńska grupa Ibibio Sound Machine musi znać jakieś potajemne przejście do Ghany w pobliżu swojego studia i często z niego korzystać. Chociaż po kilkukrotnym przesłuchaniu Doko Mien odniosłem wrażenie, że prowadzi ono gdzieś w galaktyczne przestworza. Większość kompozycji charakteryzuje bogactwo dźwięków tak trudnych do sklasyfikowania, że dla amerykańskich naukowców stałyby się one przedmiotem badań nad nieznaną materią. Brytyjczycy za sprawą jedenastu utworów zaserwowali nam niemal róg obfitości. Z zasady nie poruszam rzeczy oczywistych, więc o rozbudowanych aranżacjach w większości utworów nie będę nawet wspominał. Tę płytę charakteryzuje olbrzymie spektrum brzmień, z których korzystają twórcy, trzymając się jednocześnie pewnej konwencji w tym całym wariactwie. Ilekroć pojawią się niezupełnie miękkie dźwięki syntezatorów czy gitarowych riffów, zawsze na pierwszym planie czuć funkowy groove. Podobnie jak dzielni Galowie przejmowali inicjatywę w każdej zwycięskiej potyczce z Rzymianami, ISN stawia opór tandecie, której we współczesnym popie mimo wszystko jest pełno. A tym krążkiem zespół aspiruje do zostania na dłużej w świecie popu. Ambitnego popu. Jeśli chodzi o kulturę, lubię sobie upatrzyć daną dziedzinę i wchłaniać jej dobra na potęgę, a kiedy już znajdę się w poczuciu, że wchłonąłem niemal wszystko, szukam jakiegoś substytutu. Kiedy poznałem już wszystkie płyty OutKast na pamięć, a sam zespół przestał być aktywny, zakochałem się w twórczości Earthgang, który wypełnił w moim sercu pustkę, wywołaną przez nieobecność ich starszych kolegów. „Doko Mien” jest takim antydepresantem dla nałogowych słuchaczy Funkadelic i Talking Heads, którzy chcieliby poznać coś nowego. Inspiracje p-funkiem i nowojorską nową falą są tutaj dość słyszalne. Entuzjaści brudnej elektroniki także znajdą coś dla siebie, bo i taki Kraftwerk gdzieś się tutaj pojawi z zaskoczenia. Zadowoleni będą nawet wąsaci sympatycy Led Zeppelin, twierdzący, że „IV” była ostatnią genialną płytą w historii muzyki. Eno Williams i spółka niczym Panoramix i jego druidzi, przygotowali jedną z najlepszych mieszanek na brytyjskiej scenie. Z tą różnicą, że nie wykorzystali w tym celu łez szynszyla czy suszonego muchomora, a Moogi, funkujące gitary, post-punkowe rozwiązania i gospelowe inspiracje z odrobiną kakofonii. Nie wszystkie teksty wokalistki o nigeryjskim pochodzeniu rozumiem, ponieważ często ucieka do ojczystego języka. Słuchając jej tylko utwierdzam się w przekonaniu, że afrobeat i jego pochodne, fascynują mnie głównie muzycznie. Do teraz się dziwię, dlaczego tak rzadko sięgają po niego największe nazwiska przemysłu muzycznego. A że te teksty, zwykle zaśpiewane rozczulającym tonem, opowiadają o czymś ważnym, mimo że tego nie rozumiem? Czuję to podświadomie, więc może dlatego ta muzyka jest tak uniwersalna? — Modest
Kokoroko
Kokoroko
2019
Spoglądając na prężnie rozwijającą się brytyjską scenę muzyczną, której jazzowa reprezentacja zdaje się puchnąć w zastraszającym tempie nie sposób, a na pewno nie warto przeoczyć wydanej w zeszłym roku epki zespołu Kokoroko o niezbyt zaskakującym tytule Kokoroko. Mnogość nastrojów i fala dźwięków mocno inspirowana afrykańskim brzmieniem, która przelewa się przez zaledwie cztery utwory zmiecie was z krzeseł swoją różnordonością rozłożoną na zaledwie dwudziestu czterech minutach tego minialbumu. Szalone otwarcie funkowego, energicznego „Adwa”, w którym raz za razem przecinają się solówki dęte, perkusyjne i gitarowe zdaje się nie mieć końca by po chwili przechodzi w leniwie snujące się „Ti-de”, które otula nas na zamknięcie damskimi chórkami. Spokojnie otwierające się „Uman” już po chwili przeradza się w niepokojący groove, na szczęście dla nas na sam koniec znajdziemy ukojenie w postaci „Abusey Junction”. Jazzowy rollercoaster, na który warto wybrać się od razu. — Richie Nixon
