Wydarzenia

recenzja

Recenzja: James Blake Overgrown

James Blake

Overgrown (2013)

Republic Records

Overgrown w naturalny sposób wynika z wydanego przed dwoma laty debiutu Blake’a. Na nowym albumie artysta idzie jednak o krok dalej i odziewa dotychczas nierzadko nagie kompozycje w dźwięki, na które nie był jak dotąd najwyraźniej gotów. Jego muzyka nadal jest subtelna i emocjonalna — to jedne z jego największych atutów, z których z powodzeniem uczynił swój znak rozpoznawczy — ale na nowej płycie nabrała zauważalnej wyrazistości. Blake wciąż jest jednak bardzo powściągliwy i podobnie jak na debiucie z wrodzoną naturalnością udaje mu się wykreować atmosferę pełną emocjonalnego napięcia, dezorientacji, a nawet obcości.

Overgrown nie jest jednak ani przez chwilę monochromatyczne — to cała paleta myśli, uczuć i stanów, z których wszystkie bez wyjątku są tożsame dla muzyki Blake’a i jego samego. Artysta buduje swoją wizję dźwięku nadzwyczaj świadomie — nie ogląda się nadto za siebie, ale kreatywnie przetwarza przeszłe brzmienia w coś nierozerwalnie związanego z niemalże nieuchwytną chwilą obecną. Znajduje to odzwierciedlenie w zrównoważonym doborze współpracowników (Brian Eno, RZA) i wykorzystywanych środków estetycznych. Przede wszystkim słychać to jednak w muzyce, która zawsze jawi się jako część pewnej większej przemyślanej koncepcji artystycznej.

Blake konsekwentnie dekonstruuje tu współczesne R&B na sposoby właściwe jedynie jemu — wkomponowuje soulowo-gospelową wrażliwość w post-dubstepowe terytoria („Retrograde”, „Our Love Comes Back”, „DLM”), zastawia rytmiczne pułapki kreatywnie zastępując hip hopowy beat czymś, co można by nazwać post-beatem, a nawet antybeatem w „Take a Fall for Me”; z pomocą Eno wychodzi daleko poza konwencję piosenki w „Digital Lion”, odważnie inspiruje się fuzją drapieżnego house’u z mrocznym techno w „Voyeur”…

Początkowo nie mogłem znaleźć klucza do Overgrown — to dziesięć (jedenaście na edycji deluxe) zupełnie samodzielnych muzycznych elementów, które przy pomocy osoby Blake’a składają się we wciąż mglistą i nieprzeniknioną, ale jednocześnie pociągającą i zaskakująco spójną całość.

Recenzja: Charles Bradley Victim of Love

Charles Bradley

Victim of Love (2013)

Dunham Records/Daptone Records

Patrząc na historię Charlesa Bradleya można stwierdzić, że karma jednak istnieje. Żeby uświadomić sobie, czego doświadczył ten człowiek, warto obejrzeć dokument Charles Bradley: Soul of America. Dzięki temu filmowi możemy spojrzeć na nasze życie z innej perspektywy, a także dostrzec jaką przemianę przeszedł sam wokalista – od bezdomnego po ikonę soulu.

Przedstawiciele wytwórni Daptone Records twierdzą, że Victim of Love to najlepsza płyta jaką wydali. Nie można tego stwierdzić z całą pewnością, ale widać pewną różnicę między pierwszym a drugim albumem. Na No Time for Dreaming królował motyw biedy i ubóstwa, których doświadczył Bradley, zaś na Victim of Love zagościły miłość i nadzieja. Kiedy Krzyczący Orzeł Soulu — bo taki przydomek nosi wokalista — śpiewa swoim szorstkim, ochrypłym, surowym głosem I got the love w otwierającym „Stricly Reserved for You”, czuć całym ciałem, że Bradley nikogo nie bajeruje. Atomowy ładunek emocjonalny piosenek dostarczany przez jego wokal to największa zaleta obu płyt. Za to go pokochaliśmy i to stawia go w jednym szeregu z wokalistami pokroju Otisa Reddinga, Jamesa Browna czy Wilsona Picketta.

