Wydarzenia

album

Recenzja: Brad Mehldau Trio Where Do You Start

Brad Mehldau Trio

Where Do You Start (2012)

Nonsuch

Where Do You Start to już drugi w tym roku album nagrany przez Brada Mehldau z towarzyszeniem basisty Larry’ego Grenadiera i bębniarza Jeffa Ballarda. Jednak w przeciwieństwie do marcowego Ode, na który składały się wyłącznie oryginalne kompozycje, nowy krążek zawiera głównie reinterpretacje.

Wachlarz oryginałów, jakie muzycy wzięli na warsztat jest imponujący: Sufjan Stevens, Elvis Costello, Sonny Rollins czy Chico Buarque niekoniecznie zazębiają się stylistycznie. A jednak – na Where Do You Start jesteśmy w zupełnie innym świecie, gdzie nie autor, ale wykonawcy dyktują warunki. Z muzycznych rozmaitości przełożonych na język fortepianu, Mehldau z właściwą mu wirtuozerią uwalnia specyficzny, tak charakterystyczny dla wszystkich jego nagrań, klimat. Jest stonowany, ale bezpośredni — szykowny, ale naturalny zarazem. Na Where Do You Start w całej rozciągłości obcujemy z prawdziwą muzyką — czasem dramatyczną i nieskrępowaną, innym razem przenikliwie piękną, ale nigdy nazbyt sentymentalną czy przeprodukowaną.

Niezależnie od repertuaru: czy to w karkołomnej, ale po stokroć udanej, próbie jazzowej reinkarnacji rockowego klasyka „Hey Joe” (kojarzonego głównie z Jimmy’m Hendrixem), czy w subtelnym i eterycznym „Where Do You Start” (przywodzącym na myśl najpiękniejsze melodie Vince’a Guaraldi’ego), Mehldau i jego trio zawsze wykazują się zrozumieniem i wyobraźnią wobec muzyki jaką wykonują. To sprawia, że pozornie obce melodie, bez trudu zamieniają w swoje własne.

Nowy teledysk: The Weeknd „Wicked Games”

Czarno-biały, minimalistyczny, doskonale wpisujący się w koncept albumu. „Wicked Games” to przy okazji pierwszy oficjalny singiel, z reedytowanej (czy też, jak kto woli, oficjalnie wydawanej) przez Republic Records trylogii The Weeknd. W porównaniu z oryginalnymi edycjami, każdy z krążków będzie zawierał jeden bonusowy utwór – są to kolejno: „Twenty Eight”, „Valerie” i „Till Dawn (Here Comes the Sun)”. Na trzecim krążku znajdzie się także klip do utworu „The Zone”, w którym gościnnie udziela się Drake. Premiera 13 listopada.

Recenzja: Nelly Furtado The Spirit Indestructible

Nelly Furtado

The Spirit Indestructible (2012)

Mosley, Interscope

The Spirit Indestructible to pierwsza anglojęzyczna płyta Nelly Furtado po fenomenalnym Loose. Choć brakuje na niej współtwórcy opus magnum, Timbalanda, wokalistka stara się kontynuować założenia z 2006 roku.

Album zaczyna się dokładnie tam, gdzie Nelly skończyła swoje ostatnie poczynania. Fikuśne „Big Hoops (Bigger the Better)”, wymyślne „Parking Lot” oraz surowe „Something” z Nasem przywołują na myśl minione przeboje, gdzie udawało jej się sprytnie łączyć pop, R&B i rap. Niestety tym razem Furtado nie poprzestała na tym sprawdzonym koncepcie i wprowadziła niepotrzebny chaos, dorzucając kawałki z pogranicza indie („Believers (Arab Spring)”, „Enemy”) czy dance („Waiting for the Night”).

Jak powszechnie wiadomo, od zawsze jedną z największych inspiracji dla piosenkarki była kultura ludowa. Tu oprócz tytułowego singla, to zagadnienie zostało potraktowane w sposób marginalny — w „Miracles” wyświechtane wstawki muzyki orientalnej błyskawicznie męczą słuchacza.