Powyższe rekomendacje i jeszcze więcej afrobeatowych kąsków zebraliśmy na plejliście:
Jazzbowl ’18: Jazzowe podsumowanie roku

Pewnie zauważyliście przez tych parę lat, że choć nie mamy jazzu w nazwie strony, temat samego jazzu pozostaje nam nieobcy. Nie jest to co prawda zbyt często wątek przewodni naszych niusów, ale systematycznie zagłębiamy się w świat jazzu, czy informując was w piątki o premierach płytowych, czy prowadząc audycję w Radiu LUZ, czy wreszcie podsumowując najciekawsze wydawnictwa kolejnych lat. Tym razem, jeszcze przed końcem spowitego jazzową aurą listopada, postanowiliśmy dodatkowo wyróżnić najciekawsze w mniemaniu redaktorów Miski krążki ze świata jazzu — niezależnie od zbliżających się wielkimi krokami rankingów końcoworocznych. Drodzy Czytelnicy, oto Jazzbowl ’18.
Origami Harvest
Ambrose Akinmusire
Blue Note
Ambrose Akinmusire odważnie przeciwstawia się dominującej we współczesnej krytyce muzycznej idei dopisywania politycznego kontekstu do abstrakcyjnej w formie muzyki. Jest w tym, owszem, coś niefrasobliwie dosłownego, bo na Origami Harvest Akinmusire w roli narratora obsadził rapowego outsidera Kool A.D., który we właściwy sobie sposób, gdzieś między prostym snuciem opowieści a koncepcyjnie porwanym, poetycznym free rapem, dzieli się prowadzi słuchacza przez kolejne jazzowe meandry nowej płyty utalentowanego trębacza. Jest jednocześnie głosem z offu i głosem z wnętrza, narratorem i bohaterem, jest obecny, ale iluzorycznie, mówi, ale niedopowiedzeniami. Sam Akinmusire także zawraca ze ścieżki klasycznego amerykańskiego post-bopu ku bardziej europejskiej muzyce kameralnej, w czym pomagają mu muzycy z Mivos Quartet. To, w połączeniu z wykonawczą i kompozycyjną wirtuozerią, politycznym przesłaniem, niecodzienną wrażliwością i nieoczywistą rapową narracją, kreśli kompetentny jazzowy portret współczesnej Ameryki. — Kurtek
Avantdale Bowling Club
Avantdale Bowling Club
Years Gone By
Avantdale Bowling Club — to właśnie nazwa zespołu, który mimo skrajnie małej popularności i swojego niszowego stylu, nagrał nie tylko jeden z najlepszych hip-hopowych, ale również jazzowych albumów w tym roku. Liderem formacji jest Tom Scott, weteran nowozelandzkiej sceny, który jest także częścią takich projektów jak Homebrew czy @peace. Na liczącym 8 utworów krążku, raper dotyka spraw takich jak przyjaźń, brak pieniędzy czy uzależnienia, jako tło wykorzystując bogato zaaranżowany i świetnie skomponowany jazz. Całość przypomina To Pimp A Butterfly, jednak z bardziej przyziemną tematyką i środkiem ciężkości położonym na swobodnych instrumentalnych eksperymentach. ”Years Gone By” doskonale reprezentuje brzmienie płyty, rzucając słuchacza w nostalgiczną podróż przez życie. Jeśli jesteście zainteresowani jakościowym jazz-rapem, w którym zarówno jazz, jak i rap stoją na najwyższym poziomie, nie mogliście lepiej trafić. — Adrian
Seymour Reads the Constitution!
