Lubimy te projekty większe niż życie, które trwają niezależnie od wszystkiego i niezobowiązująco towarzyszą nam, gdy tylko mamy taką potrzebę. Legendy o stałości rzeczy, mity o międzypokoleniowości, sny, w które wszyscy chcemy wierzyć, o czymś większym niż my, co może, jeśli tylko zechcemy, stać się naszym udziałem. I chyba wyrażę stan umysłu wszystkich w naszej redakcji, pisząc, że myśmy się takiemu marzeniu dali ponieść i choć był to sen, który kochaliśmy śnić, mimo wspólnych wysiłków musiał jednak naturalnie znaleźć swój koniec. Tak samo jak naturalnie w marcu 2006 roku znalazł swój początek na Blogspocie założonym przez Siostrę.
Musimy szczerze przyznać — to nasze ostatnie podsumowanie roku na Soulbowl.pl. Choć przez te wszystkie lata to je lubiliśmy ponad wszystko. Może dlatego, że rozrzuceni korespondencyjnie po różnych miastach na moment mieliśmy poczucie, że stawaliśmy się faktyczną redakcją — wymienialiśmy opinie, jak gdybyśmy siedzieli w jednym pokoju. Inspirowaliśmy się nawzajem intensywniej niż w ciągu roku, gdy czas w korespondencyjnej redakcji płynął jakby inaczej. Będzie nam tego brakować, ale nie ma rady. Czas uczciwie powiedzieć to sobie i Wam, Drodzy Czytelnicy — dziękujemy za uwagę, zapraszamy na ostatki. Oto najlepsze albumy 2021 roku według Soulbowl.pl. Niech soul będzie z Wami!
25.
Black to the Future
Sons of Kemet
UMG / Impulse!
Na czwartym albumie Sons of Kemet Shabaka Hutchings i jego brassband ponownie wychodzą z punkowego nerwu, ale tym razem dużo zgrabniej balansują między tubalną rubasznością a radiowym przebojem. Na Black to the Future instrumenty dęte szczerzą zęby w rytmicznym pohukiwaniu orkiestry z Karaibów, a jednocześnie mocno sięgają spirytualizmu i humanizmu w ramach kolektywnej opowieści o afrykańskiej diasporze. Słychać to najlepiej w highlightach, jak rewelacyjny rwano-kołysankowy „Hustle”, z melorecytującym Kojey’em Radicalem i Lianne La Havas a chórkach, albo nostalgiczny „To Never Forget the Source”, który odsłania łagodność i duszę muzyków. Muzycznie to inkluzywna, kontrastowa płyta, ale afro-jazz nadal pozostaje osią brzmienia Sons of Kemet. Pewnie zawiedzeni byli ci, którzy oczekiwali Your Queen Is a Reptile Vol. 2, bo następstwo jest o wiele bardziej wyważone. Ale trzeba przyznać, że to połączenie wątków przebiegło na Black to the Future nadzwyczaj zgrabnie. — Maja Danilenko
24.
Temporary Highs in the Violet Skies
Snoh Aalegra
Artium / Roc Nation
Vogue Polska nazwał ją królową smutku i porównał, raczej krzywdząco, do Lany del Rey. Snoh Aalegra ma do zaoferowania o wiele więcej, niż mdłe przyśpiewki Lany. Artystka długo utrzymywała się w gronie artystów niezależnych, aż w końcu, nie słuchając rady swojego guru Prince’a, zdecydowała się podpisać kontrakt z dużą wytwórnią, Roc Nation Jaya-Z. Odbiło się to na najnowszym krążku Temporary Highs in the Violent Skies, który okazał się nieco nierówny. Przeważają jednak plusy i to spore: produkcja (Tyler, the Creator i The Neptunes) czy dojrzale napisany materiał. Każda płyta Szwedki jest odzwierciedleniem jej życiowych doświadczeń. Nie inaczej jest w przypadku Temporary Highs…, na którym każda kompozycja jest kartką z życiowego notatnika Szwedki. A że doświadczyła rozczarowania w miłości, smutek, ale również nostalgia, wylewają się więc odważnie z każdego śpiewanego przez nią wersu. Jeśli dodać do tego wysublimowany look, który zagwarantował jej pójście w pokazie mody Muglera oraz porównania do Sade, otrzymamy elegancką i stylową płytę, która ukorzenia pozycję Aalegry w muzyce. Po przesłuchaniu albumu dochodzi się do wniosku, że artystka przeszła udaną transformację. Jej głos jest pewny, utwory są emocjonalne, a muzyczne wyczucie na wysokim poziomie. Jedynie okładka zrobiona chyba w… Paint’cie. — Forrel
23.