The Spirit Indestructible pełno jest wątpliwości i niejasności. Nelly straciła wyrazistość, wraz z duchem folkloru, który gdzieś uleciał. Pozostaje mieć nadzieję, że nie bezpowrotnie.

Recenzja: Flying Lotus Until the Quiet Comes

Flying Lotus

Until the Quiet Comes (2012)

Warp Records

Dotychczasowy rozgłos jaki udało się zdobyć Flying Lotusowi jest o tyle zastanawiający, co po prostu cieszy. Cieszy, że producent tak ezoteryczny w swoim brzmieniu, zdobywa coraz szerszą publikę i uznanie. Kolejnym elementem układanki w jego muzycznej karierze jest czwarty album Until the Quiet Comes.

Z całą pewnością krążek jest silnym kopniakiem w żołądek dla muzycznych purystów. Sporo tu eksperymentów w składni bitów, a także swobodnego przeskakiwania z gatunku do gatunku. Słychać tu jazzowe korzenie Stevena Ellisona (jest pra-bratankiem pianistki Alice Coltrane, żony słynnego Johna Coltrane’a), które są punktem wyjścia do permutacji z nowoczesną elektroniką i hip-hopem. Rezultaty? Dają się usłyszeć w konkretnych utworach — w „Tiny Tortures” są to efekty rodem z eksperymentalnego minimal techno, w „Sultan’s Request” – dub-stepowe zabawy basem, a w „Getting There” – hip-hopowa linia werbla. Ozdobą są wokalne występy gości. Thom Yorke, Niki Randa, Laura Darlington czy Erykah Badu świetnie wpisują się w klimat marzeń sennych, które zaproponował nam w swojej narracji FlyLo.

À propos snów. Są one razem z ludzką podświadomością głównymi inspiracjami Ellisona, a także motywem przewodnim albumu. Słuchając płyty ma się wrażenie, jak gdyby jej twórca chwytał nas za rękę i prowadził przez swoje sny, marzenia, przestrzenie i miejsca dostępne tylko pozazmysłowo. Trzeba przyznać, że ciekawy z niego przewodnik. Na tej wycieczce często usłyszymy utwory, które są ze sobą zestawione na zasadzie kontrastu, biorąc pod uwagę budowę, strukturę czy nastrój.

Nowy album Flying Lotusa jest pozycją godną uwagi, która nie może przejść niezauważona w tegorocznym zestawieniu najlepszych albumów. Jest dziełem produkcyjnie dopieszczonym, z intrygującym konceptem i wysublimowanymi dźwiękami zawartymi w środku — wszystkim tym czego się spodziewaliście po FlyLo, czyli niespodziewanym eksperymentem na brzmieniach.

Recenzja: Miguel Kaleidoscope Dream

Miguel

Kaleidoscope Dream (2012)

Bystorm / RCA

Miguel uczy się na własnych i cudzych błędach. Na drugim studyjnym albumie odważnie wciela bezlik gitarowych motywów i syntezatorowych wariacji rodem z najlepszych albumów Prince’a do na wskroś współczesnych formuł melodycznych. Błyskotliwie łączy eteryczną, surową produkcję spod znaku The Weeknd z klasycznym R&B na hip-hopowych beatach, dodając od siebie szczyptę psychodelii („Kaleidoscope Dream”, „Don’t Look Back”) i całe mnóstwo charakteru, dzięki któremu owocnie splata jedenaście różnorodnych melodii w jedną harmonijną kompozycję. Umiejętnie operując głosem, potrafi stworzyć nader intymny nastrój („Adorn”, „Where’s the Fun in Forever”), ale choćby śpiewał o miłości, wciąż brzmi zgoła nietuzinkowo.