Brad Mehldau Trio
Nonesuch
W marcu Brad Mehldau zaczarował słuchaczy wytrawnym studium Bachowskim balansującym na granicy kameralnego jazzu i muzyki barokowej. Nim zdążyli wziąć głębszy oddech, wrócił w swoim sygnaturowym trio z Jeffem Ballardem na perkusji i Larry’m Grenadierem na basie z koktajlowym krążkiem Seymour Reads the Constitution! Na płycie poza trzema oryginalnymi kompozycjami Mehldau znalazły się interpretacje popowej klasyki (Paul McCartney, Brian Wilson), reinterpretacje mistrzów jazzu (Elmo Hope, Sam Rivers) i jeden standard z wielkiego amerykańskiego śpiewnika („Almost Like Being in Love” Fredericka Loewe’a). Mehldau z ekipą nie odkrywają jazzowej Ameryki, ale po dwuletniej przerwie wracają rozmiłowani w lżejszej, choć nie prostolinijnej formule, której bliżej do klasycznego Billa Evansa, Cannonballa Adderleya czy wczesnego Milesa Davisa niż do sygnaturowego brzmienia wcześniejszych nagrań Mehldau. Nie jest to oczywiście cool jazz sensu stricto, ale pozostaje on niewątpliwym punktem wyjścia dla właściwym współczesnemu jazzowi improwizacji tria. — Kurtek
The People Could Fly
Camilla George
Ubuntu
Po ubiegłorocznym debiucie długogrającym „Isang”, londyńska kompozytorka i saksofonistka altowa Camilla George po raz kolejny udowadnia, że jest jedną z najciekawszych postaci współczesnej międzynarodowej sceny jazzowej. Wydane siłami labelu Ubuntu Music The People Could Fly to zapierający dech w piersiach miraż karaibsko-afrykańskiej tradycji artystycznej (narracja albumu oparta została na książce z afrykańskimi opowieściami ludowymi), niejednokrotnie dubujących groove’ów oraz funkującego spiritual jazzu rodem z najznamienitszych nagrań Johna Coltrane’a. — Mleczny
The Window
Cécile McLorin Salvant
Mack Avenue
Ostatnio trochę narzekaliśmy, że najnowszy album od Cécile McLorin Salvant po raz kolejny składa się ze zbioru cudzych kompozycji. Tymczasem „The Window” to świetne wydawnictwo, z którym warto zapoznać się bliżej. Nie bez przyczyny Cécile jest nazywana nadzieją wokalnego jazzu. Piąty krążek Amerykanki stanowi intymną, ale też pełną dojrzałości i charyzmy rozmowę wokalistki z pianistą. Niesamowicie brzmi minorowy ton, który artystka potrafi wydobyć z nawet najbardziej radosnego standardu. Sprawdźcie sobie, co wyczynia się tu z musicalowymi tematami jak „Where Thine That Special Face” czy ograne „Somewhere” z West Side Story. Pod względem nastroju to zdecydowanie jesienna płyta, ale artystka zapewnia, że starała się uchwycić pełnię dynamizmu towarzyszącego miłosnym cyrkulacjom. Ten plan wykonała w tysiącu procentach. W dobie wzmożonej kompresji takie kameralne, ale treściwe albumy to czysta przyjemność. — Maja Danilenko
An Angel Fell
Idris Ackamoor ☥ The Pyramids
!K7 Music
Fantastyczna trupa jazzowych podróżników pod wodzą charyzmatycznego saksofonisty Idrisa Ackamoora wróciła w tym roku z nową płytą, następcą przełomowego dla muzyków We Be All Africans sprzed dwóch lat. To udana kontynuacja stylistyki zaczerpniętej przez Ackamoora i spółkę z amerykańskiego spiritual jazzu i afrykańskiego folku. Sam muzyk mówi zresztą, że u podstaw nowej płyty stoją właśnie folklor, fantazja i dramaturgia, które mają służyć nie samym sobie, nie jedynie celom artystycznym, ale także, a może przede wszystkim dotarciu do świata z trudną wiadomością — o