If Words Were Flowers
Curtis Harding
Curtis Harding / Anti
2021 rok, a Curtis Harding jak gdyby nigdy nic wyskakuje na scenę w welurowym wdzianku i robi swoje. Można by próbować wcisnąć go na listę obok jego imiennika, Curtisa Mayfielda, czy paru innych ikon lat 70., choć na swoim kolejnym albumie spod szyldu Anti artysta ponownie udowadnia, że nie ma klapek na oczach i rozgląda się również w poszukiwaniu nowych inspiracji. Jest w tym wszystkim miejsce na zabawę, romantyczne wyznania oraz rewolucyjne zacięcie w postaci singla „Hopeful” z porywającym chórkiem i pinkfloydowską gitarową solówką, który z powodzeniem mógłby znaleźć się na soundtracku do Judasza i Czanego Mesjasza. If words were flowers / I’d give them all to you / They carry power / So proud and beautiful — śpiewa Harding w tytułowym utworze. W jego wykonaniu słowa rzeczywiście mają moc, a my z otwartymi rękami przyjmujemy całą ich wiązankę. — Katia
22.
For My Mama and Anyone That Looked Like Her
McKinley Dixon
Spacebomb
Mimo pokładanych w niej nadziejach Noname nie wydała w tym roku płyty. Jej wakat nie pozostał jednak zupełnie niewypełniony, czy raczej, jej rodzaj wrażliwości — zarówno tej stylistyczno-brzmieniowej, jak i tej emocjonalno-społecznej — nie pozostał bez odpowiedzi. Choć tak naprawdę For My Mama and Anyone Who Look Like Her to rzecz, którą można by też porównać inaczej albo nie porównywać jej wcale, ale trudno, by to skojarzenie nie przeszło przez myśl, gdy wchodzi „Mama’s Home” oparte na wygrywanych na harfie motywach i delikatnym przepełnionym empatią refrenie. McKinley Dixon i jego artystyczna panhiphopowa mozaika wykracza jednak poza ten schemat, zaczepiając to o Blackalicious, to o Quelle Chrisa, to o Kendricka Lamara, ale tak naprawdę niedająca się opisać poprzez opis stylu innego artysty. To rzecz zupełnie swoista, biegnąca przez neo-soulowe, jazzowe, funkowe, rhythm&bluesowe płotki. Osobista przeprawa przez traumę i smutek, po rzeczywistą afirmację na kanwie miejskiej poezji. W każdym calu uosobienie ideału soulbowlowej płyty hiphopowej. — Kurtek
21.
Klątwa LP
Tonfa
Aweloot-Saccforce
Tonfę zwykło się porównywać do Death Grips czy Synów. Kiedy słyszymy coś nowego, zawsze szukamy analogii, żeby choć trochę oswoić nieznane brzmienia. Szczególnie w tym przypadku, ponieważ twórczość tego duetu nie jest łatwa i wszelkie wskazówki mogą pomóc w zrozumieniu tego krążka. Przy pierwszym odsłuchu Klątwa przytłacza, szczególnie chaosem sampli — elektronika spod ręki Krenza mieszka się z saksofonem i klasycznym rapem. Ta różnorodność odzwierciedla inspiracje Normana i Kierata, jeden z nich dorastał na polskim hip-hopie, drugi od zawsze poszukiwał nowych brzmień za oceanem. Odwołań do rodzimej sceny jest sporo i chociaż Tonfę można okrzyknąć objawieniem eksperymentalnego hip-hopu, to premiera płyty 28 września zobowiązuje. Pochylenie się nad tekstami duetu może przynieść kolejne rozczarowanie albo zagwozdkę. Pomysł wyjaśniania każdej linijki skończy się nadinterpretacją, bo Norman i Kierat często operują luźnymi skojarzeniami i grami słownymi. Klątwie nie brakuje jednak głębi, melancholii i tajemnicy, którą odkrywa się z każdym odsłuchem. — Polazofia
20.
