recenzja
Recenzja: Rihanna Unapologetic

Rihanna
Unapologetic (2012)
Def Jam
W czasach cyfrowej rewolucji, mamy do czynienia z dwiema niepokojącymi tendencjami przy ocenianiu wydawnictw muzycznych. Z jednej strony postępuje radykalizacja opinii przeciętnych słuchaczy, którzy coraz częściej mają skłonność czy to do popadania w zachwyt, czy do ochoczego i niewyszukanego manifestowania swojej niechęci, z drugiej — muzyczni krytycy, kierowani pragmatyzmem i nadzwyczaj uodpornieni na rzeczy zarówno mierne, jak i rewelacyjne, wykształcili sobie na własne potrzeby nienaturalnie szeroką skalę przeciętności. A gdzie w tym całym bałaganie jest Rihanna?
Tam, gdzie są aktualne trendy. Od kilku lat, bez żadnych skrupułów, ideałów, bajek o artystycznej samorealizacji, jej płyty są konsekwentnie poligonem twórczym dla chmary songwriterów i producentów. Ona sama też wydaje się nie być specjalnie przejęta brakiem koherencji i wartości artystycznej materiału, który sygnuje swoim nazwiskiem. Cel jest jeden — utrzymać się na topie.
Unapologetic to płyta pełna kół ratunkowych — piosenek, które nagrano w nadziei, że w momencie gdy zostaną wydane jako single, nadal będą brzmiały modnie i staną się przebojami. Szansa na powodzenie jest duża, bo album Rihanny to nie inwestycja długoterminowa — dla wytwórni cykl trwa niecały rok (aż do wydania singla promującego kolejny album), dla słuchaczy nawet krócej, bo to zestaw piosenek, które są w stanie zaintrygować i znudzić się już podczas pierwszego odsłuchu.
Na swojej siódmej płycie Rihanna robi szybki przegląd playlist współczesnych mainstreamowych radiostacji: electropopowe (czy nawet house’owe, nie wspominając o zbyt wielu brostepowych wtrąceniach) generyczne bangery mieszają się z wokalnie emocjonalnymi, ale pozbawionymi treści power balladami i monotonnym R&B urozmaiconym gdzie niegdzie kosmicznymi efektami specjalnymi (Ginuwine niedorzecznie zestawiony ze Skrillexem; Brown udający Jacksona). W tym wątpliwej jakości zbiorze, nadzwyczaj korzystnie wypada, wyprodukowany przez The-Dreama, podwójny, niemal 7-minutowy teatralny opus „Love Without Tragedy”/”Mother Mary” subtelnie nawiązujący do lat 80., stanowiący kreatywny pomost między popową przeszłością i teraźniejszością, a także następujące po nim niespotykanie dyskretne „Get It Over With”, sprawiające wrażenie raczej akustycznego interludium niż pełnoprawnej odrębnej piosenki.
Nie ma do tej mieszaniny żadnego określonego klucza — to tylko resztki muzycznego fastfoodu, którymi od dobrych kilku lat Rihanna karmi swoich słuchaczy — z tym, że zręcznie przemielone przez maszynkę do robienia pieniędzy hitów i przyprawione produkcyjnymi niuansami tak, by skutecznie zabić nieświeży posmak. Ale nie trzeba wcale być smakoszem by zauważyć, że coś tu nie gra.
Recenzja: The Man With the Iron Fists OST