katastrofalnych skutkach globalnego ocieplenia i ekologicznej obojętności, za którą prędzej czy później zapłacimy wszyscy. Krążek wyprodukowany przez Malcolma Catto z The Heliocentrics wyciąga muzykę Ackamoora i spółki z plemiennego afrobeatu w rejony bliższe szeroko pojętej folkowej duchowości — tak jest w inspirowanym Sun Rą dubowym „The Land of Ra”, w orientalnym „Papyrus” czy w na wpół psychodelicznej, a na wpół awangardowej wariacji na klasycznej exotice w „Message to My People”. An Angel Fell to zrównoważony, bujający krążek ujmujący doskonałą synergią i magnetyzujący nienachalnym groove’m. — Kurtek
Starting Today
Joe Armon-Jones
Brownswood
Ten niepozornie wyglądający rozczochraniec wyrósł w 2018 roku na jednego z liderów młodej fali wyspiarskiego jazzu. Dał o sobie znać już w lutym, za sprawą premiery kompilacji We Out Here, będącej przewodnikiem po multikulturowych zakamarkach muzycznych Londynu. Trzy miesiące później otrzymaliśmy Starting Today — album wydany nigdzie indziej jak w Brownswood Recordings. Wbrew skądinąd słusznej taktyce nieoceniania zawartości po okładce, można śmiało stwierdzić, że ilustracja Starting Today oddaje doskonale istotę płyty, będącej skompresowaną definicją brzmienia wielkomiejskiej ulicy, której start zaczyna się w sercu wschodniego Londynu. Fuzja jazzu, dubu, soulu i parkowej poezji pełna jest w najrozmaitsze wpływy i inspiracje. To absolutna zaleta, która pozwala płycie być ścieżką dźwiękową zarówno do medytacji, jak i pośpiesznego spaceru pośród tłumu. — K.Zięba
The Return
Kamaal Williams
Black Focus
Zwolennicy poglądu o poprawie kondycji jazzu dzięki hiphopowym wpływom dostali w tym roku kolejny dowód na słuszność głoszonej tezy. Błędem jednak byłaby klasyfikacja The Return jako zapisu jedynie flirtu tychże gatunków. Podobną zagwozdkę musieli mieć recenzenci dorobku Roya Ayersa (Swoją drogą – czy w latach siedemdziesiątych soul również „ratował” jazz?), który należy prawdopodobnie do ulubieńców Kamaala. Album, nagrany wespół z Pete’em Martinem na basie oraz Joshuą McKenzie’em na bębnach zdominowany jest przez obłędnie ciepłe rhodesowe dźwięki oraz futurystycznie przestronne akordy, które narodziły się w głowie Williamsa. Słuchając The Return, można w myślach zakładać okulary przeciwsłoneczne i zapomnieć przy tym, że twórcy działają w wiecznie pochmurnym Londynie. Kamaal zafundował nam konkretną podróż z Kalifornią na horyzoncie. — K.Zięba
Heaven and Earth
Kamasi Washington
Young Turks
Niebo i ziemia. Dwa światy połączone ze sobą. Tytuł tegorocznego albumu Kamasiego Washingtona idealnie oddaje charakter jego twórczości. Muzyk niczym mityczny Prometeusz sprowadził jazz na ziemię i postanowił na nowo przedstawić go nowemu pokoleniu słuchaczy (pokoleniu, które może go kojarzyć głównie z nie jazzowych kolaboracji m.in. z Thundercatem lub Kendrickiem Lamarem). Brzmi patetycznie i górnolotnie? Jak samo Heaven and Earth! Bogate i rozbudowane kompozycje, inspiracje m.in. funkiem, R&B czy muzyką afrykańską, wsparcie wielu innych uznanych muzyków — Milesa Mosleya, Ryana Portera, Ronalda Brunera Jr. i Terrace’a Martina. To wszystko składa się na ten ponad 2-godzinny (choć krótszy niż wydane 3 lata temu The Epic) album. Jedna z tegorocznych pozycji obowiązkowych. A jeśli komuś będzie mało, zawsze może sięgnąć po dołączoną do krążka epkę The Choice. — Mateusz