Kelly Rowland ogłasza wydanie nowego albumu

Year of the Woman – taki tytuł będzie nosił czwarty krążek Rowland. Jak zapewnia piosenkarka, to jeden z jej najlepszych projektów, który stworzyła. Kelly jest bardzo podekscytowana i nie może doczekać się momentu kiedy będzie mogła podzielić się z nami efektami swojej pracy. Jak na razie tego lata, pokazała nam jeden singiel – „Ice” z udziałem Lil’ Wayne’a. Na razie wiemy, że w studiu pracowali z nią Rico Love, Sean Garrett czy T-Minus. Artystka twierdzi, że tworząc album, przyświecał jej koncept. Kelly chce tą płytą przypomnieć światu, jak  wspaniałe są kobiety. Przekaz jest jasny – to będzie mocny, kobiecy punkt widzenia. Rowland przyznała, że przy pracy nad albumem, inspirowała się także wizytą w dawnej siedzibie wytwórni Motown Records oraz twórczością Marvina Gaye’a, Steviego Wondera Whitney Houston. Jeżeli jesteście rozochoceni tą wiadomością tak samo, jak członkini Destiny’s Child, dajcie temu wyraz w swoich komentarzach.

Recenzja: Abiah Life as a Ballad

Abiah

Life as a Ballad (2012)

Nia Music Distribution

Jesienna sonata tuż, tuż. Zbliża się do ziemi coraz szybciej i zanim się odwrócimy, na stałe zagości w naszych domach, wiejąc chłodem i siąpiąc deszczem. Ale ta znienawidzona przez wielu depresyjna pora roku nie musi być wcale nudna – na sklepowych półkach właśnie pojawia się zjawiskowy Abiah, który za sprawą Life as a Ballad rozgrzeje nasze cztery ściany do czerwoności.

Zmysłowa podróż w jaką Abiah zabiera słuchaczy, oczarowuje już od pierwszych dźwięków muzyki. Muzyki nieco eklektycznej i niezwykle wzruszającej. Artysta talent odziedziczył po matce, która była profesjonalnym, wykształconym muzykiem i właśnie trochę dzięki dobrym genom niespodziewanie wyrasta na jednego z najlepszych wokalistów jazzowych. Zawdzięcza to zresztą także prostocie i minimalizmowi, dzięki którym maluje przepiękny krajobraz swoich kontemplacji.

Wśród jazzowych ballad szczególnie poruszają „September” i wręcz muskające zmysły odbiorcy „Goodbye”. Nie pamiętam kiedy to ostatnio męski głos tak silnie wciągnął mnie w kącika zadumy. Abiah wychodzi przed szereg takich legend wokalnego jazzu jak Barbara Streisand czy Tony Benett i zmienia dotychczasowe pojmowanie tego gatunku jako staromodnego i sztampowego.

Wokalista serwuje na Life as a Ballad wyjątkowe, osobiste nagrania, których teksty i muzyka mocno dotykają słuchacza. Aby odkryć niesamowity urok płyty, wystarczy znaleźć odpowiedni moment w ciągu dnia, nieco zwolnić, zapomnieć o codzienności i oddać się całkowicie do dyspozycji artysty. Spadające żółto-czerwone liście za oknem będą idealnym ozdobnikiem, podobnie jak gruby koc i kubek kakao czy kieliszek dobrego wina. All that jazz!

Okładka i tracklista nowego albumu Ne-Yo R.E.D.

Ne-Yo, niegdyś całkiem przyzwoity songwriter i piosenkarz, wydaje kolejną płytę. Czy też macie wrażenie, że jego tytuł (R.E.D.) jest o tyle adekwatny, że Ne-Yo powinien zrobić się całkowicie czerwony ze wstydu po niekończących się kolaboracjach z Pitbullem, Flo Ridą czy Davidem Guettą? On jednak nie tylko nie bije się w piersi, co idzie w zaparte. I tak oto dwa pierwsze single z płyty („Lazy Love” i „Let Me Love You”) z powodzeniem kontynuują trend nędznego, sztampowego songwritingu i marnej produkcji. Dla tych, którzy mimo wszystko wciąż czekają na R.E.D. (premiera 6 listopada), powyżej okładka, poniżej tracklista. Bon appetite!

