najlepsze krążki
Soulbowl 2010s: Najlepsze albumy dekady
„Marzenia się spełniają całą zgrają” — rapował dawno temu, na Sile sióstr Sistars, Numer Raz. Do piosenkowego podsumowania dekady z dumą dokładamy też jego albumowy odpowiednik. Bez skrótów, wraz ze wspaniałą ekipą (poza obecnym zespołem redakcyjnym wśród współtwórców obu zestawień znaleźli się również Marcin Flint, Radek Miszczak, Andrzej Cała, Hirek Wrona, Eskaubei, Dawid „Goodkid” Bartkowski, Łukasz Kowalka, Marcin Harper, Marta „Young Majli” Malinowska, Łukasz Lorenc z Regime Brigade, Modest z El Quatro, DJ Praktyczna Pani, Piotr Grabski, Mikołaj Buszkers, a także emm!, Maciek „Chojny” Chojnacki, Julia „Eye Ma” Borowczyk, Dźwięku Maniak, Paweł Wojdylak, Klaudia „Lejdi K” Wąsowska, Jakub Wojewódka i Ola Nadzieja), prezentujemy więc setkę najlepszych okołosoulwych albumów minionej dekady.
Ta część zestawienia jest nawet bardziej uprawniona, bo to przecież właśnie w ostatnim dziesięcioleciu szerokopojęte R&B zaczęło wreszcie na dużo skalę konceptualizować długie formy muzyczne. Doszła do tego nawet Rihanna, która przez większość swojej kariery funkcjonowała od singla do singla, a duże krążki stanowiły zwykle jedynie wypełnienie przestrzeni pomiędzy kolejnymi przebojami. Dzięki Frankowi Oceanowi, Janelle Monáe, FKA Twigs, Solange, Beyoncé, Jamesowi Blake’owi i całej rzeszy utalentowanych młodych twórców długogrające R&B wyszło dalece poza sztandarowy koncept „dwunastu piosenek o miłości”. — Kurtek Lewski
100.
Jardín
Gabriel Garzón-Montano
Stones Throw
Trzy lata po wydaniu niesamowicie plastycznej epki Bishouné: Alma del Huila w 2017 roku, Gabriel Garzón-Montano wreszcie postawił kropkę nad i swojej muzycznej kariery, zapraszając słuchaczy do władnego ogrodu. Ogród Montano wypełniają wysmakowane kameralne aranże, od oszczędnego smyczkowego motywu otwierającego album w intymnym „Trial” poczynając, a kończąc prowadzoną przez głos Montano i fortepian solo wyciszoną kodą w „Lullaby”. I choć pomiędzy nimi płyta rozkwita feerią najróżniejszych uczuć, wprowadzona we wstępie i zakończeniu stylistyczna dominanta ani na chwilę nie opuszcza słuchacza, prowadząc go przez kolejne zaułki ogrodu Gabriela, który choć wykorzystuje nieco odmienne środki, uderza w te same nuty ludzkiej wrażliwości co James Blake, Frank Ocean czy Electric Wire Hustle na dwóch pierwszych płytach. Wszystko to poddane lekko i nienachalnie. Jardín to pierwszorzędny neosoulowy krążek, w którym bez reszty można się zagubić — błądzić godzinami złudnie nakreślonymi ścieżkami, nie próbując nawet znaleźć wyjścia. — Kurtek Lewski ♪
99.
Native Sun
Blitz the Ambassador
Jakarta
Świadome słuchanie muzyki zacząłem od rapu. Po wielu latach upajania się wyłącznie tą muzyką, wszystkie utwory zaczynały się zlewać w jeden. Przestałem dostrzegać w rapie ten element zaskoczenia i oryginalności, który najbardziej w nim ceniłem. Ze względu na trochę ograniczoną formułę tej muzyki, zacząłem poszukiwać innej. Czegoś z bardziej rozbudowanymi aranżacjami na przykład. Pchnęło mnie to w stronę jazzu, funku czy nawet afrobeatu. Dziś lubię raz na jakiś czas wrócić do korzennego rapu i za każdym razem pochłaniam go z jeszcze większą radością niż za młodu. Jednak najbardziej uwielbiam płyty raperów, w których to paradoksalnie rap nie gra pierwszych skrzypiec. Tylko w ten sposób mogę idealnie zaspokoić moje gusta, a z pomocą przychodzi właśnie album Blitza. Raper pochodzi z Ghany, a po zakończeniu szkoły przeniósł się do Nowego Jorku, aby spełniać swoje muzyczne marzenia. Na szczęście nie zostawił w Akrze inspiracji muzyką ludową. W efekcie jego Native Sun to urzekający album, oparty na rozbudowanych etnicznych aranżacjach. Surowy rap Blitza, niepozbawiony społecznego przesłania, równoważony jest przez hipnotyzujący śpiew, w jednym utworze nawet przez nieco zapomniane dziewczyny z Les Nubians. Marzę o podróży autostopem po Afryce, lecz nawet gdybym odwagę znalazł w chipsach, bieżące zobowiązania nie pozwoliłyby mi na realizację tego planu. Native Sun już tak — przez niemal 45 minut umożliwia podróż po najdalszych afrykańskich zakątkach bez wychodzenia z domu. — Modest ♪
98.
Cadillactica
Big K.R.I.T.
Def Jam
Ascetyczne, hałaśliwie bangery z „osiemset ósemki” czy kolorowa, organiczna kołderka z miękkich grooves? Bezczelna przewózka czy zaangażowany przekaz? Płomień pasji, czy krągły, wypracowany styl? Najbardziej lubię w Cadillactice to, że nie każe mi wybierać. Big K.R.I.T. potrzebuje jednej płyty, by największym laikom wytłumaczyć, dlaczego południe narzuciło w hip-hopie swój dyskurs, jednocześnie nie obrażając się na nowojorski etos i liryczne zacięcie. Dzięki albumowi chłopaka z prowincji widzę, jak Pimp C wypływa błyszczącym z oddali Cadillakiem na przestwór dzielnicy, 2pac wiąże w słońcu bandanę, Kanye West z dala od Twittera składa ręce do modlitwy, B.B. King pochyla się nad gitarą, a Big Boi sięga po skrzydełko do kubełka stojącego na czerwonej glinie. Słyszę mulistość bluesa delty, melodyjność funku znad zatoki, wzniosłość gospel pasa biblijnego i trapową redukcję. Ale nie wydaje mi się wcale, że to jest niedzisiejsze. Cadillactica żyje i żyć będzie. — Marcin Flint ♪
97.
Double Cup
DJ Rashad
Hyperdub
Chicagowski footwork zdążył już doczekać się niejednego klasyka w konfiguracji długogrającej — Last Bus to Lake Park DJ-a Clenta, Fingers, Bank Pads & Shoe Prints i I’ll Tell You What! RP Boo czy seria Da Mind of Traxman Traxmana. Jednakże na ten moment nic nie może równać się zarówno na polu zawartości muzycznej jak i popkulturowej eksplozji z premierą absolutnie magicznego Double Cup DJ-a Rashada. 160 uderzeń na minutę, bogata paleta sampli ze świata soulu czy R&B, hip-hopowy sznyt beatmakerski, basowe, breakowe i acidowe patenty rodem z brytyjskiej sceny klubowej, a wszystko to zespolone niepowtarzalną, niejednokrotnie popową wręcz przebojowością. — Kamil Matyja ♪
96.