Talk Memory
BadBadNotGood
XL Recordings / Innovative Leisure
Ostatnie lata przyniosły wiele zmian w obozie BadBadNotGood. Odejście jednego z założycieli zespołu, klawiszowca Matthew Tavaresa wymusiło ustalenie nowej wizji tego, jak wyglądać ma zespół bez niego. Kolejną przeszkodą okazała się pandemia. Poprzednie albumy powstawały bowiem głównie podczas improwizacji koncertowych, które następnie przenoszone były do studia. Proces odnajdywania się w nowej rzeczywistości trwał niemal dwa lata, po których grupa poczuła w końcu ekscytację związaną z tworzeniem nowych rzeczy. Wrócili na nich do swoich korzeni, czyli grania instrumentalnych utworów, w których siła napędowa jest łączenie równych gatunków, z duża przewaga jazzu. Na nowym krążku słychać bowiem wyraźne echa Davisa, Sandersa czy Sun Ra, na których wychowali się muzycy, jak również wpływy hip-hopu, czy progresywnego rocka. Ważnym elementem całości są też goście, wśród których pojawili się Karriem Riggins, Terrace Martin, Laraaji, Brandee Younger czy genialny brazylijski producent i muzyk Arthur Verocai, który zaaranżował sekcję smyczkową w aż pięciu kompozycjach. W ten sposób stworzyli dźwiękową odyseję, będącą wyrazem radości z muzyki i społeczności, w której mają szczęście uczestniczyć. — Efdote
19.
Half God
Wiki
Wikset Enterprise
Wiki to nowojorczyk z krwi i kości, co słychać w zasadzie na każdym z jego projektów. Na Half God wynosi to jednak na nowy poziom, wcielając się w rolę narratora opisującego dorastanie na ulicach Wielkiego Jabłka. Raper pokazuje tu swoją wszechstronność – od luźnego ciągu myśli snutych na jednym z dachów po moralizujące storytellingi. Pochwalić trzeba też stronę produkcyjną – wszystkie beaty na albumie wyprodukował Navy Blue. To kolejna mocna strona płyty. Navy nie sili się na eksperymentowanie, zamiast tego sięga po sample, którymi z pewnością nie pogardziliby DJ Premier czy Pete Rock. Wszystko utrzymane jest w konwencji alchemistowych, minimalistycznych podkładów, a powycinane pętle stanowią dopełnienie tego nowojorskiego klimatu. Half God to mocny dowód na to, że klasyczny rap wciąż ma się dobrze. — Mateusz
18.
Sprzedałem dupe
Zdechły Osa
Warner Music
W kawałku „Na niby” wrocławski underdog nawija: Żabson to ziomal, a Osa to pizda. I na tym właściwie recenzja mogłaby się skończyć. Sprzedałem dupe to płyta-paradoks, która targa nas przez ćpuński rynsztok i klatówy śmierdzące moczem, domestos hazem deluxe i trutką na szczury, po to, aby pokazać nam najświeższą rzecz, jaka wydarzyła się od dawna w piekiełku zwanym polskim hip-hopem. W jej bebechach tętnią echa inspiracji całym wachlarzem elektronicznych abiektów – czeluściowe, ospałe dropy, zbenzowane, neurotyczne emo trapy, paranoidalny witch-house na bad tripie i nafurany chrzanem drum’n’bass. To wszystko zaś w służbie największej fascynacji Osy, czyli punku. I to nie artystowskiego wariantu post, tylko jarocińskiego jabol punka na trzy akordy i darcie mordy dla brudnych dzieci Sida, dezerterów i muzgów z defektami, który nie tylko zapiercingowany jest w tym całym industrialno-hip-hopowym cielsku muzycznie, ale przede wszystkim duchowo. Spotkałem się z określeniem, że teksty na tej płycie swój debiut w formie pisanej mogły mieć dopiero w momencie transkrypcji na Geniusie i prawdopodobnie całkiem dużo w tym prawdy, ale taki jej urok. Punk’s not dead póki jest Zdechły. — Wojtek
17.
Nine
Sault
Forever Living Originals
Tajemniczy kolektyw Sault sprostał oczekiwaniom i zburzył obawy o krótkoterminowość projektu. Podobnie jak w 2020 roku, tegoroczny album podszyty jest polityczno-socjologicznymi manifestem osadzonym w wielowarstwowym brzmieniu londyńskich ulic. Gęsto jest od ciężkich wersów, które potrafią zarówno rozpoczynać, jak i puentować wiele dyskusji na ważne tematy. Nine jest również kolejnym dowodem na ogromna wartość produkcji, które docenia się porządnie jedynie po wielorazowym wsłuchaniu się w ich treść. — K.Zięba
16.