Warstwa muzyczna schodzi nieco na drugi plan przy wokalnych możliwościach Charlesa. Płyta osadzona jest w klimacie końca lat 60. i początku 70. Na uwagę zasługują tytułowe akustyczne „Victim of Love”, funkowe „Love Bug Blues” oraz „Confusion”, które wprowadza słuchacza w świat psychodelicznego soulu i brzmi podobnie do „(Don’t Worry) If There’s a Hell Below We’re All Going to Go” Curtisa Mayfielda. Muzyka na tej płycie jest prosta, tak jak prostolinijny jest człowiek, który do niej śpiewa. To sprawdzony patent z poprzedniego albumu, więc jeśli to brzmi dobrze, to nie ma sensu tego zmieniać.

Bradley nie zanotował znaczącego progresu swoim drugim wydawnictwem, jednak trudno się przyczepić do jakości płyty jako całości. Jeśli zdecydujemy się przesłuchać album od pierwszego do ostatniego utworu, nie odnotujemy wyraźnych odstępstw od wysokiej formy. Wszystko trzyma się solidnego poziomu. Sięgając po tę płytę spodziewać się można pasjonującego śpiewu, od którego włos jeży się na głowie. Jeśli podobał Wam się pierwszy krążek, sięgniecie także po ten. Charles  Was nie zawiedzie.

Recenzja: Inc. No World

Inc.

No World (2013)

4AD

Jako doświadczeni muzycy sesyjni bracia AgedAndrew i Daniel – skrócili nazwę z Teen Inc. do inc., rozszerzyli zaś swoją działalność na własną rękę. W ten sposób po EP 3, otrzymaliśmy długogrający materiał pt. no world. Być może awersję do używania wielkich liter czerpią z minimalizmu, którym przepełnione jest ich brzmienie. Tak czy inaczej co z tym no world?

Duet na albumie zamieścił 11 wyszeptanych utworów. Tak. Dominuje szept zamiast śpiewu, chyba, że nazwiemy go eterycznym, co czasem przeszkadza zdekodować tekst piosenki, jednak w przypadku inc. przeradza się w zaletę i staje się ich znakiem rozpoznawczym. Co za tym idzie, wokalnie nie popisują się i nie aspirują do niczego. W tekstach braci doszukać się można mnóstwa tajemniczości i niedopowiedzeń, co wpływa na zwiększenie wysiłku intelektualnego, który słuchacz musi włożyć przy obcowaniu z tym wydawnictwem.

Gdybyśmy chcieli rozpoznać po dźwiękach, że to nowa fala alternatywnego R&B, nie bylibyśmy w stanie. Kawałki „The Place” i „5 Days” brzmią niczym vintage neo-soul z początku lat 90. a la Maxwell. To zresztą dwie najlepsze kompozycje z całej płyty. Można odnieść wrażenie, że zanim Andrew (odpowiedzialny za wokal i gitarę) oraz Daniel (bas i produkcja) weszli do studia, zamknęli się w ciasnym pomieszczeniu na kilka dni z płytą Voodoo D’Angelo. Wynikiem takich doświadczeń jest muzyka, która jest ekstremalnie nastrojowa, a kompozycje utworów niezwykle przestrzenne. Choć duet odżegnuje się od naśladowania stylem kogokolwiek to nam utwór „Black Wings” przypomina nieco Prince’a, zaś odwołanie do post-dubstepowej perkusji odnajdujemy w „Careful”.