Konnichiwa
Skepta
Boy Better Know
Dla brytyjskiej sceny minionej dekady Konnichiwa było dokładnie tym, czym Boy in da Corner Dizzee’go Rascala kilkanaście lat wcześniej. Odrestaurowana, zabójczo charyzmatyczna estetyka grime’u wreszcie zdobyła uznanie za oceanem, a wszystko to za sprawą takich hitów jak „Shutdown”, „That’s Not Me” czy „It Ain’t Safe”, które rozwijają klasyczny schemat powtarzanych w refrenach fraz o nowe melodie surowego rapowania pod minimalistyczne, urywające głowę produkcje. W połowie minionej dekady przez jakieś dwa lata niemalże każdy hip-hopowy artysta chciał ukraść Skepcie trochę energii, a równie wielu producentów połamanej muzyki basowej uczyło się tej relacji oszczędności środków i przebojowości. — Kamil Matyja ♪
95.
Avantdale Bowling Club
Avantdale Bowling Club
Years Gone By
To nie tylko jeden z najlepszych albumów roku 2018, ale bez wątpienia jedna z najwybitniejszych i najbardziej satysfakcjonujących płyt łączących muzykę jazzową z rapem (dokładnie w takiej kolejności). Liderem i głosem projektu jest Tom Scott, Brytyjczyk mieszkający w Nowej Zelandii, dziś uznawany za jedną z najważniejszych postaci tamtejszej sceny hip-hop. Wcześniej działał w takich grupach jak Home Brew, @Peace oraz Average Rap Band, a sporo wyjaśnia również fakt, że tata naszego bohatera, Peter Scott, to wzięty muzyk jazzowy, który grywał m.in. z Dr. Johnem. I to właśnie jazz — organiczne żywe granie nieskrępowane schematycznymi, powtarzającymi się loopami — cały ten materiał napędza i wyznacza mu kierunek. Scott doskonale czuje muzykę i frazę, rymuje z finezją i lekkością, a chwilami można go nawet pomylić z Kendrickiem Lamarem (co w tym przypadku jest komplementem, a nie zarzutem). Słucha się tego świetnie, i pewnie tak również będzie choćby i za kolejne 10 lat. — Marcin Harper ♪
94.
Acid Rap
Chance the Rapper
Chance the Rapper
Można budować Chance’owi pomnik za wachlarz flow, którym operuje, za dużą świadomość i jeszcze większą witalność; mieć pewność, że Acid Rap żarłby również bez kwasu. Ja najbardziej cenię sobie to wydawnictwo za to, że jest w stu procentach chicagowskie. Od genialnego intro wiemy, że to z kolebki gospel i footworku jednocześnie, parę utworów później wnioskujemy na podstawie słyszalnych bluesowych naleciałości, że miasto jest tyle wietrzne, co błotniste. Chance niesie dalej soulowy ogień Kanye, zaangażowanie Lupe, dojrzałość Commona i rozpędza się, nie tracąc ze słów sensu jak Twista. A przy tym – co doskonale widać z perspektywy czasu – staje się trampoliną dla artystów pokroju Vica Mensy, Saby i Noname, błyszczącej swoją slamową poezją na tle dogranych partii klawiszy w fenomenalnym „Lost”. Nie dajcie się zwieść kreskówkowemu głosowi, ani nie bójcie się gwałtownych przeskoków od poruszającego ekshibicjonizmu do bezceremonialnie ogłaszanego banger alert. Ta dobrze naoliwiona huśtawka nastrojów jest z placu zabaw dla dorosłych. — Marcin Flint ♪
93.
Kiwanuka
Michael Kiwanuka
Polydor
Okrzyknięty jednym z największych soulowych odkryć ostatnich lat, Michael Kiwanuka na swoim trzecim studyjnym albumie mniej progresywnie, za to znacznie swobodniej, płynie po gitarowych riffach, kreując bezbrzeżny utwór pełen inspiracji uduchowionym brzmieniem Isaaca Hayesa czy Gila Scotta-Herona. Całość utrzymana jest w nostalgicznym, a jednak elektryzującym klimacie, w który co rusz wkradają się tąpnięcia psychodelii i odważne aranżacje. Przejmujący głos Michaela Kiwanuki niesie się z sobie właściwą swobodą na tych tkliwych, ale i gitarowo nasyconych podkładach. Kolejny przepiękny album w dorobku brytyjskiego muzyka, na zimowe wieczory jak ulał. — Maja Danilenko ♪
92.
Magdalene
FKA Twigs
Young Turks
Magdalene, druga płyta FKA twigs, musiała się udać. Za jej produkcję odpowiadał w końcu zespół złożony z Nicolasa Jaara, Skrilexxa, Cashmere Cata, Benny’ego Blanca i Jacka Antonoffa oraz Oneothrix Point Never, co przełożyło się na brzmieniową mozaikę. Postać świętej stała się dla wokalistki inspiracją dla rozmyślań nad miłosnym życiem oprawionym w muzyczne ramy. Drugi album artystki to afirmacja kobiecej twórczości i siły przełożona na słowa i melodie. Świadoma dokonań starszych koleżanek – od Kate Bush po Aaliyah – FKA twigs podzieliła się własną historią. Muzyczne dzieło jest tu traktowane jako ludzki organ i lustro dla udręk ciała i duszy. — Ibinks ♪
91.
99.9%
Kaytranda
XL
Pamiętacie jak Soundcloud był Waszą stroną startową przeglądarki? I co chwilę wypływał z tej chmury jakiś zdolny beatmaker, który po chwili robił karierę? Kaytranada to archetyp takiego soundcloudowego producenta. Zaczęło się od chwytliwego editu Janet Jackson… Boy, did that one blow up! Nie było imprezy bez tego hitu w latach 2014/2015. Na cały album trzeba było poczekać do 2016, w międzyczasie Kanadyjczyk przecież musiał zrobić trochę bitów dla takich tuzów jak Vic Mensa, Mick Jenkins czy Talib Kweli. A, no i tour z Madonną… Ale jak już nadszedł czas albumu, to Kaytranada nie zawiódł. Jego styl bezboleśnie blenduje hip-hop, disco, boogie i R&B. Proste loopy i sample podbite chwytliwym bassline’em — nie sposób nie napiąć łydki! „Glowed Up” z .Paakiem, to jeden z największych hitów tamtego roku, jednakże faworyta na albumie mam innego — „Lite Spots” nie wyjedzie do końca życia z mojego didżejskiego kuferka — piękny brazylijski sampel i hipnotyzujący bit. Topowy sztos od Kaytranady! — Mikołaj Buszkers ♪
90.
The 20/20 Experience
Justin Timberlake
RCA
Czy ktoś jeszcze pamięta o tej płycie? Zwłaszcza po ostatnich, flanelowych wyczynach Justina. Wydaje mi się, że to jeden z tych materiałów, które zestarzały się w trakcie kilku ostatnich lat najokrutniej, choć przecież już od samego początku był to poniekąd łabędzi śpiew przebrzmiałych głosów Timberlake’a i Timbalanda. The 20/20 Experience to doskonały przejaw pięknej, pokręconej fantazji. „Skoro mogli Pink Floydzi, to dlaczego nie my?” – pyta Justin i, na spółkę z Timbą, sam sobie odpowiada. The 20/20 Experience to nomen omen epickie doświadczenie – postmodernistyczna i ambicjonalna w formie (ale nie w treści) hybryda retro pop soulu, czerpiącego z wielkich nazwisk i resztek produkcyjnego rozmachu Timbalanda. Dziś już bardziej chyba patynowa niż przebojowa, ale z pewnością pięknie ilustrująca progresywne i dekonstruktywne ambicje towarzyszące w tej dekadzie wszystkim — od raperów, przez croonerów, po wykonawców pop. — Maja Danilenko ♪
89.