El madrileño
C. Tangana
Sony Music
C. Tangana porzuca tymczasowo korzenie rapowe na rzecz korzeni narodowościowych, podążając ścieżką nakreśloną przez Rosalíę, Gabriela Garzóna-Montano czy Kali Uchis. Najbliżej mu naturalnie do Rosalíi, ale rejony stylistyczne na El mal querer i El madrileño stoją wobec siebie w opozycji niczym noc i dzień. Owszem, znajdziemy u C. Tangany trapeton, jak w „Tú me dejaste de querer”, czy vocoderowe nucenie w „Párteme la cara”, ale tytułowy madrytczyk jest dużo bardziej analogowy niż cyfrowy. Nasz programowy pop rapowiec postawił na umiarkowane, ale jednak, ryzyko, wybierając do trzeciego albumu żywe instrumenty, żywotne struktury, i żywych ludzi. Utwory na tej płycie to laurka dla kultury hiszpańskojęzycznej wielu pokoleń; znajdziemy tu balladę z Omarem Apollo, ale i hiszpańską rumbę w towarzystwie Kiko Veneno czy bolero w duecie z Eliadesem Ochoą (nie mówiąc już o Gipsy Kings, którzy na El mdrileño wypadają wyjątkowo dobrze). C. Tangana sprytnie przystąpił do sprawdzianu trzeciej płyty. Podobno album jest marny lirycznie, ale jego świeżość i nieoczekiwana przebojowość nadrabiają wszystkie niedostatki z nawiązką. — Maja Danilenko
15.
Kick ii-iiiii
Arca
Arca / XL Recordings
Gdyby jedynym kryterium naszego rankingu była monumentalność projektów, Arca nie miałaby sobie równych w tym roku. W grudniu tego roku artystka wypuściła aż 4 albumy (prawie 2 i pół godziny muzyki) stanowiące kolejne części serii „Kick”, której pierwszy (fenomenalny) rozdział mieliśmy szanse usłyszeć w zeszłym roku. Każda z płyt ma swój wsobny, osobliwy charakter, ale najlepiej sprawdzają się jako różne aspekty tego samego manifestu– interdyscyplinarne, totalne dzieło afirmujące cielesności i kreujące queerową, scyborgizowaną, transhumanistyczną wizję nowego człowieczeństwa wyzbytego jarzma binarnej płci. Część druga eksploatuje w dużej mierze reggaeton i wenezuelskie korzenie, które po raz pierwszy mieliśmy okazję usłyszeć na zeszłorocznym „Maquetrefe”. Symbolizuje ona korzenie tożsamościowe, ale też lekkość ducha, ludyczność i sensualność związane z blichtrem popu i tętniącego glamem celebryctwa (czego najjaskrawszym przykładem jest obecność Sii na krążku). Część trzecia to Arca post-industrialna, rozedrgana ciągłym gliczem, agresywna i, przede wszystkim, bezlitośnie, bezpruderyjnie napalona. Płyta ta brzmi jak coś pomiędzy ballroomem w duchu sadomaso i rytualną orgią, reprezentuje władczość popędów i wszechogarniający erotyzm, transhumanistyczne j’ouissance nad którym władzę totalną ma Doña i domina. Część czwarta to niemal soundcloudowy szkicownik, zbiór niezobowiązujących etiud ambientowych romansujących z witch house’m, reprezentujących proces oraz nostalgię. Finał serii natomiast serwuje chyba największe zaskoczenie dotychczas – post-minimalistyczną płytę z muzyką klasyczną, w której słychać rzetelne wystudiowanie kompozytorskiego tintinnabuli Arvo Pärta i kojącą, pomnikową stoickość Ryuichiego Sakamoto, który zresztą na płycie się udziela we własnej osobie. Symbol religii, boskości, harmonii i duchowości, zamknięcie dzieła życia. Tak krótka notatka nie odda wszystkich skrajnych emocji, które targają w trakcie słuchania, więc po prostu poświęćcie kilka godzin i doznajcie tego sami. Naprawdę, naprawdę warto. — Wojtek
14.
Be Right Back
Jorja Smith
FAMM
Debiutancka płyta Smith, Lost & Found, otrzymała nominację do Grammy i BRIT Awards. Poprzeczka postawiona została zatem wysoko i aby nie stracić na jakości, pisanie odpowiedniej kontynuacji zajmuje sporo czasu. Jorja więc wyraźnie dała do zrozumienia fanom, że Be Right Back to bardziej EP niż pełnoprawny album. Stąd też zresztą sam tytuł. Wydawnictwo wypełnia lukę w brytyjskim R&B, ale bardziej pełni funkcję zapychacza aniżeli odświeżenia. Część utworów brzmi jak dema lub niedokończone projekty, choć pierwsze kilka numerów to całkiem sensowny seans. „Addicted” to silny drum’n’bassowy utwór z przyjemnym loopem syntezatora, który śmiało można by singlować, a kończący tracklistę „Weekend” to z kolei nastrojowa i mroczna próba Smith w wyższych rejestrach wokalnych, jednocześnie będąca najbardziej innowacyjną pozycją na wydawnictwie. Jeśli to ma nam zapowiadać co może nadejść przy drugiej płycie, czekamy — Kuba Żądło
13.