Pointa jest następująca — inc.  nie zamierzają kłaniać się w pas ani bieżącym trendom mainstreamu, ani kopiować na siłę stylu wielkich poprzedników. Podążają swoją drogą. Minusem albumu może być to, że duet wykłada na stół wszystko, co ma do zaoferowania w pierwszych czterech kawałkach. Może to powodować znużenie resztą materiału. Jednak zmysłowość, to jak bracia Aged budują atmosferę i nastrój w swoich nagraniach sprawi, że ich muzyka będzie rozbrzmiewać w buduarach dzisiejszej bohemy.

Recenzja: José James No Beginning, No End

José James

No Beginning, No End (2013)

Blue Note

Syn saksofonisty z Minneapolis ciężko pracował na swój debiut w Blue Note. Odkryty przez Gillesa Petersona muzyk miał za sobą trzy dobrze przyjęte albumy. Zamysł czwartego szkicował będąc już w pełni świadomy, że wyda go legendarna oficyna.

Pierwsze sygnały dotyczące brzmienia No Beginning, No End pojawiły się na długo przed oficjalną premierą krążka. Zyskały kilka pochwał, obyło się jednak bez zbędnego szumu. Słusznie — „Trouble” nie jest przebojowe jak „I Need Dollar” Aloe Blacca, a ”It’s All Over (Your Body)” nie podkręca temperatury w sypialni jak „Climbing” Bilala. Odpowiednie znaczenie zyskały dopiero wtedy, gdy odbiorcy zrozumieli, że singiel może być jedynie pewnym zwiastunem nadchodzącego materiału, niekoniecznie przebojem, który ma ciągnąć za sobą resztę płyty. Niełatwe jest wyprodukowanie albumu, będącego w całości odbiciem wnętrza artysty. Jamesowi bez wątpienia się to udało.

No Beginning, No End jest płytą po brzegi wypełnioną jazzem. Na albumie znajdziemy świetnie zaaranżowane ballady, bujający neo-soul a’la koniec lat 90. czy oszczędne, downtempowo-soulowe kompozycje. Wokalista skorzystał tu zresztą z pomocy najlepszych instrumentalistów poruszających się w obrębie gatunku. Po raz kolejny mogliśmy się przekonać o fantastycznych efektach współpracy Roberta Glaspera i Chrisa Dave’a. Swój wkład wniósł także Pino Palladino — basista współtworzący Voodoo D’Angelo czy Mama’s Gun Eryki Badu, a także wokalistki: Hindi Zahra i Emily King.

Niepowtarzalne umiejętności wokalne José Jamesa ubarwione bogatą paletą akordów jazzowych i neo-soulowych naleciałości, stawiają album w trudnym do zanegowania położeniu. No Beginning, No End to solidna płyta z niezawodnym gospodarzem w towarzystwie najlepszych muzyków. James nie wykorzystuje jednak do końca potencjału, jakim dysponuje. Jest dobrze, byłoby jednak lepiej, gdyby wokalista zaserwował nam album nieco bardziej różnorodny i wyważony brzmieniowo, jak było chociażby na Blackmagic LP.

Recenzja: Alice Russell To Dust

b85672632f56462671f525df122c87a6

Alice Russell

To Dust (2013)

Tru Thoughts

Wielka Brytania w ostatnich latach może pochwalić się wręcz wysypem młodych i zdolnych wokalistek, których mocne głosy w połączeniu z mieszanką popu i retro natychmiast otrzymują łatkę blue-eyed soul. Wszelkie szufladki zawsze są krzywdzące, a w szczególności, kiedy ktoś swoim talentem nie mieści się w tej ciasnej przegródce. Tak jest w przypadku Alice Russell, która nie musi się jednak ścigać z rodzimymi koleżankami. Na To Dust kolejny raz udowadnia, że już dawno stoi w jednym rzędzie z największymi divami soulu zza Oceanu.