Prąd
Natalia Przybysz
Warner
W ciągu ostatniej dekady byliśmy świadkami transformacji muzycznej artystki, której kolejne albumy stawały się dojrzalsze od poprzednich. Szło to w parze z poszukiwaniem krainy dźwięków, w której Natalii Przybysz najswobodniej. Wyraźny sygnał odczuliśmy po premierze bardzo dobrze przyjętego Prądu, który w dużym stopniu pozwolił uwolnić się Natalii od marudzeń, rozczarowanych po Kozmic Blues: Tribute to Janis Joplin fanów Sistars, którzy faworyzując neo-soulową naturę artystki, byli zawiedzeni gitarowym brzmieniem jej nagrań. Świetnie dobrane single stłumiły jednak głosy malkontentów i pozwoliły zawędrować zespołowi na mainstreamowe ścieżki, na których w 2015 roku coraz częściej można było spotkać wielu świeżych i wartościowych muzyków, redefiniujących pop w Polsce. Prąd odkrywa spory fragment duszy kobiety niezależnej, wrażliwej, kochającej i zadziornej. Połączenie niebanalnych tekstów charyzmatycznej wokalistki i kompozycji Jurka Zagórskiego dało w efekcie nagrania pozbawione daty ważności. Soul, country, blues czy rock — co za różnica. Ważne, że płyty słucha się równie dobrze jak przed pięciu laty. — Krzysztof Zięba ♪
88.
Mirrorwriting
Jamie Woon
Candent Songs / Polydor
Trudno jest dziś oprzeć się myśli, że rozbłyśnięcie gwiazdki pokroju Jamie’ego Woona było tak samo nieuchronne jak jej szybkie wygaśnięcie. Niepozorny gość, który z wielką skromnością przedstawiał debiutancki materiał publiczności zebranej w Parafii Ewangelicko-Augsburskiej w Katowicach w 2011 roku, miał wszelkie zadatki na supernową – promienne, ale ulotne zjawisko. Płynąc gdzieś obok Jamesa Blake’a i Jamie’ego XX na fali rozkwitu dubstep/future garage, Woon kierował swoją falę w stronę przeboju. Można narzekać, że Mirrorwriting to muzyczka do zakupów, ale równocześnie trudno odmówić jej uroku. Sztandarowym przykładem jest oczywiście „Lady Luck” z polifonicznymi, blue-eyed soulowymi wokalami, który dał nam poniekąd przedsmak tego, co usłyszeliśmy dużo później choćby na El mal querer Rosalíi. Zapętlone siatki wokaliz Woona, wyeksponowane dodatkowo przez basy, utkano na Mirrorwriting z dużą finezją. Zwyczajny młodzieniec z metra nie został ani Jamesem Blakiem, ani Jamie’em XX, ale z pewnością i on dołożył swoje do rozgrzewania publiczności przed dekadą wrażliwości w muzyce. — Maja Danilenko ♪
87.
Yellow Memories
Fatima
Eglo
Fatima w ciągu ponad dekady aktywności na scenie współczesnego soulu i elektroniki zdała znaleźć sobie bardzo oddane grono wielbicieli, mimo że nie zanosi się, żeby jej pseudonim w szerszych kręgach zagroził marce portugalskiego sanktuarium. Podopieczna Floating Points wydała, po serii EP-ek, długogrający debiut dopiero 2015 roku. W moim odczuciu jest to jedna z tych bezbłędnych ponadczasowych płyt, które można katować po kilka-naście razy z rzędu bez poczucia przesytu. I zawsze się do niej dobrze wraca. Fantastyczny, głęboki i melodyjny głos Szwedki nastrojowo komponuje się zarówno z kompozycjami opartymi na żywych instrumentach, jak i tych elektronicznych. Wyróżnienie dla albumu roku podczas Worldwide Awards Gillesa Petersona to szczyt szczytów, jaki może osiągnąć artysta poruszający się w muzyce czarnego pochodzenia spoza głównego nurtu. Co jeszcze potęguje radość, nie był to jednorazowy strzał, gdyż kolejne produkcje Fatimy, ponownie dotykające tekstowo świata relacji romantycznych, dalej trzymają wysoko postawioną poprzeczkę na każdym poziomie – produkcyjnie, wokalnie, lirycznie. Pielgrzymowałbym ku Fatimie! — Radek Miszczak ♪
86.
4
Beyoncé
Columbia
Po zasłużonej przerwie po intensywnym koncertowaniu i promowaniu wcześniejszych płyt, po czasie spędzonym z rodziną i zwiedzaniu świata, Beyoncé poczuła się na tyle zakochana i zainspirowana, by niezależnie od wszystkich, rozpocząć pracę nad kolejnym albumem. Krążek, którego tytułem stała się bardzo znacząca dla artystki czwórka, udowodnił, że warto czasem wziąć dłuższy urlop, by zregenerować siły. W przypadku Bey była to ponownie siła kobiecości i miłości. Od hymnu dziewczyn rządzących światem, przez wzniosłe ballady, aż po wzruszającą chęć postawienia swojego śladu na ziemi Beyoncé forsuje swoje możliwości wokalne tak, że momentami wydaje się to aż nieprawdopodobne. Miłość wyśpiewywania jest tu na wszystkie możliwe sposoby. Jest miłość romantyczna w „1+1”, miłość zdesperowana w „I Care”, miłość nieznająca granic w „Rather Die Young” i w końcu miłość spełniona i roztańczona w „Love on Top”, która do historii minionej dekady przeszła jako moment publicznego ogłoszenia światu o ciąży artystki. Do tego na płycie nie zabrakło odrobiny zaczepnego flirtu w „Countdown”, uwodzenia w „Dance for You”, a nawet próby powtórzenia hitowego „Irreplaceable” w „Best Thing i Never Had”. Pomimo wpadającego w ucho kombinowania z brzmieniem nawiązującym do lekkiej mieszanki popu i R&B lat 90., z perspektywy czasu 4 stało się zaledwie niezobowiązującym przerywnikiem między ukrywaniem się za Sashą Fierce a dojrzałością pani Carter. — Hanna Brzezińska ♪
85.
Piñata
Freddie Gibbs & Madlib
Madlib Invazion / RCA
Pochodzący z rodzinnych stron Michaela Jacksona raper podąża ścieżką udeptaną przez Scarface’a, Raekwona i innych naczelnych dilerów rap gry. Jego historie są tak wiarygodne i opisane z taką starannością, że nie potrzebują żadnego certyfikatu autentyczności. Wywołują u nas to niekomfortowe wrażenie, że nasza codzienność wydaje się nudna i bezbarwna w porównaniu z życiorysem Gibbsa. Piñata nie byłaby jednak tym czym jest bez drugiego bohatera, czyli legendarnego Madliba — urzekającego brudnymi, wysamplowanymi z zakurzonych jazzowych i soulowych winyli pętlami, melancholijnymi melodiami, pomysłowymi partiami perkusyjnymi, powycinanymi z filmów dialogami. To najlepsza pozycja w dyskografii Freddiego Gibbsa, a także najmocniejsza produkcja Otisa Jacksona od czasów Madvillainy. — Chojny ♪
84.
Universal Beings
Makaya McCraven
International Anthem Recording Company
Dwupłytowy album nagrany podczas czterech sesji w czterech różnych miejscach świata — Nowym Jorku, Chicago, Londynie i Los Angeles. I właśnie na cztery części się dzieli. Makaya jest perkusistą i motorem napędowym całego projektu, a grają tutaj m.in. Tomeka Reid, Shabaka Hutchings, Nubya Garcia, Ashley Henry, Miguel Atwood-Ferguson i Carlos Niño. Improwizacje jazzowe odwołujące się do humanizmu, wolności, a przede wszystkim siły jaką jest kreatywna współpraca pomiędzy wrażliwymi ludźmi z różnych stron globu. Wybitny wprost przykład, że muzyka jako jedna z niewielu już kwestii potrafi nas bezgranicznie łączyć, nie patrząc na płeć, kolor skóry, orientację seksualną i setki innych kwestii, które nie mają większego znaczenia, gdy odwołujemy się do tego, co najważniejsze — człowieczeństwa. — Andrzej Cała ♪
83.