Various Artists
The Man With the Iron Fists (2012)
Soul Temple
The Man With the Iron Fists to klasyczny film o sztuce walki zwanej kung-fu. To również debiut na srebrnym ekranie RZA jako reżysera i współscenarzysty. Wydaje się, że nikt inny nie nadawałby się lepiej do tego, żeby nakręcić taki film i stworzyć do niego muzyczne tło. To prawda. Robert Diggs jest w tym przypadku właściwą osobą na właściwym miejscu. Efekt?
Okazuje się, że będąc producentem wykonawczym, sam Bobby Digital maczał palce tylko w czterech kawałkach, dbając jednak o utrzymanie wyjątkowego klimatu. Resztę pracy scedował na zaproszonych gości. Jest ich sporo, dzięki czemu dostarczają nam interesującą mieszankę hip-hopu, neo-soulu, bluesa i R&B. Rzarector przyznał, że przy tworzeniu muzyki filmowej do tego obrazu, a także klasycznych projektów spod znaku Wu-Tang Clanu, inspirował się muzyką takich postaci jak William Bell, David Porter, Isaac Hayes, Booker T. & The M.G.’s.
Wydawnictwo otwiera zgrabna kolaboracja RZA i The Black Keys „Baddest Man Alive” w rap rockowym stylu, której świadkami byliśmy już na albumie Blakroc. Dalej mamy jeden z kilku hip-hopowych numerów osadzonych w atmosferze starożytnych Chin i wojen klanów oraz mrocznych alejek z typami spod ciemnej gwiazdy. „Black Out” wypada z nich najlepiej, choć „Rivers of Blood” czy „Tick, Tock” są warte uwagi i trzymają odpowiedni poziom. Niemałym zaskoczeniem w świetle ostatnich produkcji jest numer Kanyego Westa. W intymnym, soulowym, wyjętym niczym z 808s & Heartbreak „White Dress” Weezy brzmi o niebo lepiej, niż w wieloosobowych kolaboracjach na podkładach sklejonych na kolanie. Ponad przeciętność, choć może docenicie to dopiero po więcej niż jednym odsłuchu, wznoszą się takie utwory jak nastrojowe „Get Your Way (Sex as a Weapon)” Idle Warship (Talib Kweli i Res), minimalistyczny i piwniczny „The Archer” Killa Sin, bluesowe „Chains” Corinne Bailey Rae czy emocjonalne „Your Good Thing (Is About To End)” Mable John. Perełką od samego RZA jest „Just Blowin’ in the Wind” z Flatbush Zombies.
Być może The Abbot mógł się bardziej zaangażować i stworzyć do swojego upragnionego i wymarzonego filmu muzyczne arcydzieło. Nie stworzył. Zamiast tego dostaliśmy przyzwoity soundtrack, adekwatny dodatek, który będzie towarzyszył filmowi. Zagorzali fani Wu-Tangu będą usatysfakcjonowani, ale przypadkowy słuchacz też znajdzie coś dla siebie.
Recenzja: Ne-Yo R.E.D.

Ne-Yo
R.E.D. (2012)
Universal Motown
Tytuł najnowszego, piątego już, albumu Ne-Yo R.E.D. jest adekwatny o tyle, że wokalista ma wszelkie podstawy ku temu, by zrobić się czerwonym ze wstydu. (więcej…)
Recenzja: Dead Prez Information Age

Dead Prez
Information Age (2012)
Krian Music Group / Boss Up Inc. / Sound Weapon
Po dwóch klasycznych albumach: Lets’ Get Free i Revolutionary But Gangsta wielu czekało z niecierpliwością na powrót Dead Prez w wielkim stylu, ale czy Information Age spełnia te oczekiwania?
M-1 i Sticman przyzwyczaili nas do surowego brzmienia, idealnie idealnie pasującego do zaangażowanych społecznie tekstów, pełnych buntu i niezgody dla otaczającej rzeczywistości. Niestety ci, którzy oczekiwali bitów w stylu starych utworów („Hip Hop”, „Hell Yeah” czy „They Schools”) grupy, będą zwiedzeni. Pomimo tego, że zwiastun płyty, utrzymany był w buntowniczej i nieco agresywnej formie – dobrze znanej wszystkim słuchaczom RBG’s – to sama płyta wcale taka nie jest.
Information Age to dwanaście tracków, z których trzy stanowią intro i skity (nota bene w skitach powtarza się jeden bit, który niewątpliwie jako jedyny przypomina starą stylistykę zespołu). Kilka numerów utrzymanych jest w klimacie singla „A New Beginning”, którego syntezatorowe brzmienie, szybkie tempo i śpiewany refren przypominają raczej hity z popowych list przebojów, niż stare dobre Dead Prez.
Jedynym kawałkiem, który zapada w pamięć i do którego chce się wracać to „Learning Growing Changing”, czego niestety nie można powiedzieć o reszcie. Najmocniejszą stroną płyty są teksty, które, tak jak na poprzednich płytach, namawiają słuchacza do samodzielnego myślenia, zwracania uwagi na ważne kwestie społeczne i na pewno mogą pomóc mu w szukaniu swojej drogi – za to duży plus. Szkoda jedynie, że M-1 i Sticman zmienili gust muzyczny, bo wciąż mają duży potencjałem, by zatrząść rapową sceną jeszcze raz.
Recenzja: Macklemore & Ryan Lewis The Heist