Poprzednim razem otrzymaliśmy garnek pełen soulowego złota, ale i nowy krążek z powodzeniem mógłby nazywać się Pot of Gold 2.0. Po muzycznym podróżach z Quantikiem Alice wraca do znanego sobie stylu, w którym płynnie miesza nowoczesność z soulem lat 60. A że w kwestii retro soulu powiedziano już chyba niemal wszystko, mają to na uwadze także Russell i Alex Cowan, producent krążka. Nie serwują oni słuchaczowi kolejnej wycieczki w przeszłość umiejętnie wplatając w tradycyjne dźwięki elementy elektroniki czy połamane beaty. Nie jest to przesadna nowoczesność, wszystko łączy się nienachalnie i niekiedy dodaje utworom świeżości.

Cowan zdecydowanie jest świadomy, co tutaj gra pierwsze skrzypce, a co znajduje się na drugim planie. Bo elementy jazzu są przyjemne, ale główna rola na To Dust należy do głosu Alice — potężnego, głębokiego, pełnego pasji wokalu, który za każdym razem zachwyca. To ta sama klasa co Jill Scott — Alice nie musi popisywać się swoimi wokalnymi możliwościami, by urzec słuchacza i sprawić mu niemałą przyjemność. Russell czaruje i uwodzi sprawiając, że takie perełki jak „I Loved You” czy dobrze znane „Heartbreaker” chce się słuchać kolejny i kolejny raz.

Cztery lata trzeba było czekać na kolejny krążek Russell. Czas ten wokalistka wynagrodziła z nawiązką w 14-stu niezwykle świadomych i przemyślanych kompozycjach. Alice śmiało mogłaby powiedzieć Joss Stone czy Duffy „Moje młode koleżanki, możecie być popularniejsze, ale do tego poziomu przed wami jeszcze długa droga”. Dlatego Adele, przesuń się trochę.

Recenzja: Tomasz Stańko & New York Quartet Wisława

Tomasz Stańko

New York Quartet

Wisława (2013)

ECM

Stańko po raz kolejny stanął na wysokości zadania. Na swoim najnowszym albumie 70-letni jazzman składa ekspresyjny i stosowny hołd twórczości polskiej noblistki — Wisławy Szymbowskiej.

Wisława jest w równych proporcjach mieszanką europejskiej, ECM-owskiej szkoły jazzowej, będącej od dawna podstawą twórczości polskiego jazzmana i nowojorskiego rytmicznego szaleństwa, które zapewniają młodsi współpracownicy Stańki z New York Quartet — David Virelles, Thomas Morgan i Gerald Cleaver. Gdzieś pomiędzy błyskotliwymi odniesieniami do Milesa Davisa a szykowną elegancją zachodu pobrzmiewają jednak echa naszej Warszawy — czy to w tytułach wierszy poetki — teraz okalających niektóre z kompozycji Stańki, czy może pośród meander nostalgii i nagłych improwizacyjnych zrywów, towarzyszących nam od początku do końca tej sugestywnej muzycznej podróży.

Ciężko oceniać próby przetransponowania zawiłej i wieloznacznej twórczości Szymborskiej na język jazzu w kategoriach stricte poetyckich. To raczej pewna synkretyczna zależność, odbywająca się na poziomie uczuć, myśli, koncepcji. Tak jak poezja Wisławy, płyta jej dedykowana jest stonowana, kameralna, elegancka, a jednocześnie emocjonalna, przemyślana i wyrazista.

To kolejny piękny album na koncie naszego czołowego współczesnego jazzmana. Ponad stu-minutowa jazzowa wędrówka śladami Szymborskiej pod egidą Stańki.