MITH
Lonnie Holley
Jagjaguwar
Choć MITH Lonniego Holleya trudno jednoznacznie sklasyfikować gatunkowo, bezapelacyjnie powinno uplasować się wysoko na tegorocznych liście płyt, które nie brzmią jak nic innego, czego wcześniej słuchaliście. Holley z właściwą sobie ekspresją, w formie gdzieś między Waitsowską quasimelodyjnością a Heronowską deklamacją, miesza słoniowaty parasol odcieni freakowego soulu z eksperymentalnym jazzem, który raz szuka źródła natchnienia w afroamerykańskiej muzyce ludowej i początkach gospel, innym uderza w te same post-minimalistyczne rejestry, które zbudowały uniwersum muzyczne Colina Stetsona, jeszcze później wije się wraz z psychodeliczną elektroniką. Sam Holley ma w sobie równie dużo z wokalisty, co performera, jawiąc się a to jako współczesny Screamin’ Jay Hawkins, a to free-jazzowy Charles Bradley, a to soulmate Georgii Anne Muldrow — w zależności od utworu i kontekstu. Z jego sugestywnie zatytułowanego debiutu Just Before Music z 2012 roku pozostał mu ambientowo-improwizowany background oraz inspiracja kazaniami afroamerykańskich pastorów, ale MITH eksploruje na szczęście mimo wszystko bardziej piosenkowe terytoria, z których, bez wątpienia, na czoło tegorocznego peletonu utworów-manifestów należy wyprowadzić przejmujące „I Woke Up in a Fucked-Up America”. — Kurtek
Universal Beings
Makaya McCraven
International Anthem
Makaya McCraven w swojej twórczości balansuje gdzieś na granicy kilku gatunków. Perkusista tworzy muzykę, w której odnaleźć można elementy instrumentalnego hip-hopu, jazzu oraz funku z domieszką chicagowskich brzmień. Określenie „producent bitów” byłoby nieodpowiednie dla tak utalentowanego artysty, chociaż jego utwory często mylnie przypominają hiphopowe bity stworzone z sampli muzyki jazzowej. Sam Makaya wśród inspiracji wymienia na równi zespół The Pharcyde oraz takich jazzmanów jak Archie Shepp. Upodobania te słychać na jego najnowszym albumie Universal Beings. Z jednej strony, materiał miejscami wydaje się beattape’m, ale rozbudowane partie instrumentalne raz po raz przypominają, że mamy do czynienia z pełnoprawnym albumem jazzowym. McCraven kontynuuje tradycje chicagowskiego AACM, nieoczekiwanie mieszając je z elementami post-rocka. Kolejny raz udowadnia, że nie boi się eksperymentu. —Polazofia
The Optimist
Ryan Porter
World Galaxy
The Optimist Ryana Portera to wzorcowa płyta z historią. Zanim ukazała się w lutym tego roku, spędziła prawie dekadę na półce i pewnie jeszcze przez jakiś czas nie doczekałaby się oficjalnej premiery, gdyby nie to, że Porter grał na puzonie na wydanym w 2015 roku przełomowym The Epic Kamasiego Washingtona. To zresztą nie jedyne podobieństwo między oboma krążkami, bo choć muzyczny świat Portera w dużej mierze został zaklęty w klasycznym coltrane’owskim post-bopie, za oba albumy odpowiada mniej więcej ta sama ekipa. Miles Mosley na bazie, Cameron Graves na klawiszach, Tony Austin na bębnach, Brandon Coleman na pianie Rhodesa i oczywiście Kamasi Washington na saksofonie. I choć trudno ścigać się z The Epic Washingtona pod jakimkolwiek względem, The Optimist jest solidnym współczesnym jazzowym krążkiem sam w sobie — niesiony tą samą znakomitą synergią i wypełniony chwytliwymi, doskonale zdekonstruowanymi improwizacjami motywami melodycznymi. — Kurtek