Mood Valiant
Hiatus Kaiyote
Brainfeeder
Trzeci krążek nietypowego zespołu jakim jest Hiatus Kaiyote okazał się tym najlepszym. Australijska grupa szerszej publiczności znana przede wszystkim z singla “Nakamarra” wykonanego wspólnie z Q-Tipem, na poprzednich wydawnictwach sprawiała wrażenie nieco rozjechanej z charakterystycznym, mocnym głosem wokalistki Nai Palm. Na Mood Valiant w końcu stanowią spójny, pełny szalonych pomysłów zespół piekielnie zdolnych muzyków. Międzygatunkowy blend soulu, funku, r&b i jazzu z charakterystycznym, psychodelicznym sznytem zespołu w końcu złapał harmonię z niesamowitym warsztatem Nai Palm. Jej wokal stanowi dodatkowy instrument, zwłaszcza w pierwszej połowie płyty, gdzie szalone nawałnice dźwięków potęgowane są przez zwielokrotnione wokalizy, tworząc cale spektrum melodii. Jednocześnie stanowi przeciwwagę i uspokojenie w drugiej połowie płyty gdy tempo istotnie zwalnia. Unikatowe brzmienie albumu zdecydowanie zasługuje na umieszczenie go w tegorocznym rankingu. — Richie Nixon
12.
Play With the Changes
Rochelle Jordan
Young Art
Rochelle Jordan przeszła niezłą transformację od nastrojowego R&B do odważnych dźwięków elektroniki. Stało się to za sprawą przeprowadzki z Kanady do Stanów Zjednoczonych, załapania odpowiednich kontaktów i wejścia w szeregi nowej wytwórni DJ-ki Tokimonsty, Art Records. Na Play With the Changes usłyszymy minimalistyczną produkcję, falsetowy wokal artystki i pokłady energetycznej muzyki. Jednak słuchając albumu, nie poczujemy atmosfery parkietu z typowej dyskoteki. Jest to raczej wizyta w przepełnionym smutkiem techno-garage’owym klubie nocnym, gdzie kolorowe lasery rozcinają łzy smutku. Jordan, pokonuje jednak nostalgię i pokazuje siłę kobiety, która nie przystaje na złe traktowanie. W jej wokalu słychać pewność siebie, słychać życiową ewolucję. Fani jej poprzedniego brzmienia soft R&B będą zaskoczeni alternatywną mieszanką połamanego EDM-u i klimatycznego soulu, która z powodzeniem mogłaby wybrzmieć również na ścieżkach dźwiękowych pokazów mody emitowanych w Fashion TV, ale najważniejsze jest to, że za tą różnorodnością kryje się własna historia opowiedziana wyłącznie na własnych warunkach. — Forrel
11.
Shelley FKA DRAM
Shelley FKA DRAM
Empire / Atlantic
DRAM, czy może Shelley, zdawał się co prawda w ostatnich latach bardziej zajęty żonglowaniem pseudonimami artystycznymi i wyciskaniem na Instagramie, ale okazało się, że znalazł też miejsce na muzykę. Następca hybrydowego rap-soulowego debiutu skręca w tym mniej popularnym z możliwych kierunków i bierze się za neo-soul zupełnie na poważnie. Nie jest to może stylistyczny U-turn na miarę Tylera, the Creatora, ale z pewnością nie brakuje Shelley’mu w tej odsłonie fantazji i charakteru. Gdy Tyler zamienia jedną maskę na drugą, DRAM kroczy bardziej prostolinijną drogą do autentycznej autoekspresji — oczywiście nie bez artystycznych pretensji. Jego neo-soul jest natchniony, ale nieco zdekonstruowany, rozstrojony post-trapową rytmiką i pijanymi przeciągnięciami w kolejnych refrenach. Jest w tym wszystkim urok i szczerość, którą trudną poważyć, a nie brakuje i klasycznych melodii, poczynając od ujmującego progresywnym aranżem pierwszego singla „The Lay Down” z gościnnym udziałem H.E.R., przez łączącego melodyczno-produkcyjne tradycje lat 90. i 00. „Cooking With Grease”, po gospelowy refren z rock’n’rollowym zacięciem w „Remedies”. Shelley, DRAM, D.R.A.M., nieistotne. Typ nadal to ma. — Kurtek
10.