Recenzja: A$AP Rocky Long.Live.A$AP

A$AP Rocky

Long.Live.A$AP (2013)

Polo Grounds

Gdy myślę o nowym pokoleniu raperów zza oceanu, do głowy przychodzi mi kilka ciekawych postaci. Nie trzeba się zbyt natrudzić, by dojść do wniosku, iż obecnie obserwujemy wielu niezłych MC, którzy w ostatnich dwóch-trzech latach wdarli się w rapowy biznes i konsekwentnie się w nim utrzymują. Spośród tych kilkunastu niezłych możemy wychwycić kilku wyjątkowych, mających „to coś”. Ciężko im cokolwiek odebrać – robią dobrą muzykę i zarabiają zasłużone pieniądze. Ponadto mają świetny flow, piszą dobre teksty i trudno ich krytykować za selekcję bitów. Istnieje jednak pewna rzecz, której im wyraźnie brak – żaden z nich nie nazywa się A$AP Rocky.

Wydając swój debiutancki longplay, nowojorski raper stanął na wysokości zadania, choć nie było to wcale tak oczywiste jakby się mogło wydawać. Po kilkukrotnym przekładaniu premiery płyty wątpliwym stało się czy krążek spełni oczekiwania publiczności i przebije mikstejp z 2011 roku LiveLoveA$AP, którym muzyk postawił sobie poprzeczkę dość wysoko. Jak się okazało, powodem opóźnienia były ambicja i perfekcjonizm artysty.

Artystyczny rozwój rapera jest na Long.Live.A$AP mocno zauważalny i wyraźnie słyszalny. Muzycznie nowe wydawnictwo jest naturalnym następcą mikstejpu, który w 2011 roku wprowadził Mayersa na rynek. Brzmienie znów skupione jest wokół przeplatających się spowolnionych wokali, które stały się znakiem charakterystycznym artysty. W niektórych momentach albumu pojawia się także dużo ambientu, tak jak w wyprodukowanym przez Clams Casino utworze „LVL”. Wszystko to przypomina nam koncept poprzednich działań artysty – jednak to, co rzuca się w oczy teraz, to umiejętna żonglerka stylem i różnymi rodzajami rapu w najlepszym tego słowa znaczeniu. Z jednej bowiem strony utwory takie jak „Goldie”, „Fuckin’ Problems” czy szalone i nagrane wspólnie ze Skrillexem „Wild for the Night” pokazują nam na czym polega podgatunek braggadacio, natomiast już kilka tytułów potem słyszymy klasyczny sampling i pełen soulu „Suddenly”, gdzie raper w fantastyczny sposób opowiada jak nagle i szybko jego życie uległo zmianie. Wraz z przyśpieszeniem bitu życie A$APa nabiera rozpędu i w momencie, gdy po prawie trzech minutach samego samplowanego wokalu i rapu artysty linia perkusyjna uderza nas po głowie, raper jest już na szczycie i powolutku upomina się o tron coraz pewniej spoglądając w kierunku obecnie rządzących rap-grą. Nie sposób nie wspomnieć także o jednym z najlepszych fragmentów całego albumu – kawałku „Phoenix”, produkcji Danger Mouse’a, w którym przepełniony pianinem i smyczkami piękny instrumental idealnie zlewa się w jedną całość ze szczerym do bólu tekstem Rakima, który rozprawia się ze wszystkimi zarzucającymi mu braku głębi i sensu w jego twórczości.

Młody nowojorczyk to dżentelmen, który oprócz wszystkich czynników charakteryzujących świetnego rapera posiada coś wyjątkowego. Kilka jego cech sprawia, że wyróżnia się na tle tłumu. Jest muzykiem uniwersalnym – mało kto potrafi zaprezentować się tak płynnie i naturalnie w jednym momencie rapując o modzie i zamiłowaniu do sztuki („Fashion Killa”), po czym zaraz przejść do tematu ciężkiego dorastania i Harlemu – przy tym wszystkim pozostając prawdziwym i unikając tandety. Ostatnim podobnym przypadkiem będzie pewnie Kanye West. Porównanie wcale nie jest przesadzone. Artysta obdarzony jest bowiem niesamowitym potencjałem, i może pochwalić się czymś więcej niż tylko dobrym rapem – jego prezencja i pewność siebie sprawiają, że ma wszystko co potrzebne, by zostać ikoną muzyki rap oraz gwiazdą świata pop, a to w żadnym wypadku nie świadczy o nim źle.