Your Queen Is a Reptile
Sons of Kemet
Impulse
Muzyka jazzowa to nie tylko zimne improwizacje i wyścig kolejnych solówek. Istnieją też płyty będące swoistym manifestem i wyrazem buntu przeciwko zastałej sytuacji. Na najnowszej płycie projektu Sons of Kemet lider zespołu Shabaka Hutchings postanawia dać wyraz swojemu niezadowoleniu względem rządzącej Wielką Brytanią rodzinie królewskiej i w dziewięciu nagraniach zawartych na albumie na pierwszym miejscu stawia swoje własne królowe, które potrafią go wysłuchać i nie uznają niesprawiedliwości klasowej oraz dyskryminacji rasowej. Wśród kobiet, wysławianych w każdym z utworów znalazły się m.in. aktywistki społeczne, zbiegłe niewolnice, a nawet babcia Hutchingsa. Manifest swój artyści wyrażają przez jazz połączony z hip-hopem często przechodzącym w spoken word, a nawet dubowymi wibracjami. Muzyka z Londynu od zawsze pełna była łączenia gatunków i łamania barier, nie inaczej jest także i tutaj, gdzie kilka muzycznych światów, łączy się w jeden wyraźny strumień, z którgo przez niemal cały album, aż kipi wściekłość i bunt. Warto dodać również, że album ukazuje się w barwach legendarnego labelu Impulse, w którym swoje wielkie dzieła wydawali m.in. John Coltrane, Alice Coltrane czy Pharoah Sanders. — efdote
For Gyumri
Tigran Hamasyan
Nonesuch
Twórca jednej z najładniejszych zeszłorocznych płyt jazzowych An Ancient Observer, ormiański pianista Tigran Hamasyan i w tym roku nie pozostawił nas z niczym. Wydana w lutym epka zatytułowana For Gyumri jest symbolicznym hołdem dla Giumri, drugiego największego miasta we współczesnej Armenii, niegdyś znanego jako Aleksandropol i pełniącego rolę artystycznej stolicy regionu, ale poddanego w XX wieku wielu trudnym próbom z katastrofalnym trzęsieniem ziemi w 1988 roku na czele. For Gyumri musi więc traktować na swój sposób o mierzeniu się z traumą i stratą (wirtuozeryjnie poszarpana miniatura „Self-Portrait” to doskonała alegoria najnowszej historii miasta i jego mieszkańców), ale przede wszystkim przynosi wyczekiwane ukojenie — czy to w ostatnich taktach kończącego płytę „Revolving-Prayer”, czy w post-cool-jazzowym „The American” zwieńczonym zwodniczo beztroskim pogwizdywaniem, czy w zapuszczającym się na terytoria post-impresjonistycznego ambientu, rozświetlającym „Rays of Light”. — Kurtek
We Out Here
Różni wykonawcy
Bronswood
Trudno chyba o lepsze podsumowanie tego, co dzieje się obecnie na młodej jazzowej scenie Wielkiej Brytanii, niż to co zaprezentowano nam na tej kompilacji. Kompilacji nietypowej, nie jest to bowiem selekcja gotowych już nagrań, a efekt pewnej sesji nagraniowej. Pod okiem dyrektora muzycznego przedsięwzięcie, którym był występujący zresztą na płycie — Shabaka Hutchings oraz właściciela labelu Brownswood Recordings — Gillesa Petersona, w przeciągu trzech długich i owocnych dni w studiu North West London, powstał krążek, będący zarówno podsumowaniem niesamowitej rewolucji zachodzącej obecnie w brytyjskim jazzie, jak i zapowiedzią tego, czego możemy spodziewać się po nim w przyszłości. Usłyszeć można tam zarówno znane już zespoły, jak np. Ezra Collective czy Kokoroko, jak i całe grono artystów, którzy dopiero podbijają scenę, ale posiadają olbrzymi talent. Każda z dziewięciu kompozycji tu zawartych to mistrzowski kawałek muzyki, a po wysłuchaniu całości można dojść tylko do jednego wniosku — ekspansja młodych jazzowych artystów z Wysp dopiero się rozpoczyna, a za sprawą We Out Here, już teraz sprawdzić można, jakiego jazzu słuchać będziemy w kolejnych latach. — efdote