Haram
Armand Hammer
Backwoodz Studioz
Choć Armand Hammer i The Alchemist to nie tak odległe zakątki rapowej sceny, to w dniu premiery wspólnego krążka połączenie wydawało się dość zaskakujące. Billy Woods i Elucid przyzwyczaili nas raczej do ciężkiego ulicznego klimatu. Al natomiast wysyła ostatnio bity na prawo i lewo znacząco rozwijając swoje producenckie portfolio. Połączenie okazało się strzałem w dziesiątkę. Duża w tym zasługa beatmakera z Kaliforni, który wywiązał ze swojego zadania perfekcyjnie i chyba każdy się zgodzi, że sukces Haram to w dużej mierze jego zasługa. To zupełnie inny Alchemist niż ten, którego można kojarzyć m.in. z kolaboracji z chłopakami z Griseldy. Producent ma tu zdecydowanie więcej swobody – w efekcie otrzymujemy cały przekrój bitów, od surowych i mrocznych, po te lżejsze i bardziej psychodeliczne. W to wszystko doskonale wpisuje się nowojorski duet. Raperzy snują swoje ponure opowieści, pełne abstrakcyjnych wersów, a jednocześnie mocne i dobitne. To ten rodzaj połączenia, o które nikt nie prosił, ale każdy potrzebował. — Mateusz
9.
Hustle as Usual
Belmondawg
Asfalt
“Captcha, czy jestem człowiekiem nadal?”. Dla Młodego G Hustle as Usual to rozliczenie się z przeszłością i próba odcięcia się od skandali, które w ostatnich latach definiowały jego karierę. Po aferach finansowych w Mobbyn czy słynnych zdjęciach, które wyciekły do mediów, fani myśleli, że to koniec jego działalności muzycznej. Epka pokazuje, jak świetnym jest tekściarzem i że jak chce, to może. Pełno tu wyszukanych follow-upów –– obok odniesień do utworów Starego Miasta pojawiają się nawiązania do Don Kichota czy Tracy Chapman. Belmondo otwiera się i wprost opowiada o problemach, myślach samobójczych czy kłótniach z kolegami z branży. Hustle as Usual to zdecydowanie jego najbardziej przemyślany i dopracowany materiał. Za warstwę muzyczną odpowiada EXPO 2000, który wcześniej stworzył bit do luźnego singla “Kto by pomyślał”. Na płycie gościnnie pojawił się sam Dizkret, który dołożył linijki do numeru “Followup”, chyba najbardziej trueschoolowego utworu z całej epki. Hustle as Usual pokazuje możliwości i kreatywność Młodego G, obyśmy doczekali kolejnych materiałów od Gdynianina na takim poziomie. — Polazofia
8.
Promises
Floating Points x Pharoah Sanders
Luaka Bop
Album Promises jest niczym dialog, który definiować można na kilka różnych sposobów. Spotykają się tu bowiem trzy gatunki muzyczne, a mianowicie uduchowiony jazz, ambientowa muzyka elektroniczne oraz podniosła klasyka. Kolejne zestawienie odbywa się na poziomie pokoleniowym. Mamy tu bowiem 35-letniego, brytyjskiego producenta, który nawiązał wyjątkową przyjaźń i zrozumienie z 81-letnią dziś legenda jazzu i razem, przy asyście członków Londyńskiej Orkiestry Symfonicznej stworzyli dzieło wyjątkowe i ponadczasowe, które dla słuchaczy może być nieziemskim doświadczeniem, przypominającym nieco sen. Krążek składa się z jednej długiej kompozycji, przez której niemal całość słyszymy krótki, siedmiodźwiękowy motyw odegrany na klawesynie, powtarzający się niczym mantra. Fragment ten spaja kompozycję, ale najważniejsze dzieje się wokół. Każde wejście Sandersa (zarówno te na saksofonie, jak i wokalne), czy pojawiająca się szczególnie wyraźnie w drugiej części kompozycji, mocna i wnosząca nieco dramaturgii sekcja smyczkowa Londyńskiej Orkiestry Symfoniczne wprawia nas w stan zadumy, medytacji oraz przywołuje poczucie obcowania z czymś więcej niż tylko muzyką. Wielka rzecz. — Efdote
7.