Macklemore & Ryan Lewis
The Heist (2012)
Macklemore LLC
Ręce do góry, to napad! — grzmi tytuł płyty stworzonej przez Macklemore’a i Ryana Lewisa. Czy trzeba zatem oddać wszystkie pieniądze, zegarek, telefon? Nie. Jedyne, co trzeba poświęcić, to chwila uwagi, bo The Heist to płyta duetu, jakiego obecnie z przysłowiową świecą szukać.
Ben Haggerty ma dar. Niezwykły dar opowiadania, który nie pozwala ot tak obojętnie przejść słuchaczowi od jednej piosenki do drugiej. Nieważne czy odnosi się do kwestii społecznych czy osobistych — zwraca uwagę i wymaga skupienia. Macklemore ma dużo do powiedzenia i bez problemu odnajduje się w trudnych tematach, zaczynając od konsumpcjonizmu, a kończąc na uzależnieniu od narkotyków i homoseksualizmie. W czasach, kiedy część raperów pisze tylko o imprezach i gorących dziewczynach, tak niebanalne i inteligentne teksty zmuszają do zastanowienia. Kim jednak byłby bardzo dobry aktor bez genialnego reżysera?
Macklemore’owi z muzycznej strony wtóruje Ryan Lewis, który spokojnie mógłby wydać płytę z instrumentalnymi wersjami utworów i wciąż byłoby o czym pisać. Niesamowicie sprawnie żongluje stylami i bawi się instrumentami trzymając wszystko w ryzach hip-hopu. Panowie uzupełniają się znakomicie tworząc niepowtarzalny duet. Jednakże nawet pomimo tego, nie dokonują tego rabunku sami. Z pomocą służy im niezawodna brygada, bez której część utworów nie brzmiałaby tak samo. Trudno wyobrazić sobie megaprzebojowe „Can’t Hold Us” bez Ryana Daltona czy odważne „Same Love” bez Mary Lambert. Wszyscy razem stworzyli kompletne i spójne dzieło. Niewielką rysą jest natomiast obecność Schoolboya Q, który niewiele wnosi od siebie i najzwyczajniej w świecie nie pasuje do koncepcji całego wydawnictwa.
The Heist to mądry album, co obecnie rzadko można powiedzieć o jakiejkolwiek płycie — pełen szczerości i muzycznego autentyzmu. Bo jak się okazuje, w tym napadzie nic nie tracimy, a wręcz możemy dużo zyskać. Wniosek wydaje się być prosty — potrzeba nam więcej takich złodziei.
Recenzja: Meshell Ndegeocello Pour une âme souveraine: A Dedication to Nina Simone

Meshell Ndegeocello
Pour une âme souveraine: A Dedication to Nina Simone (2012)
Naive
Jeśli album jest 10-tym wydawnictwem szanowanej i uznanej artystki, a dodatkowo porywa się ona na materiał muzyka formatu Niny Simone, to oczekiwania mogą być niemiłosiernie wygórowane. Należy więc podkreślić, że zamierzeniem Meshell nie było obdarcie utworów Simone z jej samej i stworzenie czegoś kompletnie innego. Wręcz przeciwnie, ideą albumu było oddanie hołdu tej nieżyjącej artystce.
Trudno nie zgodzić się ze stwierdzeniem, że jednym z atutów oryginalnych aranżacji jest wpływ wielu stylów takich jak R&B, jazz, blues czy folk. Jednocześnie należy oddać sprawiedliwość Ndegeocello, która tak dobrze znanemu repertuarowi, nadała swoje brzmienie. Zaczyna od klimatycznego “Please Don’t Let Me Be Misunderstood”, przez energetyczne „House of the Rising Sun”, aż do stanowiącego idealną kodę “Four Women”, prezentując instrumentalną perfekcję i spójność.
Dodatkowym atutem albumu są współpracownicy Meshell. Jedyny męski wokal należy do Codiego Chesnutta, który dzięki ciepłej barwie głosu, nadaje głębię minimalistycznemu podkładowi w „To Be Young, Gifted and Black”; Sinead O’Connor podejmuje próbę okiełznania „brudnego” brzmienia instrumentów w „Don’t Take All Night”, a Toshi Reagon, która w „House of the Rising Sun” daje słuchaczom popis dobrego, czarnego brzmienia, nie sposób wręcz się nie zachwycić. W ten bogaty wachlarz głosów i instrumentów wpisuje się i sama Meshell. Może się wydawać, że pośród tak ogromnej liczby coverów „Please Don’t Let Me Be Misunderstood”, jest w zasadzie niemożliwe stworzenie czegoś godnego uwagi – a jednak w tym wypadku opłaciło się podjąć ryzyko.
Trzeba przyznać, że Meshell znalazła złoty środek między poszanowaniem dla utworów uwielbianych od lat a nadaniem im swojego własnego stylu. Album jest dobrze skomponowany, wykonany i dopracowany do ostatniego dźwięku. Artystce można zarzucić jedynie brak podjęcia ryzyka w przypadku niektórych aranżacji — jak gdyby, na kilka utworów zabrakło już zdecydowanego pomysłu (choćby „Black is the Color of My True Love’s Hair” – niby ujmujące i przekonujące, ale brakuje tu Ndegeocellowego sznytu).
Recenzja: Brandy Two Eleven