Zbiorcza plejlista z naszymi jazzowymi hajlajtami roku poniżej:
Rusza wrocławski Jazztopad

Z Jazztopadem jest co prawda trochę tak jak z Open’erem, że kolejną edycję organizator, czyli Narodowe Forum Muzyki, zaczyna zapowiadać zaraz po zakończeniu poprzedniej, a lajnup krystalizuje się na wiele miesięcy przed. Koniec końców jednak festiwal, jak co roku już po raz piętnasty, wystartuje we Wrocławiu w ten piątek i potrwa przez dziewięć kolejnych dni, kiedy w niedzielę 25 listopada całość zamknie koncert Esperanzy Spalding. Tegoroczny repertuar jest zresztą wyjątkowo smakowity dla nadodrzańskich miłośników jazzu. Oprócz fusionjazzowej wokalistki na tegorocznej edycji wystąpią także autorzy jednej z najgłośniejszych jazzowych płyt tego roku Sons of Kemet z utytułowanym Shabaką Hutchingsem, Amir ElSaffar wraz z Ksawerym Wójcińskim, Wacławem Zimplem i Lutosławski Quartet czy tuz żydowskiego jazzu Avishai Cohen wraz z zespołem. Fortepianowy recital solo zagra Chick Corea, a Brad Mehldau zagra dla wrocławskiej publiczności coś ekstra wraz z Orkiestrą Symfoniczną NFM pod batutą Clarka Rundella. — To wynik rozmów z Bradem Mehldauem po jego recitalu w Narodowym Forum Muzyki — opowiada Piotr Turkiewicz, dyrektor artystyczny Jazztopadu. Pełny program imprezy znajdziecie na stronie internetowej NFM.
#FridayRoundup: The Weeknd, Rich the Kid, Sevdaliza i inni

Dzisiejszy dzień to przede wszystkim, wydana z zaskoczenia (może nie zupełnego, bo uważni słuchacze widzieli, że coś się święci) epka od The Weeknd, ale jak co tydzień znaleźliśmy dla Was również kilka innych wartych uwagi pozycji. Zapraszamy do odsłuchu!
My Dear Melancholy
The Weeknd
The Weeknd XO
Bez szumnych zapowiedzi, bez specjalnych promocji, raptem kilka tweetów i jeden billboard, mamy nowy projekt od The Weeknd. Niejednokrotnie słyszeliśmy już wcześniej, że projekty nawiązują do niedoścignionego Trilogy, co nie do końca okazywało się prawdą. I dla wszystkich tych, którzy czekają na powrót do ciężkiego, dusznego klimatu z mixtape’ów mamy naprawdę świetną wiadomość – My Dear Melancholy to projekt, który najmocniej nawiązuje do tej stylistyki jak do tej pory. Co prawda, to tylko EPka, która ma 6 utworów, to cieszy jednak, że Abel nie zapomina o swoich najwierniejszych fanach. Liczymy na więcej w kolejnych projektach. — Richie Nixon
The Calling
Sevdaliza
Twisted Elegance
Po udanym zeszłorocznym długogrającym debiucie Ison zręcznie łączącym artystyczne R&B z trip hopem w unikalnym brzmieniowo miksie Sevdaliza idzie za ciosem. Wydana właśnie epka The Calling to siedem nowych utworów w prostej linii kontynuujących nie tylko dotychczasowy dorobek Sevdalizy, ale także muzyczne dziedzictwo takich artystów jak Bjork, Portishead, FKA twigs czy Siouxsie & The Banshees. — Kurtek
The World Is Yours
Rich the Kid
Interscope Records