Childqueen
Kadhja Bonet
Fat Possum
Powab Minnie Riperton, artyzm Kate Bush i gatunkowa żonglerka godna Esperanzy Spalding — oto Kadhja Bonet w krzywdzącym jej indywidualizm, wirtuozerię i talent uproszczeniu. Jej wydana w 2018 roku druga studyjna płyta Childqueen jest bowiem podróżą do zupełnie innego wymiaru muzyki soul — inspirowanej na różnych poziomach mistyczną kosmogonią i psychodelicznym popem późnych lat 60. Songwritersko bywa odrobinę ekscentryczna, ale jest jej znacznie bliżej do artpopowych kanonów przebojowości niż większości wydawnictw z nurtu alternatywnego R&B, którym tę łatkę doczepiono. To uniwersalna płyta osadzona poza czasem, w dużej mierze sama kreująca swój kontekst i dająca się różnorako czytać — z jednej strony wciągająca słuchacza głęboko w swoje meandry, z drugiej — współistniejąca z nim, jego tęsknotami, potrzebami i refleksjami i dająca mu się do pewnego stopnia modelować. Childqueen Kadhji Bonet to wielowarstwowy, harmonijnie zaaranżowany, autonomiczny artystyczny byt. — Kurtek Lewski ♪
82.
Aromanticism
Moses Sumney
Jagjaguwar
Aromanticism, błyskotliwy debiut soul-folkowego wrażliwca Mosesa Sumneya, przenika przez rozmaite konwencje i środki wyrazu na wielu płaszczyznach. Gatunkowa ulotność — zawieszenie pomiędzy songwriterskim kameralnym folkiem, kojącym neo-soulem a artystowskim ambient popem to jedynie najbardziej powierzchowna z nich. Na tym poziomie Sumney z dolegliwym czasami umiarem dysponuje swoimi rozlicznymi talentami — fenomenalnego wokalisty, zdolnego tekściarza, zręcznego instrumentalisty i przede wszystkim producenta-wizjonera — bliżej mu do bedroomowego ASMR niż do emocjonalnego i aranżacyjnego splendoru — nawet pomimo Miguela Atwooda-Fergusona i Thundercata na podorędziu. Przez to określeniem gatunkowym, które można by Sumneyowi doprawić, mógłby stać się homogeniczny ascetyzm. Byłoby ono zasadne jednak tylko wówczas, gdybyśmy nonszalancko zignorowali poetyckie niuanse, w których skąpany jest Aromanticism. Niuanse, dzięki którym krążek zyskuje drugi wymiar, bywa, że stojący z tym zewnętrznym w pozornej sprzeczności. Bo choć Sumney kreuje pejzaż kameralny i intymny, nie sposób, nawet pomimo kompaktowego rozmiaru materiału, zamknąć go ściśle z każdej strony — to otwarta twórcza przestrzeń, mająca za nic granice, zdająca się wykraczać dalece poza horyzont, ale niekreująca wrażenia chłodu i obcości. — Kurtek Lewski ♪
81.
Arca
Arca
XL
„Quítame la piel de ayer” („Pozbądź mnie wczorajszej skóry”) — niepewnie rozpoczyna łamiącym falsetem wenezuelska producentka Arca w „Piel” otwierającym jej ostatni album — intymną opowieść o rozpaczliwym pragnieniu miłości mającej wypełnić wewnętrzną otchłań dojmującej samotności. Arca rozbiera się przed słuchaczem — dosłownie i w przenośni — swoje uczucia, doznania i myśli wyrażając emocjami, zarówno na poziomie brzmienia, tekstów, jak i — w znaczącej mierze — nieoszlifowanego, na wpół amatorskiego paraoperowego wokalu. Dzięki temu Arca jest w stanie przenieść swój mroczny, do tej pory dość chaotyczny i surrealistyczny sznyt producencki w nową sferę, gdzie tkanka muzyczna musi stanowić dopełnienie pozamuzycznej substancji — całkiem już realnej i namacalnej. — Kurtek Lewski ♪
80.
Wildheart
Miguel
RCA
Czy słynny-niesłynny diss Miguela na Franka Oceana w 2015 roku nie powinien przypadkiem brzmieć — „robię lepszą muzykę niż Lenny Kravitz”? Przy Wildheart to raczej gość wieńczący adresowaną płytę przychodzi do głowy jako wzór do naśladowania. Równie zacięcie aspirujący do miana symbolu seksu Kravitz, skończył ostatecznie w roli nieszkodliwego grania do radia. Miguel podchodzi do tematu z większą delikatnością (w końcu to 2015, wychowanym na Trójce już dziękujemy), ale jego wersja zmysłowego R&B eksploatuje gitary nie mniej żarliwie niż zadziora Kravitz. Wildheart to płyta może zbyt impresyjna, by zapadła całościowo w pamięć naszą i playlist stacji radiowych, a jednak wciąż zgrabnie spajająca „niemodną” gitarę z współczesnym R&B na astralnym synth-electro podkładzie. A przy okazji, zgodnie z jedną z linii programowych dekady, odnajdującą stare riffy w nowych kontekstach, jak osławione wplecenie „1979” Smashing Pumpkins w „Leaves”. Płyta niezupełnie w linii wyznaczonej wrażliwością Franka Oceana (jak chyba chciały ówczesne recenzje), choć niewątpliwie nim inspirowana, to jednak wyraźnie autorska i całkiem przebojowa. — Maja Danilenko ♪
79.
Nawiasem mówiąc
Łona i Webber
Dobrzewiesz
Nawiasem mówiąc, piąta płyta Łony i Webbera jest jedną z ich lepszych, jeżeli nie najlepszą produkcją. Tylko Łona w naszym rapowym światku był w stanie zauważyć plakatowy romans Gombrowicza i Azealii Banks przed opublikowaniem takiego gorącego newsa na portalach typu Pudelek czy TMZ. Aż strach pomyśleć jakie jeszcze połączenia Adam potrafi dostrzec w sklepach z szeroko pojętą kulturą. Doskonale wie, że jesteśmy gdybającym narodem i spokojnie moglibyśmy w tej dyscyplinie wystawić drużynę na olimpiadzie i co cztery lata sięgać po złoty medal, GDYBY igrzyska obejmowały taką konkurencję. Doskonale wie, dlaczego Jarmusch chudnie w połowie, kiedy decydujemy się na heroiczny czyn rzucając papierosy i tym samym nasze rozmowy ubożeją bez dymiącego nałogu. Łona jest rozbrajający w rapowaniu o prostych sprawach w metaforyczny sposób — odsłuchujesz te numery kilkakrotnie i za każdym razem wyłapujesz kolejne metafory, czy odniesienia chociażby do słów homilii Jana Pawła II bądź bajki „Wilk i Zając”. To wszystko podane w błyskotliwy i oryginalny sposób, no ale nawiasem mówiąc, czy kogoś to jeszcze dziwi w przypadku tego duetu? — Rafał Kulasiński ♪
78.
Love & Hate
Michael Kiwanuka
Polydor
W 2016 roku z pomocą Danger Mouse’a Michael Kiwanuka wyszedł obronną ręką z dojrzewającej przez ostatnie cztery lata klątwy drugiego albumu. Śmiało zwrócił się w stronę soczystej progresywnej fuzji soulu, funku, rocka, gospel i subtelnych orkiestrowych aranży, które kiełkowały już na jego debiucie, a Danger Mouse doskonale wiedział, jak to połączenie zaadaptować, aby zabrzmiało współcześnie, ale ponadczasowo. Kiwanuka nie próbuje się jednak pod wymyślnymi aranżacjami ukrywać — choć jest mu z nimi nadzwyczaj do twarzy, w dalszym ciągu pozostaje tym samym wrażliwym chłopakiem z gitarą. Nie przebiera się, nie zwodzi słuchacza, nie odwraca od siebie uwagi, by zatuszować niedoskonałości. Wręcz przeciwnie, obraca je w atut i podaje w oprawie, która jednocześnie rozdziera i koi, rozdrapuje rany, by za chwilę je zasklepić. — Kurtek Lewski ♪
77.