Brandy
Two Eleven (2012)
Chameleon/RCA
Komercyjna klapa Human sprzed czterech lat zmusiła Brandy do postawienia sobie trudnego pytania: co dalej z moją karierą? Odpowiedź nie przyszła ani łatwo, ani szybko. Norwood dała sobie wyraźnie potrzebny jej czas do tego by skonfrontować swoją twórczość z oczekiwaniami odbiorców oraz wymaganiami dzisiejszego rynku.
Nie oznacza to jednak, że Brandy zaczyna muzyczną podróż od zera. To, że konsekwentnie pozostaje ona w stylistyce konwencjonalnego R&B, może tyle zaskakiwać, co cieszyć. Ale wbrew temu, że zdążyła nas już przyzwyczaić do sprawdzonych rozwiązań, Two Eleven dalekie jest od bycia miałkim.
Zasób tematów poruszanych na krążku jak zwykle w przypadku Brandy zawęża się do różnych obrazów miłości. Widoczna jest jednak bardzo istotna zmiana w kontaktach z słuchaczem – od lat artystka nie była tak otwarta w tej relacji. Wystarczy wsłuchać się w niezwykle intymne „Scared of Beautiful”, podniosłe „Hardly Breathing” czy rozpaczliwe „Without You”. Najbardziej odważny i osobisty utwór „Wildest Dreams” sygnalizuje, że bariera, która utrudniała odbiór i zrozumienie poprzedniej płyty, pękła.
Obok sentymentalnych kompozycji znajdziemy tu jednak także i takie utrzymane w średnim tempie. Nie są to nagrania szczególnie zaskakujące czy nowatorskie, ale dzięki nim, Brandy wcale nie zostaje w tyle za światowymi trendami, a jednocześnie nie sprawia wrażenia by szczególnie za nimi goniła. Producenci zadbali o rzeczowe potraktowanie nader słodkiego singla „Put It Down” i sprytnie przemycili sample z Lykke Li w „Let Me Go”.
W czasach, gdy wolność ekspresji artystów starej szkoły R&B, rzadko idzie w parze z komercyjnym sukcesem, Two Eleven nie pozostawia żadnych złudzeń. Wypracowanie w sposób naturalny zadowalającego obie strony kompromisu jest jak najbardziej możliwe.
Recenzja: John Surman Saltash Bells

John Surman
Saltash Bells (2012)
ECM
Słuchając Saltash Bells, nie sposób uwierzyć, że za tymi nagraniami stoi wyłącznie jeden człowiek. A jednak – angielski jazzman, John Surman, przy tworzeniu swojego ostatniego, a pierwszego od 18 lat w pełni solowego krążka, chwycił za trzy rodzaje saksofonów i klarnetów, harmonijkę oraz syntezator.
Saltash Bells sięga jednak znacznie dalej wstecz – aż do dzieciństwa Surmana wśród bezkresu bladozielonych pastwisk w spowitej gęstą mgłą Anglii. I taki też właśnie obraz kreśli się przed oczyma odbiorcy podczas spotkania z Saltash Bells. Instrumentaliście, przy pomocy umiejętnie zestawionych ze sobą klasycznych i nowoczesnych środków, udaje się wykreować żywe i plastyczne ujęcie świata z własnych wspomnień, płynnie przechodzącego czy to w senne marzenia, czy w baśnie i legendy ludowe. Dzieje się tak za sprawą gęsto, choć ukradkiem wplatanych śladów folkowych melodii i swoistej muzycznej mgły, utkanej jakby z delikatnych ambientowych syntezatorów, a unoszącej się nad całą płytą.
Ale choć wszystkie utwory harmonizują ze sobą, każda z dziesięciu kompozycji wydaje się mieć własną odrębną muzyczną tożsamość — od irlandzkich motywów w „The Crooked Inn”, przez minimalistyczne zacięcie („On Staddon Heights”, „Triadichorum”), po gęsty, mroczny ambientowy klimat jazzu przyszłości w otwierającym płytę „Whistman’s Wood”. Surman dodatkowo uwypukla te kontrasty poprzez barwy poszczególnych instrumentów, czasem zapuszczając się jednak na terytoria aż nadto bezpieczne muzycznie — w „Winter Elegy” brzmi niczym (odrobinę bardziej) natchniona wersja Kenny’ego G. Motywy muzyczne, które eksploruje i rozwija Surman, choć nastrojowo oprawione, nie zawsze potrafią pociągnąć za sobą uwagi słuchacza. Ale nawet pomimo tego, Saltash Bells jest albumem zupełnie nietuzinkowym, odważnie poszukującym nowej muzycznej drogi dla jazzu.
Recenzja: Brad Mehldau Trio Where Do You Start

