Wydarzenia

Heniu bless Jay-Z

Data: 6 lipca 2008 Autor: Komentarzy:

onet.pl

Przez te parę lat istnienia Festival Open’er wyrobił sobie takie imię, że w zasadzie nieważne jest to, jaka muzyczna gwiazda przyjedzie lub lub też nie. Ludzie i tak walą na lotnisko Babie Doły ze wszystkich stron. I nie jest tak, że muzyka odchodzi na dalszy plan. Po prostu każdy chce tam być, by sprawdzić, o co tak naprawdę z tym Wujkiem Heńkiem chodzi i poczuć specyficzną festiwalową atmosferę. Taki efekt kuli śniegowej. W tym roku pobito kolejny rekord frekwencji. Organizatorzy oceniają, że przez teren lotniska przetoczyło się około 50 tys. ludzi.

Nie odbiło się to w żaden sposób na klimacie imprezy. Wręcz przeciwnie, z roku na rok staje się on coraz lepszy, a festiwalowa publiczność bardziej zgrana i jeszcze goręcej reagująca na to, co dzieje się na scenie. A tam w dniu wczorajszym dniu działo się sporo. Przede wszystkim na krótko przed mającym się rozpocząć o 19.00 koncercie Eryki Badu, podano informację o tym, że wystąpi ona dopiero o godzinie pierwszej w nocy, a w jej miejsce zagra zespół Cool Kids Of Death. Nie przypominam sobie, aby ktoś wcześniej wywinął taki numer, a był to mój czwarty Open’er. W zeszłym roku wielu zastanawiało się, czy może przypadkiem powszechnie znana z ekscentryczności Bjork czegoś sobie nie wymyśli. Jednak islandzka nimfa zaskoczyła wszystkim punktualnym wejściem na scenę. Oczywiście Erykah Badu musi być najbardziej dziwaczna ze wszystkich, bo to przecież wynika z jej niezmiernie bogatego we wszelkie cnoty wnętrza. Erykah nie może zrobić nic normalnie. Normalność po prostu uwłacza Pani Badu. I tak samozwańcza Billie Holiday XXI wieku spóźniła się na swój lot o numerze 666 FOCH. Bardzo chciałam ją zobaczyć, aby zrozumieć wszystkich Was, Baduistów. Byłam nawet skłonna dać się zaczarować i nawrócić na tę jedyną właściwą, baduistyczną drogę. Ale spóźnienie tej wariatki mnie poważnie poirytowało i zniszczyło moje plany. Po Jay’u pojechaliśmy więc do Chałup po umówionego (i nie spóźnionego) wcześniej gościa, kładąc lachę na Erykę i generalnie mając ją w głębokim poważaniu. To był mój trzeci raz, kiedy miałam, a w końcu nie zobaczyłam Badu. Mówią, że do trzech razy sztuka, a za piątym się udaje. W takim razie mogę jeszcze oddać dwa strzały. Zobaczymy. Nie żałuję, nie popłynęła mi łza, jednak byłam rozczarowana takim przebiegiem wypadków. Choć znowu nie do tego stopnia, by po powrocie z Babich Dołów wystawić wszystkie moje płyty Badu na allegro. Wprawdzie na każdym bilecie jest napisane, że daty i godziny koncertów mogą ulec zmianie. Ale jakoś wszyscy inni byli w stanie wejść do samolotu o czasie. Tylko nie mówcie, że to też świadczy o wyjątkowości Badu i takie ,,efekty specjalnie’’ jeszcze tylko ubarwiają tę już niezmiernie barwną postać. Albo, że w nocy jest lepszy klimat na taką duchową ucztę, czarownica może pomachać sobie kadzidełkiem, a jej garnek na głowie lepiej wygląda. Czysty absurd. Najbardziej usatysfakcjonowany nieobecnością Eryki był za to CKOD. Prawdopodobnie grając o pierwszej nie mieliby takiej publiczności, jaką o 19 dostali w spadku po niebycie Badu. Wokalista CKOD, troszku pozer, miał z tego powodu wręcz błogi wyraz twarzy, która zdradzała niemałą satysfakcję. Ostatecznie się pod niego podłączyłam. Dobra, po 1 stronie A4 czas przejść do tych pozytywniejszych rzeczy.