Dimitri Leslie Roger, znany lepiej jako Rich The Kid, to modelowy przykład tego, jak zbudować karierę na własnych warunkach. Przez parę ładnych lat zgromadził wierny fanbase, nagrywając solidne projekty solowo i z artystami z własnego labelu. Chociaż mogło się wydawać, że już na zawsze pozostanie w mixtape’owej lidzę hip-hopu, co rusz widywano go z najpopularniejszymi i najbardziej docenianymi artystami na scenie, takimi jak Frank Ocean czy Kanye West. The World Is Yours to zwieńczenie tej długiej drogi na szczyt. Single „New Freezer” i „Plug Walk” sporo namieszały na listach przebojów, a debiut młodego rapera stał się jedną z najbardziej wyczekiwanych rapowych premier 2018 r. 14 utworów, cała plejada znanych gości, takich jak Kendrick Lamar, Future, Swae Lee czy Khalid oraz produkcja Metro Boomina, DJa Mustarda, Harry’ego Frauda i T-Minusa to obietnica conajmniej dobrej płyty. Czy Rich The Kid zdoła tchnąć trochę życia w monotonny i wtórny ostatnimi czasy trap? Przekonajmy się – Adrian
Everything’s Fine
Jean Grae x Quelle Chris
Mello Music Group
Quelle Chris, autor jednego z najciekawszych rapowych krążków zeszłego roku Being You Is Great, I Wish I Could Be You More Often łączy siły z weteranką nowojorskiego rapu Jean Grae! Para, bo prywatnie pod koniec zeszłego roku Chris i Jean ogłosili narzeczeństwo, wypuściła właśnie błyskotliwy abstrakcyjny krążek Everything’s Fine osadzony gdzieś pomiędzy klasycznym jazz rapem a finezyjnym eksperymentatorstwem. Everything’s Fine to niecała godzina muzyki, 15 barwnych numerów, masa intrygujących gości (w tym trzy refreny śpiewane przez Anne Wise) i niesamowita synergia Chrisa i Jean! — Kurtek
Pain & Pleasure
Tink
Machine Entertainment
Przeszło dwa lata czekaliśmy na nowe wydawnictwo od Tink. Mniej więcej tyle samo czasu zajęło wokalistce uwolnienie się z pod dowództwa Timbalanda. W końcu artystka powróciła do najkorzystniejszej dla niej swobody artystycznej, czego dowodem jest poniższe EP. Sześć utworów utrzymanych w stylu typowym dla amerykanki, czyli łagodne r&b o nineties’owym zabarwieniu przyozdobione jej delikatnym wokalem. Jak zauważycie, nawet bez legendarnego mentora, twórczość Tink potrafi obronić się sama. — Pat
Your Queen is a Reptile
Sons of Kemet
Verve Label Group
Na najnowszej płycie projektu Sons Of Kemet, lider zespołu Shabaka Hutchings postanawia dać wyraz swojemu niezadowoleniu względem rządzącej Wielką Brytanią rodziną królewską i w dziewięciu nagraniach zawartych na albumie na pierwszym miejscu stawia swoje własne królowe, które potrafią go wysłuchać i nie uznają niesprawiedliwości klasowej oraz dyskryminacji rasowej. Manifest swój artyści wyrażają przez jazz połączony z hip-hopem często przechodzącym w spoken word, a nawet dubowymi wibracjami. Muzyka z Londynu od zawsze pełna była łączenia gatunków i łamania barier. Warto dodać również, że album ukazuje się w barwach legendarnego labelu Impulse, w którym swoje wielkie dzieła wydawali m.in. John Coltrane, Alice Coltrane czy Pharoah Sanders. — efdote
Kolorblind
DJ Esco
Epic
„DJ Esco, the coolest DJ on the planet” – tak głosi producencki tag. I choć do DJ-a Khaleda mu daleko, to jego najnowszy projekt wcale nie odbiega pod względem obsady od płyt kolegi po fachu. Kolorblind po brzegi wypchane jest gwiazdami różnej maści, od Future’a i Young Thuga po Nasa i Schoolboya Q. Poza gospodarzem, za produkcje odpowiadają Metro Boomin, DJ Spinz, Will-A-Fool i inni. Czego się spodziewać? Najprawdopodobniej mocnych bangerów, dużej dawki auto-tune’a, krótko mówiąc, wszystkiego, czym stoi mainstreamowa scena rap. — Mateusz