Recenzja: Angie Stone Rich Girl

Angie Stone

Rich Girl (2012)

Stax Records/ Warner Music Polska

Dlaczego płyta stawianej obok Eryki BaduJill Scott wokalistki przechodzi prawie niezauważona? Zmieniły się trendy? W pogoni za nimi łatwo się zgubić. Zagubiona była też Angie Stone na Unexpected. Teraz powróciła z bardzo solidną płytą w typowym dla siebie stylu. Gdzie więc tkwi problem Rich Girl?

W rzeczywistości trudno wskazać jeden czynnik. Muzyka jest w moim sercu i w mojej duszy – śpiewa w intrze Angie Stone i wszystko się zgadza. Jak zawsze jest emocjonalnie i kobieco, a jednak coś tu nie gra. Za zaletę nie można tym tazem uznać warstwy tekstowej. Stone, choć nosząca bogaty bagaż doświadczeń, nie dostarcza słuchaczom niczego przykuwającego uwagi i tylko muzyka ratuje jej nowy materiał przed popadnięciem w jeszcze większą niełaskę. Bo od tej strony jest znacznie lepiej.

Angie uczy się na błędach, które popełniła przy poprzednim krążku. Niepotrzebne udziwnienia to już przeszłość i w brzmieniu ponownie króluje klasyczna fuzja soulu z R&B. Wokalistka wzięła na swoje barki produkcję materiału, co jest chyba największym plusem Rich Girl. Dzięki temu album zawiera takie perełki jak osobiste „Proud of Me” czy pełne ciepła „Alright”, które z powodzeniem mogłyby trafić na najlepsze płyty Stone. Równy poziom utrzymuje także pełne bujających rytmów „Back-Up Plan”, a uroku nie da się odmówić singlowemu „Do What U Gotta Do”. W innych przypadkach nie jest już tak pięknie. Po wspomnianym „Alright” coś się psuje, utwory tracą swój blask, dlatego dobrym posunięciem było zamknięcie albumu świetnym „Sisters” z gościnnym udziałem m.in. Tweet.

Nic nowego nie oznacza od razu czegoś złego. Nie trzeba zawsze zaskakiwać, bo przypadek Stone pokazuje, że sprawdzony styl to dobry styl. Choć nie imponująco, bez wątpienia Angie powróciła na Rich Girl do formy. Warto to docenić.

Recenzja: Toro y Moi Anything in Return

Toro y Moi

Anything in Return (2013)

Carpark Records


 

Toro is not chillwave – tak o samym zainteresowanym mówi jego znajomy Tyler, the Creator. Łatkę, którą przypięto Bundickowi jeszcze zanim wydał swój debiut – Causers of This – można i trzeba wyrzucić do kosza. Im szybciej tym lepiej. Od 2010 roku minęło sporo czasu, a sam nurt chillwave’owy przygasł tak szybko jak się pojawił. Poza tym, na drodze do swojego trzeciego albumu, Toro popełnił jeszcze Underneath the Pine czy epkę Freaking Out, które ukazały skalę umiejętności oraz rozwoju Chaza.

Brzmienie Anything In Return, jest kontynuacją tego, co słyszeliśmy na wcześniejszych wydawnictwach i jest kolejnym naturalnym krokiem muzycznej ewolucji autora. Jedyną różnicą są bardziej wyraziste, głębokie melodie. Z pewnością Bundick dał popis swoich technicznych, producenckich umiejętności i upust swoim transgatunkowym fascynacjom. Tytułem jednego z singli – „So Many Details” – można opatrzyć co najmniej kilka utworów z tej płyty. Wielka szkoda, że na albumie zabrakło eksperymentalnego „Lyin’ (Parts 1-4)”.