Brad Mehldau Trio
Where Do You Start (2012)
Nonsuch
Where Do You Start to już drugi w tym roku album nagrany przez Brada Mehldau z towarzyszeniem basisty Larry’ego Grenadiera i bębniarza Jeffa Ballarda. Jednak w przeciwieństwie do marcowego Ode, na który składały się wyłącznie oryginalne kompozycje, nowy krążek zawiera głównie reinterpretacje.
Wachlarz oryginałów, jakie muzycy wzięli na warsztat jest imponujący: Sufjan Stevens, Elvis Costello, Sonny Rollins czy Chico Buarque niekoniecznie zazębiają się stylistycznie. A jednak – na Where Do You Start jesteśmy w zupełnie innym świecie, gdzie nie autor, ale wykonawcy dyktują warunki. Z muzycznych rozmaitości przełożonych na język fortepianu, Mehldau z właściwą mu wirtuozerią uwalnia specyficzny, tak charakterystyczny dla wszystkich jego nagrań, klimat. Jest stonowany, ale bezpośredni — szykowny, ale naturalny zarazem. Na Where Do You Start w całej rozciągłości obcujemy z prawdziwą muzyką — czasem dramatyczną i nieskrępowaną, innym razem przenikliwie piękną, ale nigdy nazbyt sentymentalną czy przeprodukowaną.
Niezależnie od repertuaru: czy to w karkołomnej, ale po stokroć udanej, próbie jazzowej reinkarnacji rockowego klasyka „Hey Joe” (kojarzonego głównie z Jimmy’m Hendrixem), czy w subtelnym i eterycznym „Where Do You Start” (przywodzącym na myśl najpiękniejsze melodie Vince’a Guaraldi’ego), Mehldau i jego trio zawsze wykazują się zrozumieniem i wyobraźnią wobec muzyki jaką wykonują. To sprawia, że pozornie obce melodie, bez trudu zamieniają w swoje własne.
Recenzja: Nelly Furtado The Spirit Indestructible

Nelly Furtado
The Spirit Indestructible (2012)
Mosley, Interscope
The Spirit Indestructible to pierwsza anglojęzyczna płyta Nelly Furtado po fenomenalnym Loose. Choć brakuje na niej współtwórcy opus magnum, Timbalanda, wokalistka stara się kontynuować założenia z 2006 roku.
Album zaczyna się dokładnie tam, gdzie Nelly skończyła swoje ostatnie poczynania. Fikuśne „Big Hoops (Bigger the Better)”, wymyślne „Parking Lot” oraz surowe „Something” z Nasem przywołują na myśl minione przeboje, gdzie udawało jej się sprytnie łączyć pop, R&B i rap. Niestety tym razem Furtado nie poprzestała na tym sprawdzonym koncepcie i wprowadziła niepotrzebny chaos, dorzucając kawałki z pogranicza indie („Believers (Arab Spring)”, „Enemy”) czy dance („Waiting for the Night”).
Jak powszechnie wiadomo, od zawsze jedną z największych inspiracji dla piosenkarki była kultura ludowa. Tu oprócz tytułowego singla, to zagadnienie zostało potraktowane w sposób marginalny — w „Miracles” wyświechtane wstawki muzyki orientalnej błyskawicznie męczą słuchacza.
W The Spirit Indestructible pełno jest wątpliwości i niejasności. Nelly straciła wyrazistość, wraz z duchem folkloru, który gdzieś uleciał. Pozostaje mieć nadzieję, że nie bezpowrotnie.