That Secret Sauce
Jerome Thomas
Rhythm Section International
W ciągu ostatnich lat do znudzenia składamy wiązanki pochlebstw pod adresem nowofalowej sceny muzycznej na Wyspach. Niemożliwym jednak jest przerwanie passy, skoro na światło dzienne wychodzą tego typu produkcje. Dwudziestokilkominutową epkę Jerome’a Thomasa docenią wielbiciele organicznego neo soulu, którym wyostrzają się zmysły na pogłoski o premierowych ruchach D’Angelo („That”), Maxwella („Secret”) czy Bilala („Sauce”). Główny sprawca zamieszania przyznaje, że większość jego utworów jest rodzajem pamiętnika skierowanego do ludzi, z którymi chciałby podzielić się swoim pragnieniami, jednak nie ma tego odwagi zrobić bezpośrednio w bliskich relacjach. Świetnie, że konfesjonałem dla twoich namiętności jest studio nagraniowe. Dzięki, Jerome! — K.Zięba
6.
By the Time I Get to Phoenix
Injury Reserve
Injury Reserve
Stepa J. Groggs, jeden z członków Injury Reserve, zmarł niespodziewanie, gdy grupa pracowała nad drugim studyjnym albumem. Z perspektywy słuchaczy trudno było wyobrazić sobie, jak materiał będzie wyglądał bez niego zwłaszcza, że wydane single wskazywały na zupełnie nowy kierunek. By the Time I Get to Phoenix to właściwie album post hip-hopowy. Jego tytuł nawiązuje do utworu, który znalazł się na również wyłamującym się gatunkom, soulowym klasyku Isaaca Hayesa, Hot Buttered Soul. Swoją drogą pierwszy z singli, „Superman That”, powstał dlatego, że Injury Reserve postanowili zremiksować wspomnianą piosenkę. By the Time I Get to Phoenix jest przepełniony ciężkimi emocjami, żalem, smutkiem, gniewem. Składające się na niego 11 utworów zlewają się w całość, przenikają. Dajcie sobie czas: jego odsłuch warto traktować jak doświadczenie. — Klementyna
5.
Call Me If You Get Lost
Tyler, the Creator
Columbia
Tyler, the Creator na swój szósty album zaprosił DJ-a Dramę, którego seria kultowych mixtape’ów Gangsta Grillz mocno wpłynęła na całą kulturę. Pełni on na nim rolę gospodarza. W ten sposób T złożył hołd swoim wczesnym inspiracjom, a Call Me If You Get Lost – trochę jak Donda Kanyego Westa – zawiera w sobie to, co na poprzednich płytach Okonmy częściowo już słyszeliśmy. Zresztą lider Odd Future jako Sir Baudelaire wzorowany na francuskim poecie wyklętym przygląda się swojemu życiu i niepozbawionej kontrowersji karierze, oraz próbuje odnaleźć się w miłosnych relacjach. Można doszukiwać się tu najróżniejszych wpływów — od najntisowego rapu, przez R&B, po dub. Wszystko to w mixtape’owej formie i w albumowym formacie. — Klementyna
4.
Pray for Haiti
Mach-Hommy
Griselda
Mach-Hommy to jedna z najciekawszych i najbardziej oryginalnych postaci amerykańskiej rapsceny. Ukrywający swoją twarz za bandaną i sprzedający swoje płyty za niebotyczne sumy nowojorczyk, dumny ze swojego haitańskiego pochodzenia, wydał w tym roku drugi już album w Griseldzie w ciągu sześciu lat. Pray for Haiti to też najlepszy materiał w jego dotychczasowej karierze, bo też najbardziej dopracowany. Bity zawieszone są gdzieś między abstrakcyjnym hip-hopem a klasyką wschodniego wybrzeża, słuchacze lubiący wracać do oszczędnych w brzmieniu nagrań Roca Marciano odnajdą się tu doskonale. Hipnotyzujący głos i stylówka sprawiająca wrażenie rapu jakby od niechcenia, do tego charakterystyczny, lekko Mos Defowy zaśpiew i przemycanie od czasu do czasu haitańskiego (kreolskiego) języka do nawijki. Brzmi to doskonale i sprawia, że Pray for Haiti jest bez wątpienia jedną z najlepszych hip-hopowych płyt mijającego roku. — Dill
3.