Zaczyna się bardzo klimatycznie, kawałkiem „Harm in Change” z czystym pianinem i zniekształconymi keyboardami. Dalej mamy dwa single: „Say That” z hipnotyczną linią melodyczną i dopełniającymi je syntezatorami oraz wspomniany „So Many Details”, gdzie usłyszeć można bogactwo detali, jakimi Chaz ozdabia swoje nagrania. Niestety od czwartego do dziewiątego numeru, atmosfera jakby siada. Rozpatrując każdy utwór z osobna, ocena byłaby pozytywna, jednak słuchając ich po kolei, trzeba uważnie śledzić playlistę by trafnie je od siebie odróżnić. Na szczęście wraz z najbardziej popowym numerem na płycie – „Cake” – rodem z italo disco, następuje przełamanie tej tendencji i już do końca płyty możemy w pełni czerpać przyjemność z brzmienia Toro y Moi. Pomaga w tym z pewnością najbardziej energetyczny kawałek na płycie, „Never Matter”.

Ciężko wtłoczyć Toro do jakiejkolwiek szufladki z nazwą konkretnego gatunku muzycznego. Anything in Return jest jego najbardziej spójnym i konsekwentnym albumem. Delikatny wokal okrasza rozbudowane melodie, które przyjmują formę elektronicznej synth popowej mozaiki. Chaz zdaje się mówić tym albumem: Dopiero wchodzę w dorosłość. Mam przed sobą mnogość wyborów, zamierzam próbować i nie podejmować pochopnych decyzji. Świadome podejście.

Recenzja: Solange True EP

Solange

True (2012)

Terrible

True to wydawnictwo, którym Solange rzuca wyzwanie wszystkim, którzy widzą w niej jedynie „młodszą siostrę Beyonce”. Artystka podejmuje zdecydowaną próbę określenia swojego miejsca na muzycznej mapie, a pomaga jej w tym producent Dev Hynes. Mimo, że jest to jedynie zapowiedź albumu długogrającego, to wyraźnie wyznacza kierunek, w którym zmierzają jej poczynania. Materiał, który znalazł się na płycie jest dojrzały, świadomie wyselekcjonowany i dopracowany tak, by wciągać i uzależniać. Świetnym posunięciem jest przeniesienie słuchaczy w czasie. Klimat lat 80-tych tworzony przez  nieśmiertelne syntezatory czy pulsujące, nieskomplikowane linie basu, doskonale współgra z subtelnym wokalem Solange. Akcenty w stylu disco czy groove umiejętnie spięto klamrami R&B.

W przypadku True diabeł tkwi w sekcji rytmicznej. Perkusja, urozmaicona afrykańskimi instrumentami, w połączeniu z basem, nadaje indywidualny charakter każdemu utworowi. Niezwykłym tego przykładem jest „Locked in Closets”, w którym dźwięki zdają się synchronizować z krwiobiegiem słuchacza, zaskakując smaczkami w postaci klawiszowych czy perkusyjnych wstawek. Grzechem byłoby pominięcie wyśmienitych harmonii jak w „Losing You” czy „Some Things Never Seem To Be Fucking Work”, które przywodzą na myśl stare, dobre czasy, gdy słuchanie girlsbandów sprawiało jeszcze przyjemność. Lecz nie tylko tanecznymi dźwiękami żyje True. Krótkie „Look Good With Trouble” wprowadza w pościelowy klimat „Bad Girls” pozostawiając słuchacza w nastroju niepokojącego odprężenia.

Na tym wydawnictwie udało się płynnie połączyć dzień z nocą. Artystka podarowała słuchaczom zarówno poruszającą kołysankę jak i energetyzującą nutę napędową, zachowując przy tym stuprocentową spójność i konsekwencję. Jej wynurzająca się z mgły muzyczna sylwetka nabrała charakteru i wyrazistości. Dla wielu stała się Solange. Bez dodatkowego opisu.