Tytuł ”Love&War” wydaje się niezmiernie romantyczny, trochę w XIX-wiecznym stylu, Tołstoj, ,,Wojna i pokój”, Puszkin, pojedynki na śmierć i życie, itd. Za to zawarta na płycie muzyka sentymentalnie nawiązuje do chyba najlepszych muzycznie czasów ubiegłego stulecia, kiedy to liczyło się przede wszystkim żywe granie i umiejętności, a nie fajerwerki odpalane z komputera. Ale po kolei.
Bez wątpienia Daniel Merriweather ma niezwykły głos, który trudno pomylić z innym. To właśnie talent pozwolił temu całkiem niepozornemu chłopakowi z lasu gdzieś pod Melbourne (dosłownie) opuścić rodzinną Australię, by przed ostatecznym podbojem świata, zacumować na chwilę w stolicy świata, Nowym Jorku, i rozpocząć stawianie pierwszych profesjonalnych kroków pod okiem Marka Ronsona. Ale z tym właśnie głosem niektórzy mogą mieć pewien problem. Bowiem to ten rodzaj wibracji strun głosowych, który z góry wiadomo, że nie wszystkich oczaruje. Taki trochę casus Christiny Aguilery. Wszyscy wiemy – Aguilera ma potężne głosiwo, ale jego rozmiary i zbyt duża ilość wokalnych akrobacji są w stanie odstraszyć nawet najbardziej tolerancyjnych na dźwięki. Choć to może bardziej kwestia gustu. Merriweather w pewnym stopniu też jest takim głosowym akrobatą. Więc jeśli nie przemawiają do Ciebie, drogi czytelniku, wyśpiewywane przez niego fikołki, swoją lekturę możesz skończyć w tym miejscu.
Kolejną sprawą jest posiadanie talentu, w tym przypadku głosu, a to co się z nim ostatecznie robi. Jest wielu znakomitych wokalistów, którzy nagrywają kiepskie płyty, zupełnie nie idące w parze z ich uzdolnieniami. Analogicznie, istnieje również szereg wykonawców bardzo ubogo obdarowanych w tym względzie przez naturę, a którzy dzięki swojej wizji tworzą znakomite muzyczne dzieła. Jednym słowem, sam głos nie wystarczy. Aby dobrze go zaprezentować, potrzebuje on dobrego pokierowania, właściwego opakowania, inaczej kończysz jak Craig David. Daniel ma na szczęście wyczucie, łeb na karku oraz Marka Ronsona.
Na ”Love&War” duet, który po raz pierwszy współpracował przy Ronsonowskim debiucie ”Here Comes The Fuzz”, uzbierał i stworzył ostatecznie 12 kawałków. Co zaskakujące, jest to pierwszy album wyprodukowany w całości przez tego producenta i DJ-a dla innego artysty. Wielu utożsamia triumf ”Back To Black’‚ właśnie z Ronsonem, ale może warto przypomnieć, że ten sukces miał przynajmniej dwóch ojców (patrz Salaam Remi). Podstawową zasługą tego albumu jest to, że prezentuje on po prostu zbiór piosenek bezpretensjonalnych, dobrze napisanych, wyprodukowanych ze smakiem i znakomicie wykonanych przez Daniela i The Dap Kings, z gościnnym udziałem czarującej Adele oraz hip-hopowego Wale’a. To wszystko zyskuje na znaczeniu zwłaszcza w porównaniu z nic nie wnoszącą, pozbawioną iq papką, która nie przestaje zalewać radia i dogorywających stacji muzycznych, gdzie teledysk jest już tylko rodzajem obrazkowego dżingla, serwowanego pomiędzy ”My Sweet 16” a ,,dylematami” panien z ”The Hills”. ”Love&War” to dawka prawdziwej, żywej muzyki, w której rozbrzmiewają echa bluesujących lat ’50 i ’60-tych. Czuć tu także spory sentyment do złotej ery Motown, a wszystko to okraszone jest charakterystycznymi dęciakami Marka Ronsona, które już stały się jego znakiem rozpoznawczym. Jednak gdy pomyśli się o wspomnianym ”Here comes the fuzz” i wczesnym australijskim singlu Merriweathera ”City Rules”, jest trochę szkoda, że Ronson nie zaszczepił na ”Love&War” bardziej bujających i funkujących brzmień. Zostały one porzucone na rzecz bardziej uniwersalnych, rockowo-popowych dźwięków. Ten zabieg znacznie i zupełnie niepotrzebnie wygładził niezmiernie atrakcyjną zadziorność, którą Daniel Merriweather bezwzględnie posiada. W świecie bez osobowości, każdy jej przejaw jest na wagę złota, więc zbrodnią jest jej zawoalowanie. Poza tym kolejność utworów, zwłaszcza ułożenie obok siebie 3 ballad pod koniec, nuży, a przecież wydawałoby się, że Daniel nie jest nudny. Może większe wymieszanie kawałków nie powodowałoby lekkiego poczucia zmęczenia, które niestety może pojawić.
Co do warstwy lirycznej, to warto poświęcić jej analizie choć parę słów, ponieważ jest tego warta. Na ”Love&War” miłość jawi się jako teren działań wojennych i udowadnia, że to piękne uczucie, do którego wszyscy tak dążą, jest nieustanną walką. W miłości nie ma równości, ścierają się tu przeciwstawne siły, już na początku zawsze jedna osoba jest przegrana, bowiem to ktoś pierwszy musi powiedzieć to nieszczęsne ,,kocham się” i tym zdać się na łaskę lub niełaskę swojego obiektu uczuć. Przyjmie mnie czy nie ? Czy rozświetli mi chmurny dzień (”Could You”), bo dla niej oddałbym wszystko (”Giving Everything Away For Free”), zrobił to, co niemożliwe i nawet tysiąc armii mnie nie zatrzyma (”Impossible”) ? Czy raczej porani mnie jak łańcuch (”Chainsaw”), zniszczy to coś wyjątkowego, co było między nami (”Red”) ? Mimo wszystko ja i tak nie wyrzeknę się tej miłości (”Not Giving Up”), nawet jeśli zostanę sam, a zapach papierosów na moich ubraniach, choć przecież nie palę, będzie mi przypominał, że kiedyś pachniały one Tobą (”Cigarettes”, mój osobisty faworyt). W trakcie tej wojennej odysei przyjdzie także czas na zadanie sobie istotnego pytania o ogólną kondycję ludzką, własne miejsce w wyścigu zwanym życiem oraz o możliwość i chęć zmiany tego, co zdaje się być już nieodwracalne (”For Your Money” / ”Change”). To rzadko dzisiaj spotykane, ale te piosenki są o czymś.
Reasumując, ”Love&War” ma raczej niewielkie szanse na stanie się „Back To Black” A.D. 2009. Jest to jednak bardzo solidny debiut, który zgrabnie prezentuje możliwości tego wokalisty z Antypodów. Wysmakowana płyta, nagrana może nieco w staromodnym stylu, ale do której chce się wracać, jednocześnie nie mogąc doczekać się kolejnego etapu działań Daniela Merriweathera. Przyzwyczajajcie się, on rozbił obóz i czeka pod Waszą granicą. Zostanie tu na dłużej.
Polska premiera płyty 29 czerwca.
Komentarze