Tracklista wersji deluxe:
1. “Cracks in Mr. Perfect”
2. “Lazy Love”
3. “Let Me Love You (Until You Learn to Love Yourself)”
4. “Miss Right”
5. “Jealous”
6. “Don’t Make ‘Em Like You” (feat. Wiz Khalifa)
7. “Be the One”
8. “Stress Reliever”
9. “She Is” (feat. Tim McGraw)
10. “Carry On (Her Letter to Him)”
11. “Forever Now”
12. “Shut Me Down”
13. “Unconditional”
14. “Should Be You” (feat. Fabolous & Diddy)
15. “My Other Gun”
16. “Alone With You (Maddie’s Song)”
17. “Let’s Go” (feat. Calvin Harris)

Nowy utwór: Floacist feat. Raheem Devaughn „Start Again”

Połączenie jazzowego klimatu i soulowej emocjonalności serwuje nam The Floacist razem z Raheemem Devaughnem w nowym numerze „Start Again”. Utwór otwiera nowy krążek wokalistki pt. Floetry Re:Birth, którego premierę zaplanowano na 13 listopada. W tle słychać zapożyczoną melodię z klasycznego „I Want You” Marvina Gaye’a, zaś sam Devaughn jakby imitował Księcia Soulu.

The Floacist chwali sobie współpracę z reprezentantem Waszyngtonu, z którym miała już okazję tworzyć przy okazji jej solowego nagrania „Keep It Going” czy podczas pracy nad utworem Floetry „The Marathon”. Artystka jest pod silnym wpływem przesłania tej piosenki, twierdząc, że zmiana jest jedyną, pewną rzeczą w życiu i należy umieć zaczynać rzeczy od nowa, by móc się odrodzić. Co Wy na to? Odsłuchajcie, a potem dajcie wyraz swoim opiniom w komentarzach.

Recenzja: Slaughterhouse Welcome to: Our House

Slaughterhouse

Welcome to: Our House (2012)

Shady / Interscope

Pomysł na stworzenie grupy z czwórki przeciętnych raperów po trzydziestce, którym solowe kariery po prostu się nie udały, był, delikatnie mówiąc, dziwny. Ryzyko jednak się opłaciło – debiut Slaughterhouse zyskał przychylne opinie słuchaczy rapu, a nad drugim albumem grupy postanowił czuwać sam Eminem.

Zmiana wytwórni przyniosła Rzeźnikom więcej pożytku niż szkody. Co prawda ich brzmienie nieco złagodniało, ale tym samym otworzyły się dla nich drzwi do komercyjnego sukcesu, a singlowe „My Life” z refrenem Cee-Lo jest jednym z najjaśniejszych punktów na płycie.

Mistrz tworzenia klaustrofobicznego klimatu, Marshall Mathers III, nie pozwolił odejść grupie od pierwotnego tonu na dobre. Tytuł albumu brzmi Witajcie w naszym domu i choć członkowie grupy bezsprzecznie tworzą muzyczną familię, nie jest to dom pełen rodzinnego ciepła. Teksty oparte na osobistych przeżyciach raperów są często odzwierciedleniem najgorszych lęków, jakie kryje dusza ludzka. Znajdziemy tu więc rozpaczliwe „Rescue Me”, alarmujące „Flip a Bird” i przygnębiające „Goodbye”. Surowe i zimne podkłady nie są jednak pozbawione odpowiedniego rytmu, na co najlepszym przykładem jest agresywne „Hammer Dance”. Nie da się jednak ukryć, że choć cała czwórka jest niezwykle zgrana, raperom zdarzają się słabsze zwrotki. Słuchacza może również przytłoczyć duża liczba utworów na płycie.

Projektu Slaughterhouse absolutnie nie należy zaliczać do tych oczywistych. Zaangażowanie Rzeźników może nieco zdumiewać, ale solidny materiał jest najlepszym dowodem na to, że ich pasja ma sens. Ich poczynania są w pewnym sensie wyzwaniem, któremu – o dziwo – udało im się sprostać.