Emily’s D+Evolution
Esperanza Spalding
Concord
Dla części fanów Esperanzy Spalding jej piąty krążek musiał być nie lada zaskoczeniem. Na Emily’s D+Evolution artystka coraz bardziej muzycznie odchodzi od ściśle rozumianego jazzu, a wchodzi w rejony do tej pory w jakimś sensie dla siebie nieodkryte prezentując swoje alter ego — tytułową Emily. Krążek pokazuje jej mocniejszą, bardziej gitarową, wręcz rockową odsłonę — instrumentalnie to właśnie gitara elektryczna króluje w dużej części numerów na płycie. Pojawiały się nawet porównania do Prince’a, ale wyraźnie słychać, że Spalding była pod silnym wpływem dokonań chociażby Janelle Monáe. To bezsprzecznie nowa jakość w karierze wokalistki i tchnienie życia w oldschoolowy koncept mieszania jazzu z rockiem. Doskonała warstwa muzyczna połączona z bardzo dobrymi tekstami zaśpiewanymi na jazzowo skutkuje jedną wielką jazz-rockową czy może nawet funk-rockową operą. — Dill ♪
76.
Astroworld
Travis Scott
Epic / Cactus Jack / Grand Hustle
Astroworld to najspójniejszy, a zarazem najbardziej progresywny projekt Travisa Scotta. Raper składając hołd rodzinnemu Houston, wykorzystuje motyw zamkniętego w 2005 roku, słynnego parku rozrywki, do którego podróż z La Flame’em jest niemalże godzinnym, narkotycznym tripem. Travis jeszcze lepiej płynie po podkładach, które stworzone przede wszystkim przez Mike’a Deana, przetarły kolejne szlaki w gatunku. Mamy tu choćby podwójną zmianę bitu w „Sicko Mode”, autorefleksyjną, oniryczną balladę „Stop Trying to Be God”, w której wykorzystana została harmonijka Stevie’ego Wondera albo shout out dla legendarnego DJ-a Screw wykonany zapoczątkowaną przez niego techniką. — Klementyna Szczuka ♪
NAJLEPSZE ALBUMY DEKADY 100-76
NAJLEPSZE ALBUMY DEKADY 75-51
NAJLEPSZE ALBUMY DEKADY 50-26
NAJLEPSZE ALBUMY DEKADY 25-1
25 najlepszych albumów 2019
Okołosoulowych podsumowań końcoworocznych ciąg dalszy — po utworach, czas na płyty! Choć trudno porównywać dość zachowawczy jednak, jeśli chodzi o premiery, rok 2019 z mocarnym 2018, kiedy zdecydowaliśmy się wyróżnić aż 50 krążków, nie sposób odmówić mu wielu solidnych wydawnictw. Jeśli spojrzeć z kolei na mijających 12 miesięcy przez pryzmat lat poprzednich, trzeba zauważyć, że oto R&B, które w poprzedniej dekadzie funkcjonowało trochę jako dobudówka do hip hopu, nie tylko uzyskało względem rapu większą artystyczną autonomię i znalazło własne formy wyrazu, ale wkradło się w hiphopowe szyki, wpływając na brzmienie i melodykę gatunku w sposób dotychczas nieznany i wykraczający dalece poza zgraną formułę rapowanych zwrotek ze śpiewanymi refrenami. Jeśli prześledzicie ogół wydawnictw R&B przed dziesięcioma laty i dziś, bez trudu wychwycicie różnice tak ilościowe, jak i jakościowe. Żyjemy w złotej erze artystycznego R&B — cieszmy się tym i doceniajmy to! Oto 25 najlepszych albumów 2019 roku według Soulbowl.pl. — Kurtek
25.
YU
Rosie Lowe
Wolf Tone
Uwodzicielski, minimalistyczny soul, jaki zafundowała Rosie Lowe na płycie YU powstał przy akompaniamencie elektroniki i instrumentów, które artystka kocha i na których nauczyła się grać już w młodości. Pomimo że w naszym zestawieniu krążek znajduje się na ostatnim miejscu, jego zawartość potwierdza talent pisarski Brytyjki. Na płycie Rosie snuje osobistą opowieść o miłości, pożądaniu, zadowoleniu, osadzoną w przyjemnym klimacie synthu, wspomnianego soulu i R&B. Przejście Lowe do nowej wytwórni nadało YU bardziej alternatywny charakter w porównaniu z jej wcześniejszymi wydawnictwami. Tym samym pokazała inne oblicze, nabrawszy odwagi, by sięgnąć do osobistych doświadczeń. Chociaż płyta ma klasyczną formę, zdecydowanie jest nowoczesna. YU to wyrafinowany i opanowany krążek, który burzy porządek w ułożonym świecie R&B. — Forrel
24.
Painted
Lucky Daye
Keep Cool / RCA
Lucky Daye na debiutanckim Painted nie mógł nie inspirować się odmienioną już przez wszystkie przypadki falą alternatywnego R&B, ale udało mu się z powodzeniem zarówno odnaleźć w schemacie, jak i go poszerzyć go po swojemu. Album to w istocie zebrane w całość dwie epki wokalisty wydane oryginalnie na przełomie 2018 i 2019 roku, a domknięte czterema nowymi nagraniami. W zamyśle pierwotny podział musiał być jednak konceptem zastępczym — płyty słucha się doskonale jednym tchem, choć paleta muzycznych barw, którymi Daye maluje Painted jest zaskakująco szeroka. Mantrą krążka są jednak muzyczne wzorce z R&B lat 90., przymglone aranżacyjnie i doprawione cytatami z soulu lat 70. To krążek pełen naprawdę dobrych melodii wyprodukowanych w doskonale wyważony sposób, dzięki czemu i wprawiony słuchacz poczuje się zaintrygowany, i radio będzie w stanie przełknąć te numery bez zastrzeżeń. [więcej] — Kurtek
23.
There Existed the Addition to Blood
Clipping.
Sub Pop
Na tegorocznym albumie Clipping. lecą po krawędzi i to jeszcze bardziej ostro i boleśnie niż zwykle. Tym razem wzięli na warsztat horrorową stylistykę, inspirując się kinem grozy, od soundtracków Johna Carpentera po sample z niszowego Ganja & Hess. To wszystko składa się na skrzętnie poskładaną i spójną stylistycznie kompozycję, która niemalże ocieka krwią. Zachwycić można się tu wszystkim – brzmieniem, ciekawymi rozwiązaniami produkcyjnymi oraz sadystycznymi, zakrawającymi o horrorcore wersami gospodarza. Przeprawa przez There Existed an Addiction to Blood, choć bywa bolesna, to głównie jest raczej satysfakcjonująca. — Mateusz
22.
Not Waving, But Drowning
Loyle Carner
AMF
Drugi studyjny album Loyle’a to jeszcze bardziej klimatyczny i personalny materiał niż wydany dwa lata temu, debiutancki Yesterday’s Gone. Not Waving, But Drowning otwiera poruszający list do Jean, matki Carnera, a na albumie raper podejmuje tematy związane ze swoją dziewczyną, bliskimi i przyjaciółmi. Całość, jazzująca, lekka i swobodna, wydaje się wyjątkowo ciepła i kameralna, w szczególności za sprawą niejako luźnej kompozycji. — Klementyna
21.