An Evening With Silk Sonic
Silk Sonic
Aftermath / Atlantic
Z pewnym dyskomfortem przyjęliśmy uniwersalność wspólnego krążka Bruno Marsa i Andersona .Paaka. Okazało się, że filadelfijski soul i funk to nadal uniwersalny język muzyczny, którym można z powodzeniem podbić świat. Nasze spotifajowo-instagramowe bańki połączyły się na krótką chwilę, dzięki tej płycie w coś na kształt wspólnego doświadczenia. Bo to z jednej strony świetnie napisany i wyprodukowany z dbałością o aranżacyjne niuanse album, a z drugiej zapis wieczoru pełnego dobrej zabawy z co najmniej kilkoma ponadczasowymi radiowymi kilerami, na czele z singlowymi „Leave the Door Open”, „Skate” i „Smokin Out the Window”. To może straszny banał, ale to muzyka, która mówi sama za siebie i która przede wszystkim miała niebagatelną szansę, by sama przedstawić się słuchaczom. Można co prawda polemizować, czy siła jej oddziaływania byłaby tak duża, gdyby nie nazwisko Marsa, ale nie da się sprowadzić jej energii, charyzmy, talentu, czaru i flow do celebryckiego szumu. Niezależnie od tego z jakiej strony zbliżymy się do Silk Sonic, górę zawsze musi wziąć muzyka. — Kurtek
2.
Smiling With No Teeth
Genesis Owusu
House Anxiety / Ourness
Nie usłyszycie w tym roku świeższej, kreatywniejszej i bardziej wpasowującej się we współczesny zeitgeist intertekstualnego chaosu płyty soulowej niż Smiling With No Teeth. Owusu to transgatunkowiec, latorośle epoki internetu, które wyrywa ten gatunek z sentymentalnego skostnienia i wiecznego upcyclingu korzennych patentów, proponując muzykę rześką, bezpardonową i cholernie nośną. Żeni on gatunkowe prawidła z rozwiązaniami zaczerpniętymi z synth punku, łotrzykami hip-hopowej awangardy spod znaku Death Grips czy Jpegmafii i smukłą, sypialnianą dyskotekowością muzyki indie, mimo to jednak całość nie brzmi jak algorytmiczne studium gustu muzycznego Anthony’ego Fantano. Wręcz przeciwnie, największą zaletą krążka jest to, że jest to muzyka na wskroś autorska, tryskająca z każdego tracku zaraźliwą charyzmą artysty, którego ekscentryczna, komiksowa niemal osobowość wydaje się wydarta rodem z gorillazowego uniwersum. Genesis Owusu to gwiazda, na jaką to scena zasługiwała, a jej blask trudno było w tym roku ignorować. — Wojtek
1.
Sometimes I Might Be Introvert
Little Simz
Age 101
Od wrześniowej premiery czwarty w dorobku album Little Simz zdążył już pewnie zdobyć tylu sceptyków, co zwolenników w pierwszych, zazwyczaj entuzjastycznych recenzjach. Ale w kontekście naszego dość nostalgicznego podsumowania (żeby wymienić choćby Silk Sonic, Rochelle Jordan czy C. Tanganę; a to przecież nie wszyscy tak jawnie odwołujący się do przeszłości), to nikt w tym roku nie opowiedział nam lepiej historii o retromanii i ludzkiej wrażliwości. Rozumiem osoby przytłoczone monumentalnym wydźwiękiem tego albumu, rozumiem osoby, które widzą w Sometimes I Might Be Introvert nic więcej, jak dobrze wyprodukowaną wydmuszkę. Trudno jednak nie przyznać, że filmowa bezkompromisowość płótna marki Inflo łączy się bez pudła ze staromodnoą wrażliwością Simbi, tworząc może nieco przegadaną, ale w gruncie rzeczy spójną i przyjemną całość. Mam poczucie, że kluczem do odczytywania takich monumentów jest docenienie szczegółów, dla każdego pewnie innych; dla mnie to bitowe „Protect My Energy”, pełnokrwiście soulowe sample Smokey Robinsona i Taliba Kweli w „Two Worlds Apart” i „Standing Ovation”, odwołania do starego Kanyego (choćby w „Rollin Stone”) i do starej-młodej Simz („Speed”), afrobeatowe wycieczki, ale i archandroidowe interludia, w których Simz odważnie uderza w prostolinijne tony. Myślę, że zabieg namnożenia wątków był tu celowy i dobrze podkreślił ambicje tak producenta, jak i wykonawczyni. Sometimes I Might Be Introvert to zdecydowanie najgłośniejsza w tym roku (może i bezwstydna) celebracja głęboko osadzonej tożsamościowo wrażliwości. Ma prawo jawić się bezpiecznym comfort foodem, który wyznaczy nam linię Bożego Narodzenia i osadzi w wygodnym, pluszowym siedzisku. Ale to nie Kanye West i sampel na Dondzie, to Little Simz jest w tym roku najbliżej dziedzictwa Lauryn Hill, jak to tylko możliwe. I ja, mimo wielu różnych emocji, które ten album we mnie wywołuje, czuję że dokładnie takiej superbohaterki potrzebowaliśmy. — Maja Danilenko
Komentarze