 

Wyznaję przekonanie, że przynajmniej raz w roku warto przejść się na koncert artysty z zupełnie innej bajki, niż ta w którą wsłuchujemy się na co dzień. Tak dla równowagi i higieny psychicznej. W tym roku moją inną bajkę opowiedział mi Interpol. To był świetny koncert. Przemyślany i konsekwentnie zagrany. Może nie jakiś znowu genialny i przełomowy, ale o wiele lepszy niż na przykład zeszłoroczny występ Bloc Party. Uwielbiam Bloc Party. Rok temu dali bardzo fajny koncert. Jednak wczorajszy występ Interpolu był o wiele bardziej spójny. Co więcej, ich wokalista nie fałszował tak spontanicznie i bezpardonowo jak Kele. Myślałam, że Paul Banks będzie brzmiał bliźniaczo podobnie do Iana Curtisa (świeć Panie …) Ale na szczęście na żywo jest o wiele bardziej subtelny. I dobrze wymawia ,,dobry wieczór”. Przyznam się, że wcześniej przesłuchałam ich prawie wszystkie albumy, ale nie widziałam żadnego wideoklipu. To był błąd. Bowiem przez te moje niedociągnięcie nie wiedziałam, że mają tak gorącego gitarzysta. Ogłaszam go Misterem tegorocznego Open’era. Daniel Kessler, bo to o nim mowa, miał zajebiście skrojony garnitur (wiecie, jestem płytka), w którym prezentował się niezwykle smakowicie. Dodatkowo był niesamowicie ekspresyjny i strasznie się eksploatował chodząc po scenie. I ciekawie wymiatał na gitarce, momentami wyciągając z niej bałałajkowe dźwięki. To było to, co tygrysy lubią najbardziej. Na tym kończę tę w dużej części pensjonarską relację. Pora na króla z Brooklynu.

 

Może od razu zaznaczę, że nigdy nie byłam fanką Jay’a-Z. Na mojej półce nie stoi żadna jego płyta. A po tym, co do powiedzenia o jego krakowskich poczynaniach miała siostra (nie mogłam znaleźć odnośnika do Twojej recenzji!), nie oczekiwałam zbyt wiele. Załóżmy, że wtedy H.O.V.A. miał doła jak stodoła. Jak wszyscy wiemy, później szczęśliwie się z niego podniósł i powrócił na właściwą ścieżkę. Do Polski przyjechał po triumfalnym występie na festiwalu w Glastonbury. Niesiony tym sukcesem, na Babich Dołach nie zaniżył poprzeczki, a polscy fani mogli posłuchać tego, co tydzień pod niebiosa wynosiła brytyjska publiczność. W pełni rozumiem te zachwyty oraz wszelkie ,,ochy i achy”. To, co działo się wczoraj pod sceną było istnym szaleństwem. Wg organizatorów koncert pana Cartera zgromadził największą widownię w historii festiwalu Open’er. To były dosłownie kilometry ludzi! Jak Jay podbił Babie Doły? Przede wszystkim, Jigga przywiózł ze sobą żywy kilkunastoosobowy zespół, który stylowo ubrał w białe koszule i czarne kamizelki. Po wyjściu na scenę nawiązał błyskawiczny kontakt z widownią. Las uniesionych rąk rósł z każdym kawałkiem. Ludzie znali teksty (podkreślam to, bo tu przychodzi na myśl Pharrell i jego desperacja w wymuszeniu na ludziach śpiewania z nim, które doprowadziło do pamiętnego I wanna f&ck tonight, smark!) Tylu wykrzykujących hip-hopowe teksty ludzi jeszcze nie słyszałam. H.O.V.A. wziął na tapetę wszystkie swoje największe przeboje, które z żywym zespołem i w nowych aranżacjach, zyskały zupełnie inny, szlachetniejszy charakter. Ale raper potrafił też zaskoczyć, nawijając spontanicznie do Rehaba Amy Winehouse’a i American Boy’a Estelle. Nie zapomniał też przypomnieć wszystkim, że to właśnie on pojawił się w największych dynamitach ostatnich lat: Crazy In Love oraz Umbrelli eli eli. Był taki jeden moment, że gdyby na scenę w tej chwili wskoczyła Beyonce, to nikt by się nie zdziwił. Choć było tak gorąco, ze w zasadzie nie potrzebowaliśmy żadnej B. Jay znakomicie radzi sobie sam i nie musi uciekać się do tanich chwytów. Na dodatek robił wrażenie bardzo sympatycznego kolesia, choć na pewno daleko mu do wazeliniarza. Aby nie przedłużać, sukces nowego Jay’a-Z leży gdzieś pomiędzy umiejętnym zaprezentowaniem i wyselekcjonowaniem swojego materiału, a panowaniem i zawiadywaniem tłumem. H.O.V.A. dzierży królewskie berło w obydwu tych kategoriach. Dał prawdziwy hip-hopowy show. Pozwoliłabym sobie nawet na daleko posunięty wniosek, że patrząc z tej perspektywy, był to lepszy występ niż zeszłoroczny koncert The Roots. Chłopców chyba nieco zgubiła ich nadmierna wirtuozeria. Zatem widziałam króla. Tylko, że w odróżnieniu od siostry, ja naprawdę mogę umrzeć. Jak to powiedział wokalista Interpolu, opuszczając open’erowską estradę: God bless Jay-Z. Można by to śmiało przekształcić na: Heniu bless Jay-Z. Zapach babo-dolskiej trawy zmieszany z wyrafinowaną wonią toi-toiów jest bezcenny i uzależniający, do zobaczenia za rok?

Komentarze

komentarzy