The Lost Boy
YBN Cordae
Atlantic / YBN
Młodzik z kolektywu YBN zaserwował nam w tym roku fantastyczną odtrutkę dla skostniałej formuły staroszkolnego, lirycznego rapu. Kolorowy, charyzmatyczny, mocno osadzony w soulowych korzeniach, ale hołdujący trapowej przewózce i wysmakowanym bangerom artysta znajduje kompromis między tym, co klasyczne a świeżością brzmienia. Rozpływające się, miękkie brzmienia samplowanego hip-hopu podszywa trapową bezpardonowością, zaś dynamiczniejsze fragmenty stara się sprowadzić z powrotem na drogę miejskiej poezji. To jeden z najbardziej angażujących, obiecujących i, przede wszystkim, wspaniale stylowych albumów tego roku. Niby taki zagubiony chłopiec, a drogę wydaje się realizować aż zbyt konsekwentnie. [więcej] — Wojtek
20.
This Is How You Smile
Helado Negro
Universal Music
This Is How You Smile to właściwie album antyrankingowy. Oszczędny w środkach wyrazu, wyciszony, w najszerszym tego słowa znaczeniu — zwyczajnie nieprzebojowy. Z dużą pewnością to jednak najlepszy album w dyskografii Helado Negro i jedna z propozycji wartych choćby sprawdzenia. Wysublimowane kompozycje Roberto Carlosa Lange błądzą gdzieś pomiędzy kameralnym folkiem Devendry Banharta a syntetycznymi głębinami Nosaj Thing, nie zapominając jednocześnie o dziedzictwie João Gilberto. I choćby nawet chciało się złośliwie zakwalifikować This Is How You Smile w poczet nieistotnej muzyki tła, nie sposób odkleić się od tła, w którym przyjdzie nam się pławić. Siła tego albumu tkwi w wartościach pozornie nieatrakcyjnych, spokoju i skromności. Dużo teraz słyszy się apeli o ciszę. Gdyby zechcieć wskazać muzyczną odpowiedź na takowe apele, Helado Negro byłby numerem jeden. I słusznie — uśmiech to przecież cichy przejaw radości. — Maja Danilenko
19.
Charli
Charli XCX
Atlantic
Z Charli miałem taki problem, że dotychczasowa jej twórczość tliła się gdzieś w cieniu jej własnych dokonań songwriterskich. Wydawane od czasu do czasu single, mixtape’y czy gościnki nie pozwalały odkryć jej prawdziwej natury, a były jedynie eksperymentami. W 2019 roku Brytyjce udało się wydać spójny i ciekawy album. Byłem o tyle zaintrygowany materiałem, że mimo wątpliwości postanowiłem wyruszyć za Charli na trzy koncerty z rzędu. Efekt? Kompletna zmiana percepcji. Słuchając jej wykonań na żywo, a także przemyśleń o miłości i relacji z fanami, doszło do mnie jak szczera i przystępna w odbiorze jest marka Charli XCX. Płyta Charli składa się z futurepopowych hitów, które zostały napisane z niesamowitą lekkością pióra. To crème de la crème jej dotychczasowej twórczości. — Kuba Żądło
♫ „Gone”
18.
The Loop
Shafiq Husayn
Eglo
Shafiq Husayn wraca dziesięć lat po świetnym debiucie z drugim, równie dobrym, a może i nawet lepszym albumem. Na The Loop. artysta daje upust swojej niesamowitej wszechstronności jako producent, idąc w kierunku, który jest naturalną kontynuacją Shafiq En’ A Free Ka. Udało mu się w doskonały sposób przywrócić do życia brzmienie znane chociażby z dokonań The Soulquarians, ale płyta jest tak naprawdę zawieszona nie tylko między D’Angelo czy Commonem z czasów Like Water for Chocolate i Electric Circus, ale też twórczością Pharoaha Sandersa czy Sly’a Stone’a, a nad wszystkim unosi się duch J Dilli. Soul, jazz, funk i hip-hop tworzą na tej płycie jedność, pokazując zarazem, jak wiele mają ze sobą wspólnego. Husayn zaprosił do współpracy znakomitych muzyków — Thundercata Kamasi Washingtona, Erykę Badu, Andersona .Paaka czy Bilala. To wielowymiarowy materiał, którego złożoność przejawiaja się także w ciągłym odkrywaniu nowych elementów i zabiegów w trakcie obcowania z poszczególnymi numerami. Doskonałe partie klawiszy i basu, ale też fletu, trąbki czy gitary — to wszystko składa się na kompletne uniwersum dźwiękowe, pochłaniające słuchacza bez reszty. [więcej] — Dill
17.
Legacy! Legacy!
Jamila Woods
Jagjaguwar
Antonim monotonii. Album, którego fundamentem jest obłędnie wyróżniająca się dojrzałość i świadomość artystyczna pod względem jakości tekstów, przy jednoczesnym zachowaniu melodyjności, zróżnicowania estetycznego oraz konsekwentnej koncepcji. Jamila bowiem, staje się narratorem myśli swych idoli, dzięki czemu album może stać się dla słuchacza przeżyciem metafizycznym. Sporo miejsca poświęca postaciom zaangażowanym w walkę z dyskryminacją rasową (Sonia Sanchez, Nikki Giovanni, James Baldwin) oraz muzykom, których ceni, m.in. za wrażliwość (Betty Davis), indywidualizm (Sun Ra) czy nonkonformizm (Miles Davis). Swoją drogą, czy ktoś dotychczas trafniej odgadł i lepiej zaprezentował potencjalne maksymy życiowe Milesa („Turn my back, it make ’em mad, it’s not my business”, „I gave you the cool / I could do it in my sleep” „Never could define me, so fuck it”, „There’ll never be another I’m better than your best”)? Jeśli podczas przyszłych rozmów z Woods którykolwiek z dziennikarzy użyłby pytania dotyczącego osobistych inspiracji artystki, Jamila winna uśmiechnąć się z politowaniem i przerwać wywiad. Legacy! Legacy! nie pozostawia w tej kwestii żadnych niedomówień. — K.Zięba
16.
Zuu
Denzel Curry
PH
Zuu to hołd dla czasów wczesnego trapu, muzyki hyphy czy nawet złotej ery crunku. W duchu nagrywek Three 6 Mafii i wczesnego T.I. Curry próbuje przywołać do życia okres sprzedawania nielegalnych mixtape’ów na chodnikach Florydy, nie porzucając jednak przy tym współczesnej klarowności brzmienia. Miejsce surowej dekonstrukcji świata wewnętrznego i zewnętrznego, które pojawiały się na poprzednim krążku Denzela, zastępuje przewózkowe, nostalgiczne braggadocio, ambitny koncept ustępuje piosenkowym formułom, a chłodne, trapowe produkcje i neo-soul, choć dalej wybrzmiewające w echach intrumentali, wyparte zostały przez brzmienie brudnego południa. To nie tylko rozważny krok ze strony Denzela w kierunku jego rapowych korzeni z oddaniem im należytego szacunku, ale także pierwsza od dawna próba tchnięcia świeżego powietrza z zastałą formułę trapowego hitu. We gon shake that ass for You, Mr Curry! [więcej] — Wojtek
15.
U Know What I’m Sayin¿
Danny Brown
Warp
Jedna z najbardziej oryginalnych postaci współczesnego hip-hopu wraca po trzech latach od premiery doskonale przyjętego Atrocity Exhibition. O ile tama płyta była pełna mroku, strachu i niepokoju — Danny walczył wtedy ze swoimi demonami i dał upust tej walce na krążku, teraz raper wszedł na scenę odmieniony. Nie zapomniał jednak o przeszłości. Na nowym krążku stara się by dawne nawyki nie dały o sobie znać, ale we wszystkim czuć sporą dawkę dystansu i poczucia humoru, jak np. w „Dirty Laundry”, w którym w prześmiewczy sposób opisuje seksualne doświadczenia z kobietami. Odnajduje radość życia, co wyraźnie słychać w znakomitym singlu „Best Life”. Można by pewnie pomyśleć, że ten wariat z poprzednich płyt gdzieś zniknął? Nic bardziej mylnego. Mimo ewidentnych zmian, w pewnym sensie to jest dalej ten sam raper, którego słyszeliśmy na Old czy XXX. Muzyka na płycie łączy w sobie eksperymentowanie z klasycznym hip-hopowym myśleniem. Sprawcą całego zamieszania jest, Q-Tip, który został producentem wykonawczym materiału.Nie tylko dostarczył kilka świetnych bitów („Dirty Laundry”, „Best Life” i trochę zwariowane, niesamowicie energetyczne muzycznie „Combat”), ale pokierował gospodarzem tak, że osobowość Danny’ego Browna po transformacji w minionych trzech latach, znalazła artystyczne ujście na U Know What I’m Sayin. [więcej] — Dill
♫ „Shine”
14.
Slavic Spirits
EABS
Astigmatic
Czym jest melancholia? Jakie są jej źródła? Dlaczego zakorzeniona jest w nas, Polakach, naszych obyczajach i w kulturze? Pytania te towarzyszyły zespołowi Electro-Acoustic Beat Sessions przy tworzeniu ich pierwszego, autorskiego materiału — Slavic Spirits. Tym razem zaprezentowali 7 własnych kawałków, prawie połowa to kompozycje wspólne, które powstały często z improwizacji. EABS wraz z Tenderloniousem stworzyli album koncepcyjny, którego należy słuchać w całości, aby móc doświadczyć kolejnych etapów poznawania naszych korzeni. Przybliżają nam ciągle przetwarzane przez nas mity, które obecne są szczególnie w dobie sporów o polskość i podejście do historii. Slavic Spirits to dzieło kompletne, przenoszące nas do czasów pełnych grozy. [więcej] — Polazofia
13.
Guns
Quelle Chris
Mello Music Group
Guns to przede wszystkim album bardzo silnie skonceptualizowany i zajmujący wyraźne polityczne stanowiska. Pod ostrzał (no pun intended) wzięta zostaje kwestia tytułowych spluw — ich obecności w amerykańskim dyskursie, konotacji rasowych i narodowych czy symboliki. Mówiąc o przemocy artysta nakreśla jednak tak szerokie konteksty, że z dekonstrukcji samego zjawiska broni palnej płyta zmienia się w projektowanie obrazu całej społeczno-politycznej atmosfery współczesnej Ameryki. Chris na tę okazję porzuca swoją typową postawę wycofanego stand-upera z absurdalnymi żartami i melorecytowanym flow, zastępując niezręczne punchline’y gorzką, kąśliwą ironią i czarnym humorem. Raper wreszcie dokładnie wie, o co mu chodzi i w jakim kierunku zmierza. Podejmując zaangażowaną politycznie tematykę, nie popada w banał, a jego spojrzenie na rzeczywistość intryguje i prowokuje do przemyśleń. [więcej] — Wojtek
12.
Eve
Rapsody
Jamia / Rock Nation
Rapsody bez dwóch zdań od lat okupuje podium wśród świadomych raperek. Powodów u temu jest wiele, a Eve wydaje się tylko to potwierdzać. Tu, do świetnego warsztatu i doskonałego tekściarstwa, dochodzi jeszcze intrygujący koncept, który oddaje sprawiedliwość nie tylko czarnym artystkom i bojowniczkom o prawa człowieka, lecz czarnym kobietom w ogóle. Poziom skomplikowania i bezkompromisowe podejście Rapsody potrafią odrobinę zniechęcić do kolejnych odsłuchów, ale każdy, kto poszukuje w muzyce wyzwania, znajdzie tu prawdziwy diament. [więcej] — Adrian
11.
Cuz I Love You
Lizzo
Nice Life / Atlantic
Charyzma i temperament Melissy Vivianne Jefferson panoszyły się na scenie już od początku roku, kiedy to pojawił się kolejny hymn na cześć dobrego sampoczucia w jej wykonaniu. „Juice” epatował taką ilością swagu, że Królowa Funku Chaka Khan mogłaby ugryźć się w język z wrażenia. Na Cuz I Love You wokalistka nie bawi się z słuchaczem w kotka i myszkę, inaugurując swój debiut w dużej wytwórni nieznoszącym sprzeciwu przytupem członkini orkiestry marszowej. Pop-trapowe mariaże obudzą tych najmniej obudzonych, dostarczając przy okazji feministycznych i queerowych treści, nadal tak potrzebnych w mainstreamowej narracji. Lizzo sięgnęła na albumie nie tylko do post-disco, ale i do skarbca Prince’a, Missy Elliott, a nawet liryzmu w rhythm-and-bluesowej pelerynce. W całym tym zróżnicowanym anturażu Cuz I Love You dostarcza unikatowy i cenny produkt — autentyczny impuls do afirmowania tego, co się czuje. Drugiej takiej nie znajdziecie. [więcej] — Maja Danilenko
10.
Jimmy Lee
Raphael Saadiq
Columbia / Sony
Jimmy Lee to w zasadzie epitafium, album zadedykowany i napisany z perspektywy zmarłego brata muzyka, który przegrał życie z uzależnieniem narkotykowym. To najbardziej osobisty tekstowo krążek Saadiqa, który przez lata uciekał od mieszania swojego życia prywatnego z muzyką, aż w końcu znalazł się w punkcie, gdy potrzebował tego, by móc oddzielić przeszłość grubą kreską. Szczególna perspektywa Saadiqa znalazła odzwierciedlenie także w oprawie muzycznej, która eksploruje wachlarz tych samych brzmień, które nadawały pęd trwającej już przeszło trzy dekady karierze artysty. Jimmy Lee został skrojony jako specyficzne song cycle, progresywne, śmiało mieszające gatunki, dosłownie łamiące jeden drugim dzięki nagłym przejściom między utworami. Choć konstrukcja krążka może z początku wydawać się chaotyczna, w rzeczywistości kolejne utwory dopasowano do siebie rozmyślnie, a specyficzny przebieg albumu staje się przy kolejnych odsłuchach jego wyróżnikiem, a w końcu nawet atutem. Pomimo drobnych mankamentów Jimmy Lee to znakomita płyta — zarówno koncepcyjnie, kompozycyjnie, jak i producencko. [więcej] — Kurtek
9.
Audioportret
Miętha
Asfalt
Duet Miętha podbił serca wszystkich fanów hip-hopu w naszym kraju, a wydał przy tym jedną z najlepiej wyprodukowanych polskich płyt 2019 roku. Dojrzałe teksty zaledwie 21-letniego Skipa, którego barwa głosu brzmi niczym ozłocone połączenie Pezeta z PlanBe, są czynnikiem wyróżniającym twórczość duetu na tle pozostałych rodzimych artystów. Ciepłe, sączące się brzmienie nie zostało przedobrzone.
Wręcz przeciwnie — pozwala się tu słuchaczowi na chwilę relaksu, zapomnienia czy refleksji — i takiej rozrywki potrzebujemy w 2019 roku! — Kuba Żądło
♫ „Kapcie”
8.
Kiwanuka
Michael Kiwanuka
Polydor
Okrzyknięty jednym z największych soulowych odkryć ostatnich lat Michael Kiwanuka powraca z trzecim już studyjnym albumem w swojej karierze. Mniej progresywnie, za to znacznie swobodniej płynie po gitarowych riffach, kreując bezbrzeżny utwór pełen inspiracji uduchowionym brzmieniem Isaaca Hayesa czy Gilla Scotta-Herona. Całość utrzymana jest w nostalgicznym, a jednak elektryzującym klimacie, w który co rusz wkradają się tąpnięcia psychodelii i odważne aranżacje. Kolejny przepiękny album w dorobku brytyjskiego muzyka, na zimowe wieczory jak ulał. [więcej] — Adrian
7.
All My Heroes Are Cornballs
Jpegmafia
EQT Recordings
Jpegmafia, znany także jako Peggy, to potężne muzyczne indywiduum. W momencie, w którym świat zaczął się powoli godzić z faktem, że eksperymentalny rap nie będzie w stanie przekraczać granic gatunku w nieskończoność, a apogeum ekstremy wydawały się dokonania Death Grips, pojawia się nagle ekscentryk przesiąknięty internetową kulturą (choć bardziej deep webem niż Redditem), który postanowił znaleźć swoją brzmieniową niszę osadzając industrialne, eksplozywne brzmienie w kontekście melodyjnych kawałków brzmiących jak mocno przegnite R&B. Krążek to majstersztyk muzycznej erudycji. Widać, że raper orientuje się w szybko zmieniającej się kulturze i trendach produkcyjnych, ale filtruje je wszystkie przez własną estetykę. Chociaż element zaskoczenia, który był obecny przy pierwszych przesłuchaniach poprzednich albumów Jpegmafii tutaj nie jest aż tak duży, w ramach zachwycającej formy udało się po raz pierwszy przemycić tu aż tak dużo treści i piosenkowej materii. [więcej] — Wojtek
6.
Bandana
Freddie Gibbs & Madlib
ESGN / Keep Cool / Madlib Invazion / RCA
Wydana w połowie dekady Piñata w ekspresowym tempie dołączyła do grona klasyków współczesnego hip-hopu, przeciwstawiając panującym trendom nieco bardziej ortodoksyjne spojrzenie na hip-hop w niesamowicie filmowej i gangsterskiej oprawie. Bandana podąża tym tropem, jednak nie tu mowy o odtwórczości. Freddie Gibbs i Madlib po raz kolejny weszli na nowy poziom, jeszcze bardziej rozwijając panującą między nimi chemię, a efektem jest soczysty, pełen wspaniałych sampli i ocierający się o perfekcję dojrzały, rapowy album. Pozycja obowiązkowa nie tylko dla fana gatunku. [więcej] — Adrian
5.
Nothing Great About Britain
Slowthai
Method
W dobie wszechobecnego hiperkonsumpcjonizmu stanowiącego już niemal nieodłączny element rapowego etosu, gdy nawet grime’owe tuzy takie jak Skepta czy Stormzy coraz częściej romansują z amerykańskimi standardami gatunkowymi, taki na wskroś plebejski, pyskaty MC, z którego każdego gestu bije brytyjskość i wyspiarska wrażliwość, stanowi wyjątkowo mocny głos. Tym, co jednak decyduje o przerażającej skuteczności Slowthaia jest jego znajomość kontekstów społecznych i wybitna obywatelska świadomość. Przy całej wyrazistości politycznej postaci młodego artysty, nie można pominąć tego, co o sile Nothing Great About Britain stanowi najmocniej, czyli warstwy muzycznej. Inspiracji możemy szukać właściwie na całej przestrzeni ostatnich dwudziestu lat wyspiarskiego grania. Grime, który w takim wypadku wydawałby się oczywistym szkieletem, tu jedynie majaczy w tle, ustępując miejsca wpływom takich artystów jak The Streets czy najntisowej elektronice. Uwielbienie do smyczkowych wykończeń odwołuje nas nieco do trip-hopowej narracji, zaś post-punkowa ekspresja skandowanej pogardy przywołuje w pamięci wczesne dokonania Sleaford Mods czy bardziej współczesne artyście płyty Idles. [więcej] — Wojtek
4.
Grey Area
Little Simz
Age 101
Little Simz na swoim trzecim albumie imponuje niekwestionowaną pewnością siebie; jest Picassem z długopisem, w swoich złych dniach — Jay’em-Z, a w najgorszych — Szekspirem. She’s a boss in a fucking dress. W szczery sposób konfrontuje się ona z uczuciami, jakie towarzyszą kryzysowi wieku młodego, i z którymi w pewnej chwili mierzy się dziś prawie każdy młody człowiek. Jej autentyzm przejawia się w ironii, nieskrępowanej pewności siebie, samoświadomości i dystansie. Grey Area to album koncepcyjny i wyważony. Powiedziałoby się wręcz, że skrojony na miarę klasyków. Słuchajcie, co mówi. To pozycja obowiązkowa nie tylko dla fanów brytyjskiej sceny. [więcej] — Klementyna
3.
Magdalene
FKA twigs
Young Turks
FKA twigs długo kazała nam czekać na swój drugi longplay. Magdalene musiała się jednak udać. Za jej produkcję odpowiada w końcu zespół złożony z Nicolasa Jaara, Skrilexxa, Cashmere Cata, Benny’ego Blanca i Jacka Antonoffa oraz Oneothrix Point Never, co przekłada się na brzmieniową mozaikę. Postać świętej stała się dla wokalistki inspiracją dla rozmyślań nad miłosnym życiem oprawionym w muzyczne ramy. Drugi album artystki to afirmacja kobiecej twórczości i siły przełożona na słowa i melodie. Świadoma dokonań starszych koleżanek – od Kate Bush po Aaliyah – FKA twigs podzieliła się własną historią. Muzyczne dzieło jest tu traktowane jako ludzki organ i lustro dla udręk ciała i duszy. Zdecydowanie warto było czekać na nową muzykę FKA twigs. [więcej] — ibinks
2.
When I Get Home
Solange
Columbia
Na When I Get Home Solange obrała sobie za cel wyrażenie uczuć i emocji przy pomocy dźwięku. Formalnie to krążek z natury post-minimalistyczny, na ile tylko soul, czy raczej inkrustowany trapem artystyczny mariaż nowego soulu i R&B, może być post-minimalistyczny. Treść z kolei powinna być tu rozumiana bardziej jako materia dźwiękowo-werbalna. Wszystko to pieczołowicie, i bezkompromisowo wyprodukowane na skraju thundercatowskiej progresywnej wizji neo-soulu i inspiracji brzmieniem klasycznego rapu Brudnego Południa lat 90. Nie bez znaczenia dla modułowego uszeregowania materii i produkcyjnej precyzji osiąganej tu na odrębnych zasadach w każdej kolejnej części jest zaplecze kreatywne Solange. To artystyczna kolaboracja w najpełniejszym tego słowa znaczeniu — z kontrolą w rękach piosenkarki, która z pomocą swojej doborowej świty realizuje swój własny artystyczny projekt — sentymentalną podróż do matecznika — rodzinnego Houston lat 90. Nie jest to jednak ani faktyczna podróż, ani dosłowna retrospekcja — brzmienie i emocje When I Get Home to efekt podróży, która już się dokonała, i retrospekcji, która w swojej pierwotnej formie musiała już mieć miejsce. I choć kolejne refleksje dają się czytać na rozmaite sposoby, w czystym ujęciu nowy album Solange jawi się przede wszystkim jako osobista przeprawa piosenkarki — szczera i melancholijna, ale też abstrakcyjna i różnorodna jak materia, z której się wywodzi. [więcej] — Kurtek
1.
Igor
Tyler, the Creator
Columbia
Igor nie jest albumem hip-hopowym – Tyler, the Creator na swoim piątym długogrającym materiale w autorski sposób zatarł granicę między rapem a podszytym syntezatorami neo-soulem, czerpiąc przy tym garściami ze spuścizny lat 70. i 80. Dzisiaj nareszcie też bez żadnych wyjaśnień może być sobą. Uwikłany w sprzeczne uczucia względem drugiego mężczyzny, od których finalnie się uwolnił, skomponował bezprecedensowy breakup album. To, co jednak jest największą wartością Igora, to uczucia, o których mówi w bezpośredni i zwyczajnie ładny sposób. Emocje przenikają się tu tak płynnie, jak kompozycje, w których warstwy wyjątkowo zręcznie Tyler wkomponowuje szereg poszczególnych artystów. [więcej] — Klementyna
Wszystkie wyróżnione przez nas albumy wraz z nieopisanym powyżej suplementem znajdziecie na plejliście poniżej: