najlepsze albumy
Soulbowl.pl: Najlepsze albumy 2023
Trudno już chyba w 2023 czy 2024 roku oceniać rok jako muzycznie lepszy czy gorszy. W natłoku cyfrowych premier, przy bardziej niż kiedykolwiek zindywidualizowanych selekcji i odbiorze tego, czego, jak i kiedy słuchamy, problemem zgoła bardziej adekwatnym niż sam poziom (czy raczej charakter) wydawanej muzyki, wydaje się kwestia dotarcia do właściwych treści w odpowiednim czasie. Odpowiednim czasem nie musi być wcale koniec roku kalendarzowego — bywa zresztą wciąż, że to dopiero początek. Podobnie jak coraz śmielej artyści i słuchacze pozbywają się kolejnych stylistycznych barier, tak samo brzmieniem i treścią stapiają się ze sobą kolejne roczniki. Mimo wszystko w starym stylu i w starym składzie zebraliśmy, jak co roku, nasze ulubione płyty minionych dwunastu miesięcy, z nadzieją, że być może raz jeszcze któryś z naszych kontekstów ubogaci wasze plejlisty.
25.
Falling or Flying
Jorja Smith
FAMM
Rzutem na taśmę najnowsza propozycja Jorjy znalazła się w zestawieniu najlepszych płyt minionego roku. Na Falling or Flying słychać dużo londyńskiego popu, dużo niuansów R&B, ale również house’u i dance’u, a także flirt z dancehallem w „Feelings” czy funk wczesnych lat dwutysięcznych w „Little Things”. Mimo tego, że album jest mniej jednolity niż ulicznie soulowe Lost & Found, nowy album jest na swój sposób kompletny, być może za sprawą aksamitnego wokalu artystki. Zgodnie z tytułem, zawartość w pierwszej połowie krążka wznosi się przyjemnie, by w drugiej opaść, nie dotykając jednak dna. Pomimo komercyjnym ukłonom, Jorja nie zatraca swojej tożsamości, płytę wypełniają luz i powściągliwość Brytyjki, a sama muzyka pozbawiona jest tandenego połysku. — Forrel
24.
New Blue Sun
André 3000
Epic
Kto by się spodziewał, że po latach czekania na powrót André 3000 — ikonę hip-hopu, muzyk wypuści coś tak zaskakującego jak New Blue Sun Były członek grupy Outkast stwierdził, że na tym etapie życia nie ma o czym rapować i woli, żeby to muzyka odgrywała główną rolę. Album to mieszanka spirytystycznego ambientu, jazzu i żywych instrumentów, w tym tego najważniejszego — fletu. New Blue Sun udowadnia, że André od zawsze był artystą trudnym do zaszufladkowania, a rap to jedynie jedno z jego wcieleń. Być może zawiódł najbardziej zagorzałych fanów Outkastu, ale dla autora album był przestrzenią do uwolnienia kreatywności i eksperymentu, a zarazem medytacji i wyciszenia. — Polazofia
23.
Voice Notes
Yazmin Lacey
Own Your Own Records
Aż strach pomyśleć, co by było, gdyby ktoś kiedyś nie namówił Yazmin Lacey do śpiewania. Chociaż ma wspaniały głos i pochodzi z muzykalnej rodziny, to nie miała parcia na nagrywanie płyt i podbijanie list przebojów. Na szczęście nie udało jej się ukryć swojego talentu przed światem. Po kilku obiecujących EP-kach, w ubiegłym roku ukazał się jej długo oczekiwany debiutancki album. Voice Notes nie rozczarowuje. Yazmin nieco nonszalancko prowadzi przez kolejne utwory. Z lekkością i dystansem porusza tematy wewnętrznych i związkowych zawiłości na tle miękkich kombinacji głównie soulu, jazzu, R&B i odrobiny elektroniki. Płyta sprawia wrażenie jakby powstała bez wysiłku, mimochodem. Wystarczy jednak fragment, żeby bezpowrotnie dać się wciągnąć w te niezobowiązujące muzyczne opowieści, notatki głosowe i inne zapiski z codzienności. Voice Notes to krążek, który uspokaja, rozpuszcza napięcie i pokazuje, że dobrze jest czasem odpuścić sobie i innym. Można stosować po kawałku lub w całości, bez ograniczeń — nie ma skutków ubocznych. — Brzózkaaa
22.
Madres
Sofia Kourtesis
Ninja Tune
Gdyby Kourtesis wydała tę płytę przed pięcioma laty przywitałbym ją od progu jak spełnione proroctwo, ale choć tym razem potrzebowałem dać sobie z nią więcej czasu, proroctwa się nie przedawniają — Madres z końcem roku dowiozło spóźnione zakończenie lata, a może lato, które nigdy się nie kończy, albo nawet lato, które kończy się nieustannie i bezsprzecznie, ale ów koniec wcale nie nastaje To jedna chwila zatrzymana w czasie, romantycznie rozciągnięta na trzy kwadranse płyty, to ten słodko-gorzki moment, kiedy zdajemy sprawę, że być może właśnie przeżywamy jeden z najszczęśliwszych momentów swojego życia, a jednocześnie, że on już zaraz bezpowrotnie się skończy. Kourtesis pięknie doprawia deephouse’owe kompozycje własnym temperamentem, ale nigdy nie jest nachalna — podnosi na duchu, pomaga naprawdę czuć. — Kurtek
21.
Diamonds & Freaks
BLK Odyssy
Earthchild
Spójna różnorodność. Przepych i równowaga. Nieprzekombinowana świeżość. Album wywołujący skojarzenia z dorobkiem artystów, za którymi najbardziej tęsknie. Alternatywa wobec szanowanego przez opinię współczesnego hip-hopu, którego instrumentarium (mnie) nudzi, estetyka śmieszy, a słowotok męczy. To nie jest najlepsza płyta zeszłego roku. Jest jednak spora szansa, że może stać się jedną z twoich ulubionych. Wspominasz miło Sleepy’s Theme? Wyobrażenie o wspólnej sesji studyjnej Ohio Players, Devina the Dude, Kali Uchis, Kendricka, DJ-a Quika i Sa-Ra the Creative Partners dostarcza uśmiechu? Cenisz vibe i nie masz ciśnienia, żeby równolegle z piosenką czytać teksty na geniusie? Jeśli tak, być może znadziemy wspólny grunt w kwestii Diamonds & Freaks. — K.Zięba
20.
Utopia
Travis Scott
Cactus Jack
Travis Scott na Utopii połączył aktualne trendy ze swoim autorskim stylem, który wypracował około dekadę temu u boku Kanyego Westa. Pomysłów na jego czwartej płycie jest tak dużo, że słuchając jej po raz pierwszy, trudno przewidzieć, jak rozwinie się dany utwór. „K-POP” to na przykład radio-friendly reggaetonowy singiel ze zwrotkami Bad Bunny’ego i The Weeknda. Z kolei „Fe!n” z gościnnym udziałem Playboia Cartiego flirtuje z rage’em spod znaku Opium. Raper z Houston sięgnął nawet po niewykorzystany bit z Yeezusa, industrialnego albumu Kanyego Westa z 2013 roku, przy którym 10 lat temu pracował właśnie jako jeden z producentów. Minimalistyczny „Modern Jam” z wokalami Teezo Touchdown brzmi jakby pochodził z połowy lat 80., choć został zbudowany na jednej z wersji „I Am a God”. Utopia to album-blockbuster — eksperymentalny, ale przystępny. Pretenduje do miana opus magnum Travisa Scotta, bo choć artysta nie wynalazł swojego brzmienia od nowa, udoskonalił je i uwspółcześnił. — Klementyna
19.
Scaring the Hoes
Jpegmafia & Danny Brown
AWAL
Tytuł wspólnego albumu dwóch słynnych reprezentantów eksperymentalnego hip-hopu nawiązuje do środowiskowych memów o muzyce, która jest przeciwieństwem tej mainstreamowej i przyjemnej — takiej, jaką tworzą Jpegmafia i Danny Brown. Scaring the Hoes wydaje się źle zmiksowany, hałaśliwy i chaotyczny. Z tego pozornego bałaganu wyłania się jednak wiele rozwiązań, melodii, sampli i oczywiście odniesień do internetowej kultury — humoru-meta. Już w otwierającym album singlu „Lean Beef Patty” pojawia się przyspieszony fragment „I Need a Girl (Pt. 2)” P. Diddy’ego, nawiązanie do działań Elona Muska związanych z Twitterem i antysemickich postów Kanye Westa, a w tytule — do popularnej influencerki fitness. Mimo że Jpegmafia i Danny Brown świadomie stworzyli album na przekór trendom, Scaring the Hoes to projekt bardzo nowoczesny. — Klementyna
18.
Raven
Kelela
Warp
Długo wyczekiwany album Keleli nie przyniósł zawodu, ukazując artystkę w jej nawet dojrzalszej odsłonie. Podszyty społeczno-politycznymi motywacjami twórczymi Raven to krążek intrygujący, na całe szczęście wciąż w większości utrzymany w klubowej rytmice i charakterystycznej dla Keleli wysublimowanej estetyce futurystycznego R&B. Na płycie nie brakuje nowatorskich dla mainstreamu prób mariażu ambientu i muzyki tanecznej, które spięte unikalnym i zmysłowym głosem bohaterki całego zamieszania, stanowią najmocniejsze punkty zeszłorocznego wydawnictwa. — K.Zięba
17.
Let’s Start Here.
Lil Yachty
Quality Control
Odejściem od trapowej bazy Let’s Start Here podzieliło dotychczasowych słuchaczy Yachty’ego, jednocześnie przyciągając nowych i ich także dzieląc na dwa obozy. Niezależnie od raczej ciążącego tej płycie kontekstu wydawniczego, psychodeliczna wycieczka ex-rapera w gitarowe rejony przyniosła nam bez wątpienia interesującą płytę. Yachty’emu udało się w jakimś sensie to, co niezbornie próbował zrobić Lil Wayne w 2010 roku, nie do końca wyszło z kolei to, co Igorem pokazał Tyler, the Creator, ale oba te krążki, a także The Love Below André 3000 i 808 & Heartbreak Kanyego Westa pozostają w jakimś niedającym się bezpośrednio uchwycić związku z tym, co zaprezentował tutaj Yachty. Let’s Start Here jest w swoim neo-psych-rockowym animuszu gęstsze i bardziej powtarzalne niż którakolwiek z tamtych płyt. Cechują ją wewnętrzne sprzeczności, post-ironia miesza się tu z nieukrywaną wrażliwością — nie może być inaczej, Yachty nie udźwignąłby tym post-rapowym, post-kanyewestowym autotune’owanym wokalem ani grama prostolinijności — mimo wszystko próbuje i zaskakująco, na jakimś poziomie udaje mu się sprzedać też dziwaczny produkt nie tylko post-rapowy, ale chyba nawet przede wszystkim post-popowy. To jednocześnie papierek lakmusowy i odtrutka na formy, jakie coraz bardziej zuchwale przybiera współczesny pop. — Kurtek
16.
Sundown
Eddie Chacon
Stones Throw
W bądź co bądź zimowej chwili podsumowania albumów z zeszłego roku Sundown jawi się jako zagubione ogniwo między tanecznym wycofaniem Begone Dull Care Junior Boys a instagramowym łańcuszkiem ułożonym z tęsknoty za latem w środku zimy. Współzałożyciel najntisowego pop soulowego dua Charles & Eddie powraca na swoim drugim solowym albumie w dość zaskakujący (choć poniekąd naturalny po gładkim soulowym debiucie) sposób: wychylając się z rattanowego fotela skąpanego tropikalnym zachodem słońca gdzieś daleko stąd. Ale nie ma tu mowy o zdjęciach wkurwiaczach, wysyłanych do współpracowników z pozdrowieniami spod palmy; to muzyka bliska i namacalna, muśnięta elegancją exotiki, podlana błogością chillwave’u, i przypieczętowana subtelnym wokalem Chacona, który wśród tej anty-tanecznej sepii doskonale bryluje w nostalgii i powiązanym z nią wyciszeniu. Sundown daje nam pełen zestaw narzędzi, żebyśmy mogli się tym wyciszeniem delektować w delikatnym oświetleniu, gdzieś daleko stąd. — Maja Danilenko
15.
That! Feels Good!
Jessie Ware
EMI
To obowiązkowa pozycja liście odtwarzania, nie tylko podsumowującej 2023 rok. Stwierdzenie z otwierającego krążek utworu: That feels good, do it again równie dobrze może się odnosić do poprzedniej płyty Jessie Ware, bo przecież już What’s Your Pleasure? w 2020 roku porwało do tańca zmysłowym post-disco nawet tych najbardziej opornych i zniechęconych. I tym razem Jessie zaprosiła do współpracy Jamesa Forda, znanego m.in. z Simian Mobile Disco czy produkcji dla Haim, Kylie Minogue czy Gorillaz. Wspólnie wynieśli muzyczne inspiracje z przełomu lat 70. i 80. na jeszcze wyższy poziom, dając jeszcze więcej przyjemności. That! Feels! Good! to bezbłędnie wyselekcjonowany zestaw eleganckich, seksownych, wysokoenergetycznych utworów, z potrzebnymi przerwami na wytchnienie. Jessie Ware zachęca w nich do porzucenia tego, co niepotrzebnie ogranicza i znalezienia w sobie odwagi do sięgania po więcej radości, miłości i zabawy. Włączcie, chociaż na chwilę, żeby pofantazjować, ruszyć na parkiet, czy po prostu odpłynąć. — Brzózkaaa
14.
Beloved! Paradise! Jazz!?
McKinley Dixon
City Slang
Beloved! Paradise! Jazz?! to wychodzący do słuchacza z sercem na dłoni album, którego jedynym problemem było to, że poprzedzające go For My Mama and Anyone Who Look Like Her tak ściskało za gardło i serce, że co by się nie wydarzyło, nie byłoby zwyczajnie w stanie szarpnąć za te same struny wrażliwości. Na szczęście jednak McKinley Dixon nie aspiruje do wyścigu z samym sobą i chwała mu za to. Zamiast tego oferuje nam płytę bardzo literacką, czułą, pięknie zornamentyzowaną girlandami neo-soulu i tytułowego jazzu, która nawet w chwilach odpinania wrot pozostaje bardzo ludzka i skromna. A wspomnianych momentów nie brakuje, bo rapowych ortodoksów artysta próbuje przesiać już początkowym, nieco nokturnalnym, slam-poetyckim odczytem fragmentów tekstu Toni Morrison, która jest nie tylko duchową matronką i naczelną inspiracją Dixona, ale także autorką powieści (kolejno): Beloved, Jazz i Paradise, które stanową programową inspirację całego krążka. Dalej pośród ścieżek, które wydeptuje album czeka nas maniakalna, przesycona agresją fantazja na temat grisledowego rzemiosła („Mezzanine Tippin”), bezpardonowa, triumfalna, organiczna trapówa rzewnie wspominająca czasy świetności wytwórni TDE („Tyler Forever”) i masa chwytliwego, na wskroś urokliwego, pokornego soul-rapu, który choć dość mocno czerpie z lokalnego conscius rapowego podwórka, pozostaje do cna autorski. To kino obyczajowe absolutnie zafascynowane codziennością, pełne empatii i czułości, ale jednocześnie wokalnie piętnujące widoczne wyłomy i usterki w otaczających je realiach. — Wojtek
13.
Fountain Baby
Amaarae
Interscope
Jesteście głodni świeżego muzycznego powiewu znad afrykańskiego kontynentu? Tęsknicie za letnim klimatem? Wydany przed wakacjami krążek Fountain Baby spowodował, że słońce jeszcze mocniej zaświeciło dla Amaarae. Dziewczyna stworzyła na płycie futurystyczną mieszankę trapującego R&B, afropopu i jego charakterystycznych bębnów, hip-hopu, psychodelicznego rocka i punku, a nawet flamenco, do której dorzuciła całą gamę instrumentów. Całość brzmi światowo, luksusowo i niezwykle orzeźwiająco. Do tego dochodzi rześki i słodki sopran artystki, w którym miejscami słychać wpływy Janet Jackson. Jak Amaarae sama przyznała, tą płytą bliżej jej jednak do raperki, niż do wokalistki. Artystka nie krąży na płycie wokół tematów ważnych, ale bezpośrednio je porusza. Dochodząc do końca utworu, mamy więc konkretne rozwiązanie. Takiej umiejętności nauczył ją sam Babyface. A Amaarae porusza ważne kwestie — od sytuacji czarnoskórych kobiet, po problemy społeczności LGBTQ+. Album jest dojrzały i dopracowany, wciąż popowy, ale z silnymi wpływami innych okołosoulowych gatunków, różnorodny, miejscami dziki, ale wciąż spójny. Stworzony z pomysłem i bogactwem inspiracji. Od Fountain Baby bije pewność siebie, przekonanie o tym, czego się pragnie, ale również o tym, na co nie ma zgody. — Forrel
12.
Gold
Cleo Sol
Forever Living Originals
Gdy Cleo Sol w połowie września wypuściła Heaven, poczułem się lekko rozczarowany, a gdy dwa tygodnie później wydała Gold, a ja zatopiłem się w tę muzykę jak zahipnotyzowany, początkowo nie do końca potrafiłem uchwycić różnicę. Oba krążki można opisać jako smoothsoulowe i inspirowane gospel, różnica jest taka, że podczas gdy Heaven jest przede wszystkim smooth w kojący, choć dość zachowawczy sposób, Gold jest od pierwszego do ostatniego taktu jedną z najbardziej natchnionych płyt w dotychczasowej historii neo-soulu. Choć aranże są raczej kameralne, Sol nie rezygnuje wcale z całkiem współczesnej rytmicznej oprawy — jej wizja gospel polega na przełożeniu własnych duchowych inspiracji na brzmienie, w którym sama czuje się swobodnie i podkreślenie ich z wyczuciem raczej skromnym gospelowym chórkiem. Akromność to zresztą jedno z słów-kluczy do zrozumienia, jak i dlaczego ta płyta wyszła Sol tak znakomicie. I autentyczność — bo choć można się z Sol nie zgadzać co do sposobu widzenia świata, trudno zanegować siłę i namacalność wizji nakreślonej tak słodko na Gold. — Kurtek
11.
Praise a Lord Who Chews But Which Does Not Consume; (Or Simply, Hot Between Worlds)
Yves Tumor
Warp
Stało się. Yves Tumor ponownie stworzył dzieło zasługujące na wysoką pozycję w naszym rankingu. Nic dziwnego — naprawdę nazywa się Sean Bowie, a to przecież zobowiązuje. Wbrew długaśnemu tytułowi nie zagadano nas na śmierć, przeciwnie — pozostawiono wystarczającą przestrzeń dla instrumentalnych solówek i chóru. Gdyby rozłożyć album na poszczególne elementy, okazałoby się, że każdy z nich pochodzi z innej parafii, a jednak składają się one na przemyślaną, imponującą mozaikę. Za produkcję odpowiada skłonny do gatunkowych eksperymentów Noah Goldstein, który w ostatnim czasie wzbogacił swoje CV o pracę przy Utopii Travisa Scotta oraz Motomami Rosalíi. Umówmy się, w poszukiwaniu sampli mało kto kieruje się aż do Zambii, skąd wykopuje lokalny rock lat 70., co w tym wypadku zaowocowało nieprzewidywalnym, psychodelicznym singlem „Heaven Surrounds Us Like a Hood” Nasycenie tekstów religijną symboliką nie idzie w parze z przesadzonym patosem. Tu z nieba złoty sypie się kurz i pada purpurowy deszcz. Jest głośno, tanecznie i dziwacznie, dlatego Praise a Lord… prędzej zagości w głośnikach muzeum sztuki nowoczesnej czy sklepach Zary niż w kościelnych murach. Śpiesząc do konkluzji — Yves, tobie chwała na wieki. Amen. — Katia
10.
The Age of Pleasure
Janelle Monáe
Wondaland
Analizując na chłodno faktografię twórczości Janelle, można odnieść wrażenie jakby artystka zaliczała kompletnie odwrotny proces muzycznej ewolucji. Od wysoce konceptualnego, przepełnionego inspiracjami i ukrytymi znaczeniami The Archandroid dotarliśmy do trwającego ledwie pół godziny The Age of Pleasure, gdzie nie ma już żadnych androidów i Fritzów Langów, ale jest bezpośredniość, cielesność i niekończąca się zabawa z lejącym się w tle szampanem. Na szczęście dla nas (i całego świata) patrzenie na same fakty jest bezsensowne, a prostota to nie to samo co prostactwo. Czwarty longplay Janellki — pomimo swojego krótkiego metrażu — mieści w sobie naprawdę wiele muzycznej treści, usystematyzowanej przez wyraźnie nakreśloną fascynację afrobeatem i reggae. Utwory — również pomimo krótkich czasów trwania — bardzo zręcznie przeplatają między sobą frazy, przez co całość płyty sprawia wrażenie niekończącego się jamu. Sama zaś wokalistka — która w ostatnim czasie zaliczyła coming out jako osoba niebinarna — znalazła w sobie niezbadane do tej pory pokłady pewności siebie, radości z życia i… po prostu człowieczeństwa. Do The Age of Pleasure się nie tańczy, jeno lewituje. — Chojny
9.
Playing Robots in Heaven
James Blake
Republic
James Blake powrócił, chociaż tak naprawdę nigdy nie zniknął. Przez ostatnich kilkanaście lat spełniania się jako wzięty producent, songwriter, tajna broń wszystkich Kanye Westów i Travisów Scottów tego świata, w miarę regularnie budował własny solowy repertuar. I tak jak w ramach swojej dyskografii często eksploatował potencjał tych wszystkich nabytych znajomości (czego peakiem było najeżone ekskluzywnymi gościnkami Assume Form z 2019 roku), tak na najnowszym albumie Brytyjczyk zaliczył swoisty reset, reboot, czy jak tam to nazwać. Playing Robots Into Heaven powraca do introwertycznego alt R&B z początku poprzedniej dekady, wyziewającego spod obecnej od zawsze w jego DNA miłości do UK garage, dubstepu i house’u. Można wręcz uwierzyć, że James Blake na chwilę stał się ponownie tym niewinnym chłopakiem zasłuchanym w the xx, klejącym sobie w zaciszu domowym na komputerze pierwsze wygrzewy soulu nowej ery. — Chojny
8.
Erotic Probiotic 2
Nourished by Time
Scenic Route
Depilujce klaty i wyciągajcie satynowe koszule. Erotic Probiotic 2 to hypnagogiczna, płynna tożsamościowo, flaboyancka i, przede wszystkim, doskonale wyselekcjonowana składanka dyskotekowego R&B, która, mimo nieskrywanej surowości bedroomowej, undergroundowej produkcji, nadaje się do słuchania wszędzie poza sypialnią. Ba, nie tylko wyrywa R&B z pościelowego kokona, wypychając je na sam środek neonowego parkietu i przywracając do łask pamiętające ejtisy, bezpruderyjne, giętkie potańcówki, ale także robi to w uroczo nieśmiały, wycofany sposób. Chwilami nawet kontruje gibką słodycz co taneczniejszych singli okazjonalnym neurotycznym tąpnięciem melancholijnego wzrusza, choć zawsze wyważa je na tyle, by nie zachwiać zbytnio emocjonalnego gradientu całości. Dużo w tym autoerotyzmu i flirtu, ale też pełno introwertycznego swagu, który nie wiadomo, czy nie chce się narzucać, czy taktycznie zgrywa niedostępność. Rumienię się i nie wiem, czy dlatego, że mnie oczarowało, czy za bardzo odbijam się w matowym połysku każdej sekundy. — Wojtek
7.
Soft Spot
JMSN
White Room
JMSN doskonale wyczuł naszą słabość do R&B wczesnych lat 2000. Przyznajemy, wokalne podobieństwo do Justina Timberlake’a już na starcie ułatwiło mu robotę. Na Soft Spot jawi się jako nieco onieśmielający, bezpruderyjny gość, który zamiast płakać w poduszkę woli raczej wytańczyć smutki na parkiecie zadymionego, dusznego klubu. W otwierającym utworze „Love Me” niczym wykonawca „Cry Me a River” posiłkuje się chórem gospel i potwierdza, że perfekcyjnie opanował sztukę perswazji. Równie mocny punkt albumu stanowi „Feel Like a Woman”, czyli połączenie intymnego wyznania z bondowskim sznytem w warstwie muzycznej. Wiosną amerykański artysta zawita aż w czterech polskich miastach — Krakowie, Warszawie, Poznaniu i Gdańsku. Z kim widzimy się na koncercie? — Katia
6.
My Back Was a Bridge for You to Cross
Anohni and the Johnsons
Rough Trade
Po trzynastu latach niebytu Anohni ponownie skrzyknęła swoich współpracowników występujących z nią pod szyldem The Johnsons (w tym Jimmy’ego Hogharta, gitarzystę i producenta ze sporą i różnorodną siatką muzycznych powiązań). A wszystko po to, żeby stworzyć My Back Was a Bridge For You to Cross — odwołujący się do ikonicznego soulu, ale bardziej w emocjach, bo w formie to już soul na własnych zasadach. Już na samym początku wdaje się nas w ostrą wymianę zdań między dźwiękami w „Go Ahead” (jeśli wierzyć Wikipedii, jednym z nich jest klarnet), i choć następujący po nim „Sliver of Ice” jest powrotem do najczulszych korzeni Anohni z okolic I Am a Bird Now, to na metce ma 100% slowcore’u z tymi nieśpiesznymi gitarami, mięciutką perkusją, i ugładzonym klarnetem (i nie on jedyny). Ale cóż; śpiewa Anohni, więc surowy, gitarowy anturaż ustępuje uczuciom; a z nim też i my. Emocjonalny, ale i zupełnie naturalny wokal artystki, niejednokrotnie nagrany za pierwszym podejściem, pozwala zbliżyć się do opuszczenia, rozgoryczenia, niepewności i lęku na odległość, która w innych warunkach mogłaby przerażać. Anohni i Jimmy Hogarth mówią, że My Back… wychodzi z What’s Going On Marvina Gaye’a, i odpowiada na pytania w nim zawarte, mając też w sercu miejsce dla Niny Simone i Jimmy’ego Scotta. I nie będzie w tym ani krzty przekłamania. Całość albumu wieńczy „You Be Free”, brzmiący jak błogosławieństwo od kolejnej ikony tego albumu, spoglądającej na nas z okładki queerowej aktywistki Marshy P. Johnson; silny sygnał, że koniec końców Anohni nie chce nikogo zasmucać, chce całego życia dla tych, którzy z różnych powodów nie mogą go doświadczyć. Jakkolwiek wyświechtanym nie byłby frazes o bezpiecznej przestrzeni, to artystka pamięta, żeby w kryzysie — czy to osobniczym czy klimatycznym — uciskać nam miarowo dłoń na znak zrozumienia. — Maja Danilenko
5.
Red Moon in Venus
Kali Uchis
Geffen
Just a girl to hasło pod którym nowe pokolenie dziewcząt odzyskuje dla siebie wszystkie rzeczy, które świat zaklasyfikował jako niepoważne i niegodne uwagi — kolor różowy, kwiaty we włosach, astrologia, emocjonalność, zmienność, płynność, delikatność. W razie gdyby brakowało temu ruchowi soundtracku, to ja śmiało proponuję Red Moon in Venus. Kali Uchis na swoim drugim (prawie w całości) anglojęzycznym albumie celebruje kobiecość i emocjonalność, w przepiękny sposób uwydatniając siłę tkwiącą w jej pełnej akceptacji. Podróż przez przeróżne stany miłości z Kali przywodzi na myśl zeszłoroczny album SZA (którą przywołuję nieprzypadkowo, mając w głowie udaną kolaborację pań we „Fue mejor”) — jest bowiem podobnie spójny i eksploruje pokrewne tematy. Uchis inaczej niż SZA decyduje się jednak na otwarcie przez wybaczenie („I Wish You Roses”) i nadaje to ton całemu albumowi, który jest dla słuchacza delikatny i czuły. Artystka nie gubi się jednak w emocjach i zgrabnie utrzymuje postawę spokojnej bad bitch, odnajdując siłę i pewność siebie w boskiej kobiecości („Moral Conscience”). Kali umiejętne bawi się swoją skalą głosu, co przywodzi na myśl jedną z jej ulubienic — Mariah. Wplatane miejscami frazy w języku hiszpańskim dodają numerom pikanterii i namiętności, a także kładą akcenty w odpowiednich miejscach. Mnie osobiście urzekło nostalgiczne „Blue”, które jest niczym hołd dla utworów Sade. Całość brzmi niczym seria magicznych zaklęć na miłość, rzucanych przy kadzidłach i świetle księżyca („Moonlight”). W warstwie muzycznej Red Moon nawiązuje do znanych dobrze Kali rytmów klasycznego R&B, soulu, popu zgrabnie udoskonalonych nawiązaniami do muzyki latynoskiej i przeplatanych psychodelicznymi motywami. Produkcja jest perełką samą w sobie — album pozwala przepływać z utworu na utwór, dając poczucie ucieczki, którego tak szukamy w muzyce. Jeśli zatem, podobnie jak dziewczyny, lubicie cudowne gorące kąpiele to właśnie to uczucie relaksu, ucieczki, spokoju i dopieszczenia da wam na Red Moon in Venus Kali Uchis — w tej chwili najważniejsza artystka latynoskiego pochodzenia na scenie muzyki popularnej. — Siostra
4.
Desire, I Want to Turn Into You
Caroline Polachek
Perpetual Novice
Caroline Polachek stawia kolejny krok milowy w swojej solowej karierze. Pang wydane w 2019 zdobyło uznanie fanów i krytyków, ale to właśnie Desire, I Want to Turn Into You ugruntowało jej miejsce w muzycznym świecie. Na albumie czuć fascynację popem z lat 80-tych, ale nie brakuje eksperymentów, chociażby z muzyką elektroniczną. Brzmieniem oddaje również hołd zmarłej tragicznie w 2021 roku Sophie, której poświęciła utwór “I Believe”. Desire, I Want to Turn Into You nie jest może najłatwiejsze w odsłuchu, ale wciąga swoją tajemniczością i różnorodnością. Już w pierwszym utworze, “Welcome to My Island”, wokalistka zaprasza nas do swojej muzycznej krainy — osobliwej, miejscami dziwnej, ale na pewno fascynującej. Poza numerem otwierającym, nie sposób przejść obojętnie obok “Bunny Is a Rider”. Chociaż singiel został wydany na długo przed LP, do dzisiaj elektryzuje mnie linia basowa i niesamowity wokal Polachek. — Polazofia
3.
Lahai
Sampha
Young
Było oczekiwanie. Ale czy były TAKIE oczekiwania? Sampha reprezentuje wrażliwość z rodzaju tych, z którymi łatwo się rozminąć; zwłaszcza kiedy poza tworzeniem aury od neo-soulu oczekuje się też dźwiękowych punktów zaczepienia. Bez wartościowania żadnej z obu metodologii, muszę przyznać, że ja oczekiwałam przewagi tej drugiej i muzyka Samphy na jego debiutanckim albumie Process trafiała do mnie głównie wtedy, kiedy bliska była spotkania w połowie drogi. Dlatego przy Lahai utkwiłam w wielkim zdumieniu, które wzbudził już otwierający płytę, breakbeatowy „Stereo Colour Cloud (Shaman’s Dream)”, poruszająca medytacja o czasie, pobudzająca dodatkowo wyobraźnię ilustrującym ją wokalno-klawiszowo-perkusyjnym kolażem. Na Lahai Sampha ponownie kładzie nacisk na dobrze u niego znane, milenijne środki wyrazu, jak future garage i uk bass, ale tym razem dużo odważniej korzysta ze swoich atutów, tworząc polifoniczny melanż, w którym jest tyle samo przestrzeni dla soulowej organiczności, co dla elektroniki. Na dokładkę, dla miłośników warstwy tekstowej, z sobie tylko właściwą lekkością porusza temat czasu i tego, jak jego upływ organizuje nam życie. W medytacyjnych inklinacjach blisko mu zresztą do When I Get Home Solange. A jeśli już mowa o Solange, to nawet przy neutralnym podejściu do nowego wydawnictwa brytyjskiego artysty, trudno przejść obojętnie nad pieczołowitą inżynierią dźwięku, od której skrzy się Lahai, co słychać nie tylko w instrumentacji, ale i w wokalach, wyeksponowanych tu dużo odważniej niż na Process. Sampha się po swojemu rozbisurmanił, rozśpiewał i podarował nam strojną szkatułkę, wypełnioną barwnym pyłkiem i subtelnym puchem. — Maja Danilenko
2.
Soul,PRESENT
Q
Columbia
Soul,PRESENT to być może najbardziej zręczna i kreatywna próba przetworzenia spuścizny Prince’a i Michaela Jacksona na współczesny soul w tej dekadzie. Krążek jest dość jednoznacznie duchologiczny, ale wyprodukowany ze współczesną swadą. Wszystko to, czemu mógłby patronować tutaj wspomniany już Prince, zostało przez Q kreatywnie przetworzone, ułożone i podane na nowo. W centrum tej muzyki, choć wychodzącej otwarcie do popowej publiki stoi bowiem syntezatorowy funk, manifestujący się zupełnie otwarcie lub stanowiący podwaliny do kompozycji bardziej klasycznie soulowych. Q doskonale rozumie stylistykę ejtisowego R&B na poziomie i melodyki, i brzmienia, a przy tym jest samoświadomym i dojrzałym artystą, dzięki czemu wielokrotnie udaje mu się tutaj osiągnąć rejon popowej transcendencji. — Kurtek
1.
The Omnichord Real Book
Meshell Ndegeocello
Blue Note
W Soulbowlu mamy udokumentowaną latami naszych podsumowań słabość do albumów transgatunkowych — takich, które mimo nieodmawialnego, korzennego fundamentu wywracają porządki, krzyżują stylistyki i rewitalizują soulowe prawidła bez porzucania najważniejszego dla tej tradycji, żywo bijącego serducha. Nic więc dziwnego, że The Omnichord Real Book triumfuje na szczycie naszej tegorocznej listy. Album śmiało można stawiać na równi z całym dobrodziejstwem współczesnego afrocentrystycznego muzycznego arthousu, który w miejsce gatunkowej inwentaryzacji stawia całą szeroko rozumianą czarną kulturę jako inspiracyjny monolit, z którego każdy lepi po swojemu, choć ze wspólnej gliny. Ndegeocello jednak nawet na tle tak barwnie opierzonego środowiska wydaje się wybijać poza szereg samą monumentalnością i ambicjonalnym rozmachem swojego dzieła. Pozostało w niej z dawnych lat dużo nieuznającej kompromisów dźwiękowej brawury godnej jej queerowo-anarchistycznych korzeni, jednak jazz-funkową pyskówkę zastępują art-popowa elegancja, niesamowity kunszt i wysublimowanie, które na spółę ze spuścizną europejskiej (przed wszystkim brytyjskiej) sceny współczesnego jazzu wypychają chwilami ten ponadgodzinny kolos w rejony totalnego transcendentu. Czego tutaj nie ma — ambientowe klawiszowe interludia, tęskniący za seventisami afrofuturyzm, afrobeat odmieniany przez wszystkie przypadki i warianty lokalne. Wszystko jednak nie daje wrażenia bełkotu, a raczej totalnie świadomie prowadzonej, psychodelicznej, duchowej, natchnionej odysei, tak niehomogenicznej jak różnorodna jest historia czarnego dziedzictwa. — Wojtek
Soulbowl.pl: Najlepsze albumy 2022
Kłamaliśmy, zdarza się. Zeszłoroczne podsumowanie miało być ostatnim, którego się dopuścimy, ale nie daliśmy sobie z tym rady psychicznie. Przetrwać koniec roku i nie podsumować przynajmniej najlepszych okołosoulowych płyt? Niewyobrażalne. Zebraliśmy resztki sił witalnych dla siebie i dla was, i oto jest — kolejne zestawienie. Nie zmartwychwstajemy, hibernacja dobrze robi na cerę, ale tymczasem, z rozkoszą, łapcie listę naszych ulubionych płyt minionego roku, całkiem zresztą ciekawego!
25.
The Parable of the Poet
Joel Ross
Blue Note
Joel Ross nie próżnuje. Zdolny wibrafonista w kwietniu nagrał dla Blue Note kolejną ujmującą płytę The Parable of the Poet, która łączy w sobie rozmaite odcienie klasycznej post-bopowej estetyki. Nie uświadczycie tutaj szalonych wyskoków w stylu rozlicznych projektów Shabaki Hutchingsa, to raczej harmonijna, może nawet trochę refleksyjna płyta, niewątpliwie wyważona i wysmakowana, co nie znaczy wcale, że niewiele się na niej dzieje. Także za sprawą tego, że jako wprawny bandleader Ross pozostawia grupie swoich instrumentalistów sporo przestrzeni, którą oni z kolei dzielą się z słuchaczem. Dlatego krążka słucha się tak dobrze, bo gdy ma angażować, angażuje, ale potrafi też odpuścić i pozwolić słuchaczowi nacieszyć się tym, co właśnie słyszy. A słychać rewelacyjną synergię między muzykami i pomimo tego, że odważniejsze momenty dzielą tutaj miejsce z fragmentami o dość stonowanej naturze, nie ma wątpliwości, że wszystkie one współtworzą jedną całość. Wszyscy ci, którzy swego czasu zatracili się w The Epic Kamasiego Washingtona z pewnością także na nowej płycie Rossa znajdą coś interesującego dla siebie. — Kurtek
24.
The Lead
Flo
Island
Gdy pierwszy raz usłyszałem zeszłoroczną debiutancką epkę tria R&B Flo The Lead i ugięły się pode mną kolana, nie miałem wątpliwości. W głowie zaświecił mi się na czerwono wielki boomer alert, a przed oczyma stanęły mi te wszystkie rozkoszne nagrania początku lat 2000-nych Brandy, Christiny Milian czy innej Myi, za którymi niewątpliwie się stęskniłem. Próbowałem zamieść rzecz po dywan, ale nie udało się. Flo zrobiło na tej epce zbyt dobrą robotę. Nie samo zresztą, bo za dziewczynami producencko i songwritersko stoi MNEK, który kojarzy się z bardziej prostolinijnym popem, ale produkował już podobne rzeczy dla Little Mix czy K-popowego girlsbandu Twice. Całość nadzorowała zresztą wielka wytwórnia i choć sukcesu komercyjnego nie było, z pewnością białe kołnierzyki liczyły, że nostalgia za przełomem milenialnym, która napędza w tym momencie wiele z decyzji zakupowych obecnych 30- czy 40-latków wygeneruje odpowiednie zainteresowanie. Fair enough! Kolejne odsłuchy doprowadziły mnie zresztą po nitce do kłębka — MNEK celował wyżej, cytując nie żadne płotki R&B, ale samego Timbalanda w jego kreatywnym szczycie i nagrania, które zrobił dla Aaliyah. Flo co prawda nie miało prawa uchwycić tej transcendencji, którą słychać u nieodżałowanej Baby Girl, ale MNEK-owi produkcyjnie udało się oddać ducha tamtych nagrań w zupełnie nowej odsłonie. No i super. — Kurtek
23.
Nymph
Shygirl
Because
Niewiele ponad trzydziestominutowy długogrający debiut Shygirl to idealne połączenie nostalgii z teraźniejszością. Dzięki produkcjom znanych nam już nazwisk, takich jak Mura Masa, Arca czy BloodPop, główna bohaterka bez zahamowania zanurza się w takich gatunkach jak hip-hop i muzyka klubowa. Sprytnie lawiruje na granicy mainstreamu a niszy, alternatywy a popu, tajemnicy a odsłonięciem wszystkich kart. Już otwierające „Woe” daje nam do zrozumienia, że mamy do czynienia z pewnego rodzaju eksperymentem. Im dalej w głąb płyty, tym bardziej nas intryguje i pochłania. Momentem szczytowym jest delikatne i zabawne „Coochie (A Bedtime Story)” idealnie podsumowujące dotychczasowe dokonania gwiazdy. Przyjemnie będzie patrzeć, w którą stronę podąży następnie. — Eye Ma
22.
Good Morning Gorgeous
Mary J. Blige
300
Na pozór nie ma tu żadnej rewolucji. Jeśli ktoś sięgając po Good Morning Gorgeous, chciał usłyszeć po prostu album Mary J. Blige, to z pewnością się nie rozczarował. Jeśli ktoś liczył z kolei na powiew świeżości, to też powinien być zadowolony. Na czternastym albumie Mary dostajemy solidną porcję satysfakcjonującego R&B, podpartego soulową czułością i niezawodną hiphopową energią. Kompozycje klasycznie skrojone, dające przyjemne poczucie wcześniejszej znajomości. Gdzie jest zmiana? W nastawieniu. Po rozwodowych zawirowaniach Strength of a Woman z 2017 roku i wcześniejszych trudnych doświadczeniach, o których opowiedziała w dokumencie My Life, Blige wróciła z zupełnie nową siłą. Jak podkreśla w „On Top” — „I’m back and I’m better”. Good Morning Gorgeous to zaproszenie do odnalezienia miłości, wsparcia i poczucia bezpieczeństwa w sobie. To ścieżka dźwiękowa do celebrowania siebie, pomimo wcześniejszych ran, porażek i zwątpienia. To zapewnienie zaufanym głosem Mary, że cokolwiek by się nie działo, wszystko będzie ok. Gdyby to wszystko jeszcze nie wystarczało, to ponadczasowe brzmienie Good Morning Gorgeous zachęca do ponownych odsłuchów, a zaproszeni do współpracy goście — m.in. H.E.R., Usher, DJ Khaled czy Anderson .Paak — to tylko dodatkowe punkty na liście plusów. — Brzózkaaa
21.
Sick
Earl Sweatshirt
Tan Cressida
Pewnie kojarzycie te memy, które na początku lockdownu dwa lata temu postowali wszyscy wasi introwertyczni znajomi, o tym jak to „w wieku x lat dowiedzieli się, że to jak żyli przez lata to nie było lenistwo tylko social distancing hehe”. Earl Sweatshirt stwierdził, że to całkiem ciekawa kmina i wokół niej nadbudował jeden z najciekawszych albumów hip-hopowych roku. Najzdolniejszy sweter rapgry przechwytuje subwersywnie język covidowego dyskursu i kalką przerysowuje go na własny autoportret i horyzont swojego otoczenia. Igły szczepionek stawia w poetyckim obrazku koło pokutych przedramion heroinistów w kryzysie bezdomności, a zaburzenia kompulsywno-obsesyjne z kwarantannową, sterylną izolatką. Wszystko to rozgrywa się na wspaniale detalicznych instrumentalach wykraczających daleko poza dotychczasową strefą winylowego komfortu rezanego przyrdzewiałą igłą. — Wojtek
20.
Shape Up
Leikeli47
RCA
Na swoim czwartym longplayu nowojorska raperka Leikeli47 z powodzeniem wykorzystała słabości swojej wciąż sławniejszej konkurencji — złamany pazur Bree Runway, kreatywną chrypkę Tierry Whack, popowe uniesienie Lizzo, zupę z kota Azealii Banks. Jej Shape Up to trzy kwadranse naprawdę soczystych bangerów, zarapowanych ulicznie i zawadiacko, zwieńczonych nierzadko przebojowymi wyliczankami w refrenie, co jakiś czas przełamywanymi śpiewanymi elementami. Aż trudno uwierzyć, że do Shape Up swoich trzech groszy nie dorzucili duchologiczni The Neptunes, przeniesieni wehikułem czasu z 2002 roku do teraźniejszości. Albo, że Missy Elliott nie pożyczyła Leikeli swojego niepublikowanego bitu z epoki Under Construction. Jak niegdyś ona, Leikeli47 potrafiła nagrać rapową płytę, która jednocześnie jest szczera, charyzmatyczna i przebojowa. — Kurtek
19.
Electricity
Ibibio Sound Machine
Merge
Przedpandemiczne, dość rozmyte dokonania Ibibio Sound Machine na Doko Mien sprawiły, że trudno było spodziewać się po Electricity szczególnego uderzenia. A tu proszę! Nie dość, że na swoim najnowszym albumie zespół ponownie odrestaurował dyskotekę spod znaku afro-funku, to dodatkowo odrestaurował nieco już zaśniedziałych muzyków z Hot Chip, którzy tę płytę wyprodukowali. Electricity zaczyna się progresywnym manifestem na „Protection From Evil” i, wykorzystując flagową dla ISM motorykę rozpędzonego pociągu, zabiera nas w ekscytującą podróż przez wariacką dyskotekę. Nikt tu nie rozlicza z tego, czy jest się bardziej fanem Gary’ego Numana, czy może jednak Junior Boys. Czwarty album londyńskiego kolektywu zgrabnie spaja ze sobą wszelkie taneczne gatunki z różnymi neofalowymi pomysłami. Uduchowienie idzie na nim krok w krok z motoryczną kanciastością, tworząc najbardziej przebojowe dokonanie w karierze maszyny dźwięku Ibibio. — Maja Danilenko
18.
It’s Almost Dry
Pusha T
Good
Ale to już było… — chciałoby się zanucić słuchając czwartego solowego krążka Pusha T. Tak, It’s Almost Dry to powtórka z rozrywki, jednak na tyle dobra, że nie słychać narzekań na to, że dostajemy kolejną płytę, którą można podsumować jednym słowem: narkotyki. Raper jest geniuszem w swojej bańce tematycznej i nie inaczej jest tym razem. Pewność siebie to jego drugie imię, niezależnie od tego ile razy nawija o tym samym. Co więcej, idealnie udaje mu się się wyważyć proporcje między produkcją Pharrella Williamsa i Kanye Westa, a przy takich nazwiskach łatwo jest popadać ze skrajności w skrajność. „Dreamin of the Past”, „Neck & Wrist”, „Diet Coke” i „Rock N Roll” pozostaną na playliście rapowych graczy na długie lata. Drake w strachu! — Eye Ma
17.
Topical Dancer
Charlotte Adigéry & Bolis Pupul
Deewee
Charlotte Adigéry i Bolis Pupul po raz pierwszy spotkali się w 2016 roku, pracując nad soundtrackiem do filmu Belgica. Łączy ich nie tylko zamiłowanie do eksperymentalnej elektroniki, ale i pochodzenie. Obydwoje mają martynikańskie korzenie, a aktualnie tworzą w Belgii. Topical Dancer zaskakuje różnorodnością — Charlotte śpiewa i recytuje w aż czterech językach, po angielsku, francusku, holendersku i kreolsku, co dodatkowo wzmacnia przekaz opowieści o życiu imigranta w Europie. Zaskakuje również lekkość podejmowania trudnych tematów. Adigéry odnosi się do rasizmu, ksenofobii czy mizoginii, robi to jednak na swój sposób — wyśmiewając i obnażając głupotę tych postaw. Dostarcza gotowe punchliny, odpowiedzi pełne cynizmu, które skutecznie ukrócają pytania nie na miejscu. Na rasistowski apel “Wracaj tam, skąd przyszłaś” zwraca się do Siri, aby podpowiedziała jej, gdzie powinna się udać, aby zadowolić atakującego. Adigéry jest głosem tych, którzy ciągle muszą coś udowadniać, ale celowo unika patosu. Woli uciekać w humor, tak jak na numerze “HAHA”, który jest zapętlonym śmiechem Charlotte. Mój osobisty faworyt z Topical Dancer to ociekające sarkazmem “Thank You” uderzające w ludzi gotowych moralizować i rzucać rady na prawo i lewo. Z grzeczności podziękujemy, ale “kto pytał”? — Polazofia
16.
Ghost Song
Cécile McLorin Salvant
Nonesuch
Cécile McLorin Salvant to jeden z najbardziej fascynujących głosów nie tylko współczesnej sceny jazzowej, ale wokalnego jazzu w ogóle. Jej zeszłoroczna płyta Ghost Song to najbardziej autorski zwrot w jej dotychczasowej karierze — w dużej mierze odejście od klasycznie pojmowanego jazzu w stronę własnej synkretycznej koncepcji muzyki — parasolem na tyle pojemnym, na ile rozległe są zainteresowania samej artystki. To showcase w zupełności godny jej talentu — wielowątkowy, żywy, niepozbawiony emocji. Żaden tam koncepcyjny cykl piosenek, ale wyrazisty zestaw ze swadą konfrontujących się wzajemnie utworów rozmaitych maści. Niezależnie od tego czy śpiewa Stinga czy Kate Bush, Salvant wszystko, co interpretuje, czyni swoim własnym. Doskonale potrafi zresztą te wcale nie nieliczne covery wpleść w bieg płyty tak, że mniej wnikliwy słuchacz stwierdzi z przekonaniem, że to przecież śpiewa Cécile McLorin Salvant! Nie inaczej! — Kurtek
15.
Remember Your North Star
Yaya Bey
Big Dada
„Zobaczyłam tweeta: »Czarne kobiety nigdy nie poznały zdrowej miłości lub nie były kochane w zdrowy sposób«. Mamy głęboką ranę” – powiedziała Yaya Bey. Pochodzącej z Brooklynu artystce bliskie są teorie i idee; tematy tożsamości i czarnej kobiecości. Album Remember Your North Star potraktowała jako swoje „thesis” oraz niejaką odpowiedź na przytoczony wpis. Następca debiutanckiego longplaya Madison Tapes (2020) to intymny zapis myśli i emocji Bey; romansów, rozstań, rozmów telefonicznych. Osobisty, swobodny charakter tego studium dodatkowo nadaje forma albumu. Utwory na Remember Your North Star są krótkie, niektóre trwają niespełna dwie minuty. W połączeniu ze skitami, tworzą wielobarwny, łączący neo soul, R&B czy dub, spójny słoneczny projekt. — Klementyna
14.
There Will Be No Super-Slave
Ghais Guevara
n/a
Ghais Guevara, wcześniej znany jako Jaja00, to bez wątpienia jeden z najbardziej ekscytujących raperów minionego roku. Bezkompromisowy, zaangażowany politycznie, obdarzony ponadprzeciętnym flow 22-letni raper na swoim przełomowym krążku There Will Be No Super-Slave śmiało połączył boom bap z trapem, z zaangażowanymi tekstami zestawiając popwe sample przełomu milenialnego pożyczone od Brandy, *NSYNC, Keyshii Cole. I zadziwiająco wszystko to wybrzmiało nie tylko wyraziście i ciekawie, ale wręcz ekscytująco i świeżo. Guevara znalazł trzecią drogą w hip hopie dotychczas zbyt często skazanym na wybór między nowym a starym, prawdziwym a pozowanym, niezależnym a przebojowym. — Kurtek
13.
Dawn FM
The Weeknd
XO
Na naszych oczach pisze się kolejna trylogia Kanadyjczyka z zadatkami na status kultowej. W kontynuacji After Hours neony kasyn zostały zastąpione klubowymi lampami stroboskopowymi, czerwona marynarka — czarnym, skórzanym płaszczem, a krew ściekająca po twarzy wokalisty — zmarszczkami i siwą brodą. Z zepsutego światka celebrytów, istnego piekła na ziemi, przenosimy się do czyśćca. W tym stanie zawieszenia Abel dokonuje autorefleksji w noworomantycznym duchu lat 80. Całość przybiera formę audycji radiowej. W roli spikera — Jim Carrey aka Bruce Wszechmogący. Jego głos wprowadza w stan hipnozy, odnosi się wrażenie ciągłości materiału i nawet reklama (!) nie prowokuje do przełączenia stacji 103.5 Dawn FM. Pojedyncze współprace The Weeknda z przedstawicielami muzyki elektronicznej nieuchronnie zmierzały do powstania tego solidnego retrofuturystycznego wydawnictwa. Gdyby Daft Punk nie pożegnali się z nami na dobre, z pewnością wtrąciliby na nim swoje trzy grosze. Szczególnie utwór „Less Than Zero”, podobnie jak „Save Your Tears” z poprzedniego albumu, ma wszystko to, czego potrzeba, by stać się radiowym hitem bądź hymnem smutnych potańcówek. Czekamy na ostatnią, „niebiańską” część i… do zobaczenia na koncercie w Warszawie! May peace be with you — Katia
12.
Quality Over Opinion
Louis Cole
Brainfeeder
Jeżeli rapowe braggadoccio byłoby techniką gry na basie, to ten smukły bajerancik Luis Cole nie schodzi z niej przez 70 minut. Multiinstrumentalista sięga na Quality Over Opinion po thundercatowską, brainfeederową estetykę postfunkowych wygibasów i destyluje z niej szarmanckość, cwaniactwo i szeroko rozumianą bajerę, tworząc krążek, którego bogate, wirtuozerskie, wielopoziomowe aranże mimo swojej elegancji wybrzmiewają raczej jako koncert flexingu songwriterskiego mięśnia. I tego funkowego, pełnego charyzmy i magnetyzmu prężenia skilli słucha się nad wyraz uroczo, w szczególności przez pryzmat nieco niezręcznej, mocno postinternetowej w duchu persony Cole’a. — Wojtek
11.
Cheat Codes
Danger Mouse & Black Thought
BMG
Będąc jeszcze gówniarzem, Danger Mouse zapłacił podobno swojemu szkolnemu koledze, aby ten ukradł ze sklepowej półki płytę Do You Want More?!!!??! ekipy The Roots. Kiedy kilka lat później dostał możliwość współpracy z jednym ze swoich idoli, czyli liderem wspomnianego zespołu przy okazji numeru „Mad Nice”, (który nie dostał się jednak na finalną wersję nagrywanego wtedy albumu), sam dorobił się już porządnego statusu na muzycznej scenie. Panowie zdecydowali o wspólnej płycie właściwie w momencie poznania się, ale na album zatytułowany początkowo Dangerous Thoughts przyszło nam czekać niemal dwie dekady. W międzyczasie zmieniały się pomysły i tytuł. Niebezpieczne umysły wpadły w końcu na kody, którymi skutecznie zdekonstruowali niemal każdą listę z podsumowaniem 2022 roku. Zanim to się jednak wydarzyło, obydwaj nie próżnowali. Producent udzielił się w kilku dość odległych od hip-hopu projektach, Black Thought ciągle nagrywał nowe numery z rodzimą formacją oraz wypuścił na światło dzienne trzyczęściową serię epek Stream of Thought, robiąc sobie miejsce na scenie również jako solowy artysta. Efektem wytężonych prac nad wspólnym dziełem, jest Cheat Codes, który z pełną mocą powraca do odzyskującego ostatnio coraz większa popularność, klasycznego brzmienia, oraz udowadnia po raz kolejny, że frontman The Roots zasługuje w pełni na miejsce w czołówce najlepszych raperów wszech czasów. Perfekcyjna technika i dopracowane w każdym calu wersy Tariqa oraz całego zastępu znakomitych gości siadły idealnie na nieodkrywające co prawda niczego nowego, ale idealnie dobrane produkcje Mouse’a i magia zadziałała. Jeżeli poczuliście ją w przypadku zapomnianego już nieco, ale ciągle świeżo brzmiącego Ghetto Pop Life oraz na świetnym The Mouse and The Mask, z pewnością dacie oczarować się i tym razem. — Efdote
10.
Gemini Rights
Steve Lacy
RCA
Drugi studyjny album najmłodszego członka The Internet zabiera nas w porozstaniową rzeczywistość, w której zresztą próbuje się odnaleźć sam muzyk. Singlowe “Bad Habit” szturmem podbiło wakacyjne listy przebojów i zbliżyło nas do brzmienia całego albumu, który poniekąd stanowi rozwinięcie Apollo XXI. Nagrywki iPhone’m i GarageBand zostały tu jednak porzucone na rzecz pełnoprawnego studia i współpracy z rozmaitymi producentami i gośćmi. Firmowe wielowarstwowe wokale i jasne, gitarowe riffy nie są spowite już w otoczce lo-fi, a przy wsparciu syntezatorów dostały bardziej sonicznego, przestrzennego brzmienia. Sposób w jaki Steve korzysta z tych kompozycji pozwala momentami poczuć, że duchowy spadek Prince’a pozostanie z nami na dłużej. Nie zabrakło też wielogatunkowych inspiracji, chociażby w “Mercury”, w którym pobrzmiewa bossa nova. Ciężko jedynie wytłumaczyć formę i umiejscowienie “2Gether”, które wprawdzie przecina dosyć niespodziewanie album w połowie, ale nie rozdziela go w ten sposób na części, ani nie wnosi zbyt wiele do brzmienia całości. Mimo niezbyt zachwycającej długości materiału, lekkość i przystępność tego albumu sprawia, że łatwo i chętnie się do niego wraca. — Richie Nixon
9.
SOS
SZA
Top Dawg
Mówi się, żeby nie oceniać płyty po okładce, ale zdjęcie odizolowanej SZA nad wodą, prawidłowo pozwala myśleć, że to naturalna kontynuacja Ctrl. Solana opanowała sztukę wewnętrznego dialogu do perfekcji i jeszcze mocniej dokonuje autorefleksji, związanej oczywiście z nieudanymi relacjami damsko-męskimi. Przez większość albumu SZA zdaje się pławić w stanie zagubienia. Raz próbuje dosłownie pozbyć się swojego eks („Kill Bill”), następnie rozpływa się nad utopijnym związkiem („Snooze”), potem płacze nad poczuciem własnej wartości („Special”), by na końcu wykrzyczeć byłemu kochankowi pier… się („I Hate U”). Jest toksycznie, śmierdzi desperacką rozpaczą, momentami tchnie z kolei chęcią zemsty i glow upem, którego niewierny pożałuje. To chaos emocjonalny, bo miłość potrafi odebrać rozum, ale to najprawdziwszy obraz tego, jak wygląda leczenie złamanego serca. Wszystko to opakowane znanymi nam sztuczkami z wcześniejszych produkcji gwiazdy, z singing in cursive na czele. Jest też parę nowych trików, takich jak jak pop-punkowe „F2F”, którego nie powstydziłaby się sama Willow Smith. Pomieszanie z poplątaniem, nie tyle co celowe, co po prostu potrzebne przy takiej treści. SOS to album, który najdobitniej pokazuje, jakie są różnice między tym, co wiemy a tym co, czujemy. — Eye Ma
8.
Sadza
Brodka
Kayax
Na swoim poprzednim wydawnictwie, Brut, wokalistka roztaczała wizję mglistego, brutalistycznego miasta. Tu przestrzeń zawęża się do zadymionego garażu na polskim podwórku, a to za sprawą tekstów w rodzimym języku i produkcyjnego wkładu 1988, którego album W/88, powstały we współpracy z Włodim, już dwa lata temu doceniliśmy za uchwycenie szarej rzeczywistości. Dzięki łagodnemu damskiemu głosowi na Sadzy udało się uzyskać bardziej sensualny efekt niż w wydaniu warszawskiego rapera. W utworze „Hydroterapia” Brodka i Zdechły Osa (mocna postać naszego ostatniego rankingu), młodzi i zranieni, brzmią razem jak najlepszy zespół w waszym mieście. Niespodziewane „Outro” skłania do pochylenia się nad wczesną twórczością Moniki z nowym nastawieniem oraz większym bagażem życiowym i zweryfikowania, czy aby na pewno była ona tak słodko-pierdząca, jak niektórym się wydawało. — Katia
7.
No Thank You
Little Simz
Forever Living Originals
Świat bardzo dziś potrzebuje takich płyt – mądrych, zadziornych, przepełnionych nienachalną wrażliwością. Tekstowo niezmiennie w samo sedno. Little Simz wskazuje codzienną obłudę i popycha w stronę światła, wyzwolenia się z bezsensownych ograniczeń i oceniania. Chociaż nie brakuje tu łączników z Sometimes I Might Be Introvert, piąty album Brytyjki brzmieniowo jest bardziej surowy, mniej poprzeplatany nawiązaniami do soulowej klasyki. No Thank You momentami sprawia wrażenie niezobowiązującego dema, by po chwili zaskoczyć symfonicznymi aranżacjami czy gospelowym chórem. Niemal tak, jakby za pierwszym podejściem udało się nagrać kompletne kompozycje, zachowując towarzyszące temu emocje i przepływ twórczej inspiracji. To krążek, obok którego nie można przejść obojętnie — od nonszalanckiego „Gorilla”, przez mocarne „Silhouette”, hipnotyzujące „X”, wzniosłe „Broken”, po zloopowane „Sideways” i miękkie „Who Even Cares”. Little Simz bez wysiłku przykuwa uwagę i prowokuje do refleksji. Kolejnym albumem zdecydowanie zaznacza swoje zasłużone miejsce wśród najlepszych na współczesnej scenie muzycznej. — Brzózkaaa
6.
Caprisongs
FKA twigs
Atlantic
FKA twigs wstrzeliła się z premierą swojego mixtape’u w czas powszechnej fascynacji serialem Euforia, kiedy to nagle granice tego, co wypada w kwestii stroju i makijażu, stały się mniej sztywne, a tym samym wizerunek wokalistki, zamiast na wstępie zrażać część jej potencjalnych słuchaczy, przyciągnął nowych fanów. Zresztą singiel „Tears in the Club” w duecie z The Weeknd aż prosi się, by wykorzystać go w jednej ze scen, w których akurat brokat miesza się ze łzami. Produkcją Caprisongs, miejscami eksponującego jamajskie korzenie i taneczny rodowód autorki, zajął się współpracujący między innymi z Rosalíą El Guincho. Tytuł materiału oraz astrologiczne pogawędki wplecione między partie wokalne sugerują, że mamy do czynienia z prawdziwą zodiakarą. Nikt tak pięknie nie mówi you’re not alone jak ona, przypominając w ten sposób utwór trip-hopowego brytyjskiego zespołu Olive (przez bywalców trance’owych imprez bardziej kojarzony z wersją ATB). Ku naszej uldze, osobista i konkluzywna „Thank You Song” pozwala sądzić, że FKA dostąpiła wyczekiwanego odrodzenia. — Katia
5.
The Forever Story
J.I.D.
Dreamville
J.I.D. ogląda z tobą album ze zdjęciami z dzieciństwa i skanami dyplomów za zawody sportowe, próbując ci wytłumaczyć, czemu wujek sąsiada koleżanki matki twojego kumpla z ławki też jest ważny w tej historii. Niesamowicie autoczuła historia mapująca myśli i emocje po całych pieleszach rapera nie popada jednocześnie w niezręczną przaśność i taniość takich powrotów. Muzyczne pocztówki w gradiecie filmu coming of age przybierają w dźwięku formy cytatów z soulowych klasyków i interpolacji kultowych sampli z najntisowego rapu. Wspaniały pamiętnik, który przy okazji przeładowany jest po sam brzeg jednymi z najlepszych kawałków hip-hopowych tego roku. — Wojtek
4.
Motomami
Rosalía
Columbia
Choć Katalonka osiągnęła ogólnoświatowy sukces już cztery lata temu, po wydaniu nagrodzonym Grammy El mal querer, to dopiero w 2022 roku po raz pierwszy w pełni wyszła naprzeciw zagranicznym słuchaczom. Inspiracje japońską estetyką i kulturą, rapem, współprace z uznanymi producentami, artystami (The Weeknd, Pharrell Williams, James Blake)… Ten właściwie eksperymentalny album Rosalíi jest najprzystępniejszym ze wszyskich trzech, jakie nagrała do tej pory. Artystka wykorzystała zresztą dość prosty, dobry patent: kontrast. Na Motomami surowość i agresja zderzają się z delikatnością, uczuciowością. Dwoisty charakter materiału odzwierciedla już sam tytuł będący połączeniem słów „moto” i „mami”. Ma również odbicie w samych utworach. Ich siłą są jednak popowe struktury oraz zabiegi, bez względu na to, czy jest to bragga i przewózka („La Combi Versace”), ballada („Hentai”) czy ukochane flamenco („Bulerías”). — Klementyna
3.
Mr. Morale & the Big Steppers
Kendrick Lamar
pgLang
Minęło pięć długich lat pełnych spekulacji i szukania najdrobniejszych tropów i doczekaliśmy się w końcu nowego krążka Kendricka Lamara. Krążka bardzo zaskakującego, artysta bowiem jeszcze nigdy nie dopuścił swoich słuchaczy tak blisko siebie. Można nawet stwierdzić, że wpuścił nas w głąb siebie, bo przez całą długość albumu uczestniczymy w jego terapii i przepracowywaniu traum z przeszłości. Tych nazbierało się całkiem sporo. Od dorastania w pełnym przemocy środowisku, którego częścią był również ojciec rapera, poprzez późniejsze mierzenie się z rzeczywistością i pokusami, jakie przynosi świat, aż do dźwigania bardzo odpowiedzialnej roli głosu pokolenia. Wszystko to nagromadziło się w głowie Kendricka, powodując blokadę twórczą, a wewnętrzna duma wyhodowana na bazie wcześniejszych doświadczeń skutecznie powstrzymywała go przed sięgnięciem po pomoc. Wokół albumu nic nie dzieje się przypadkiem. Od rewelacyjnej warstwy wizualnej, przez sprytnie ukryte symbole, jak chociażby data wydania w piątek 13., odnosząca się do daty śmierci Chrystusa, czy też niespodziewany, gościnny udział okrytego złą sławą Kodack Blacka, który być może miał symbolizować jednego z ukrzyżowanych łotrów. Nie bez powodu też album podzielony jest na dwie części. W drugiej następuje bowiem przełom, możliwy jedynie dzięki terapii. Przez nią, nie tylko dowiadujemy się o kolejnych głęboko skrywanych, mrocznych sekretach, ale sam autor odrzuca również za jej pomocą ciążącą mu rolę zbawiciela, wybiera siebie i staje się zwykłym człowiekiem, dla którego najważniejsza jest rodzina. Choć znajdą się osoby narzekające na brak repeat value czy mocnych, bangerowych momentów, warto przymknąć oko na te głosy i w skupieniu odbyć tę niełatwą podróż kilka razy, aby odkryć jeszcze więcej ukrytych znaczeń i być może wyciągnąć z niej również coś dla siebie. — Efdote
2.
Natural Brown Prom Queen
Sudan Archives
Stones Throw
Natural Brown Prom Queen udowadnia, że Brittney Parks ma wiele twarzy. Jest wybitną piosenkarką, performerką, zdolną skrzypaczką i producentką z niezwykłą umiejętnością opowiadania historii. “Cause I’m not average, average, average” skanduje Brittney Parks w “NBPQ (Topless)” — ma rację! Sudan Archives postanowiła spuścić trochę z tonu i pokazać inną, nieco bardziej szaloną stronę swojej natury. Mimo że album skupia się wokół najważniejszych tematów w twórczości Britt, takich jak kolor skóry czy kobiecość, jest miejsce na zabawę. Idealny tego przykład to numer “Selfish Soul” nawiązujący do “I Am Not My Hair” Indii Arie — celebruje różnorodność, wolność wyrazu, sprzeciwia się wyśrubowanym standardom piękna. Z drugiej strony to utwór, który mógł zaskoczyć wiernych fanów Sudan swoim mainstreamowym brzmieniem i rapową ekspresją. Nie sposób nie wspomnieć o otwierającym Natural Brown Prom Queen “Home Maker”, które uwodzi i wciąga. Tym razem Brittney sięgnęła po disco. Snuje opowieści o domowym ognisku, opiece i czułości. Temat domu przeplata się przez cały album, czy to w kontekście relacji międzyludzkich i tworzenia wspólnego miejsca, do którego się wraca, czy też jako symbol dzieciństwa. W utworze “Yellow Brick Road” Sudan udaje się w nostalgiczną podróż przez dobrze znane ulice, prawdopodobnie swojego rodzinnego Cincinnati, i zdradza sekret udanego związku — “it’s homemade”! Co ciekawe, książek pierwotnie miał nosić tytuł “Homesick”, bo powstał z tęsknoty do bliskich i domu podczas pandemii. — Polazofia
1.
Renaissance
Beyoncé
Parkwood
Już sama obserwacja czynnika ludzkiego skupionego wokół siódmego albumu Beyoncé to zajęcie nad wyraz interesujące. Wiele recenzji Renaissance zaczyna się od wyznań na temat niejednoznacznej relacji z muzyką artystki (utożsamiającej ten złowrogi, obłożony cynfolią pop) albo skrzętnie wystawianych diagnoz, tłumaczących nam kolejne megalomańskie zapędy potężnej divy czy ogólną kondycję ludzkości. Ciekawie konfrontuje się te opinie z dyskusjami na temat oddzielania artystów od ich twórczości czy tymi o post-ironicznym zaniku terminu guilty pleasure. Nowy album wokalistki ładnie zarysowuje istotę kontekstu, który tak wielu chciałoby z muzyki wyłączyć. A kontekst jest tu, wydawałoby się, najprostszy z możliwych. Oto dostaliśmy post-kryzysową płytę, celebrującą przyjemność, ale i oddającą hołd czarnym i queerowym filarom kultury klubowej (bez względu na to, czy chce się w tym widzieć koniunkturę, czy nie). Mamy tu też ogromny sztab producentów, bo w tworzeniu Renaissance wzięli udział m.in. Kelman Duran, Mike Dean, Honey Dijon, Skrillex, A.G. Cook, The-Dream, Raphael Saadiq, Syd, Leven Kali czy Hit-Boy. Od producenckich kwitów mogła rozboleć głowa; można się było obawiać, czy bass, deep house, afrobeat, hyperpop i inne klubowe odnogi mogą stać w jednym domu, i czy nie przyczynią się do stworzenia hydry (sample i wątki można podejrzeć choćby tu. Wykreowanie tego eleganckiego i wysublimowanego w swojej strukturze mikstejpu to niepodważalny element niespodzianki, którą jest ten album. Jeszcze nigdy Beyoncé nie brzmiała tak spójnie i konsekwentnie, a przede wszystkim (mimo klubowego wydźwięku płyty) subtelnie. Nie ma tu prześpiewanych refrenów, nie ma tu zresztą ani jednej prześpiewanej piosenki. Brak też manieryzmu ze ścieżki dźwiękowej do remake’u Króla Lwa. Renaissance to wykrystalizowany strumień muzyczny, płynący wartko i lekko zarazem, podobnie zresztą jak When I Get Home Solange. I choć czasem irytują mnie tak wszechobecne w muzyce porównania sportowe, to nie sposób nie przyznać, że pewna sportowa niepewność jest nieodłącznym elementem tej dziedziny. Renaissance, prócz ewidentnej spójnej wszechstronności muzycznej, jest i ewidentnym zaskoczeniem. A przecież też dla zaskoczenia muzyki słuchamy. Szczęśliwi ci, którzy będą postrzegać siódmy album Beyoncé w ramach zaskakującego odczuwania czystej, epikurejskiej radości życia. — Maja Danilenko
Soulbowl.pl: Najlepsze albumy 2021
Lubimy te projekty większe niż życie, które trwają niezależnie od wszystkiego i niezobowiązująco towarzyszą nam, gdy tylko mamy taką potrzebę. Legendy o stałości rzeczy, mity o międzypokoleniowości, sny, w które wszyscy chcemy wierzyć, o czymś większym niż my, co może, jeśli tylko zechcemy, stać się naszym udziałem. I chyba wyrażę stan umysłu wszystkich w naszej redakcji, pisząc, że myśmy się takiemu marzeniu dali ponieść i choć był to sen, który kochaliśmy śnić, mimo wspólnych wysiłków musiał jednak naturalnie znaleźć swój koniec. Tak samo jak naturalnie w marcu 2006 roku znalazł swój początek na Blogspocie założonym przez Siostrę.
Musimy szczerze przyznać — to nasze ostatnie podsumowanie roku na Soulbowl.pl. Choć przez te wszystkie lata to je lubiliśmy ponad wszystko. Może dlatego, że rozrzuceni korespondencyjnie po różnych miastach na moment mieliśmy poczucie, że stawaliśmy się faktyczną redakcją — wymienialiśmy opinie, jak gdybyśmy siedzieli w jednym pokoju. Inspirowaliśmy się nawzajem intensywniej niż w ciągu roku, gdy czas w korespondencyjnej redakcji płynął jakby inaczej. Będzie nam tego brakować, ale nie ma rady. Czas uczciwie powiedzieć to sobie i Wam, Drodzy Czytelnicy — dziękujemy za uwagę, zapraszamy na ostatki. Oto najlepsze albumy 2021 roku według Soulbowl.pl. Niech soul będzie z Wami!
25.
Black to the Future
Sons of Kemet
UMG / Impulse!
Na czwartym albumie Sons of Kemet Shabaka Hutchings i jego brassband ponownie wychodzą z punkowego nerwu, ale tym razem dużo zgrabniej balansują między tubalną rubasznością a radiowym przebojem. Na Black to the Future instrumenty dęte szczerzą zęby w rytmicznym pohukiwaniu orkiestry z Karaibów, a jednocześnie mocno sięgają spirytualizmu i humanizmu w ramach kolektywnej opowieści o afrykańskiej diasporze. Słychać to najlepiej w highlightach, jak rewelacyjny rwano-kołysankowy „Hustle”, z melorecytującym Kojey’em Radicalem i Lianne La Havas a chórkach, albo nostalgiczny „To Never Forget the Source”, który odsłania łagodność i duszę muzyków. Muzycznie to inkluzywna, kontrastowa płyta, ale afro-jazz nadal pozostaje osią brzmienia Sons of Kemet. Pewnie zawiedzeni byli ci, którzy oczekiwali Your Queen Is a Reptile Vol. 2, bo następstwo jest o wiele bardziej wyważone. Ale trzeba przyznać, że to połączenie wątków przebiegło na Black to the Future nadzwyczaj zgrabnie. — Maja Danilenko
24.
Temporary Highs in the Violet Skies
Snoh Aalegra
Artium / Roc Nation
Vogue Polska nazwał ją królową smutku i porównał, raczej krzywdząco, do Lany del Rey. Snoh Aalegra ma do zaoferowania o wiele więcej, niż mdłe przyśpiewki Lany. Artystka długo utrzymywała się w gronie artystów niezależnych, aż w końcu, nie słuchając rady swojego guru Prince’a, zdecydowała się podpisać kontrakt z dużą wytwórnią, Roc Nation Jaya-Z. Odbiło się to na najnowszym krążku Temporary Highs in the Violent Skies, który okazał się nieco nierówny. Przeważają jednak plusy i to spore: produkcja (Tyler, the Creator i The Neptunes) czy dojrzale napisany materiał. Każda płyta Szwedki jest odzwierciedleniem jej życiowych doświadczeń. Nie inaczej jest w przypadku Temporary Highs…, na którym każda kompozycja jest kartką z życiowego notatnika Szwedki. A że doświadczyła rozczarowania w miłości, smutek, ale również nostalgia, wylewają się więc odważnie z każdego śpiewanego przez nią wersu. Jeśli dodać do tego wysublimowany look, który zagwarantował jej pójście w pokazie mody Muglera oraz porównania do Sade, otrzymamy elegancką i stylową płytę, która ukorzenia pozycję Aalegry w muzyce. Po przesłuchaniu albumu dochodzi się do wniosku, że artystka przeszła udaną transformację. Jej głos jest pewny, utwory są emocjonalne, a muzyczne wyczucie na wysokim poziomie. Jedynie okładka zrobiona chyba w… Paint’cie. — Forrel
23.
If Words Were Flowers
Curtis Harding
Curtis Harding / Anti
2021 rok, a Curtis Harding jak gdyby nigdy nic wyskakuje na scenę w welurowym wdzianku i robi swoje. Można by próbować wcisnąć go na listę obok jego imiennika, Curtisa Mayfielda, czy paru innych ikon lat 70., choć na swoim kolejnym albumie spod szyldu Anti artysta ponownie udowadnia, że nie ma klapek na oczach i rozgląda się również w poszukiwaniu nowych inspiracji. Jest w tym wszystkim miejsce na zabawę, romantyczne wyznania oraz rewolucyjne zacięcie w postaci singla „Hopeful” z porywającym chórkiem i pinkfloydowską gitarową solówką, który z powodzeniem mógłby znaleźć się na soundtracku do Judasza i Czanego Mesjasza. If words were flowers / I’d give them all to you / They carry power / So proud and beautiful — śpiewa Harding w tytułowym utworze. W jego wykonaniu słowa rzeczywiście mają moc, a my z otwartymi rękami przyjmujemy całą ich wiązankę. — Katia
22.
For My Mama and Anyone That Looked Like Her
McKinley Dixon
Spacebomb
Mimo pokładanych w niej nadziejach Noname nie wydała w tym roku płyty. Jej wakat nie pozostał jednak zupełnie niewypełniony, czy raczej, jej rodzaj wrażliwości — zarówno tej stylistyczno-brzmieniowej, jak i tej emocjonalno-społecznej — nie pozostał bez odpowiedzi. Choć tak naprawdę For My Mama and Anyone Who Look Like Her to rzecz, którą można by też porównać inaczej albo nie porównywać jej wcale, ale trudno, by to skojarzenie nie przeszło przez myśl, gdy wchodzi „Mama’s Home” oparte na wygrywanych na harfie motywach i delikatnym przepełnionym empatią refrenie. McKinley Dixon i jego artystyczna panhiphopowa mozaika wykracza jednak poza ten schemat, zaczepiając to o Blackalicious, to o Quelle Chrisa, to o Kendricka Lamara, ale tak naprawdę niedająca się opisać poprzez opis stylu innego artysty. To rzecz zupełnie swoista, biegnąca przez neo-soulowe, jazzowe, funkowe, rhythm&bluesowe płotki. Osobista przeprawa przez traumę i smutek, po rzeczywistą afirmację na kanwie miejskiej poezji. W każdym calu uosobienie ideału soulbowlowej płyty hiphopowej. — Kurtek
21.
Klątwa LP
Tonfa
Aweloot-Saccforce
Tonfę zwykło się porównywać do Death Grips czy Synów. Kiedy słyszymy coś nowego, zawsze szukamy analogii, żeby choć trochę oswoić nieznane brzmienia. Szczególnie w tym przypadku, ponieważ twórczość tego duetu nie jest łatwa i wszelkie wskazówki mogą pomóc w zrozumieniu tego krążka. Przy pierwszym odsłuchu Klątwa przytłacza, szczególnie chaosem sampli — elektronika spod ręki Krenza mieszka się z saksofonem i klasycznym rapem. Ta różnorodność odzwierciedla inspiracje Normana i Kierata, jeden z nich dorastał na polskim hip-hopie, drugi od zawsze poszukiwał nowych brzmień za oceanem. Odwołań do rodzimej sceny jest sporo i chociaż Tonfę można okrzyknąć objawieniem eksperymentalnego hip-hopu, to premiera płyty 28 września zobowiązuje. Pochylenie się nad tekstami duetu może przynieść kolejne rozczarowanie albo zagwozdkę. Pomysł wyjaśniania każdej linijki skończy się nadinterpretacją, bo Norman i Kierat często operują luźnymi skojarzeniami i grami słownymi. Klątwie nie brakuje jednak głębi, melancholii i tajemnicy, którą odkrywa się z każdym odsłuchem. — Polazofia
20.
Talk Memory
BadBadNotGood
XL Recordings / Innovative Leisure
Ostatnie lata przyniosły wiele zmian w obozie BadBadNotGood. Odejście jednego z założycieli zespołu, klawiszowca Matthew Tavaresa wymusiło ustalenie nowej wizji tego, jak wyglądać ma zespół bez niego. Kolejną przeszkodą okazała się pandemia. Poprzednie albumy powstawały bowiem głównie podczas improwizacji koncertowych, które następnie przenoszone były do studia. Proces odnajdywania się w nowej rzeczywistości trwał niemal dwa lata, po których grupa poczuła w końcu ekscytację związaną z tworzeniem nowych rzeczy. Wrócili na nich do swoich korzeni, czyli grania instrumentalnych utworów, w których siła napędowa jest łączenie równych gatunków, z duża przewaga jazzu. Na nowym krążku słychać bowiem wyraźne echa Davisa, Sandersa czy Sun Ra, na których wychowali się muzycy, jak również wpływy hip-hopu, czy progresywnego rocka. Ważnym elementem całości są też goście, wśród których pojawili się Karriem Riggins, Terrace Martin, Laraaji, Brandee Younger czy genialny brazylijski producent i muzyk Arthur Verocai, który zaaranżował sekcję smyczkową w aż pięciu kompozycjach. W ten sposób stworzyli dźwiękową odyseję, będącą wyrazem radości z muzyki i społeczności, w której mają szczęście uczestniczyć. — Efdote
19.
Half God
Wiki
Wikset Enterprise
Wiki to nowojorczyk z krwi i kości, co słychać w zasadzie na każdym z jego projektów. Na Half God wynosi to jednak na nowy poziom, wcielając się w rolę narratora opisującego dorastanie na ulicach Wielkiego Jabłka. Raper pokazuje tu swoją wszechstronność – od luźnego ciągu myśli snutych na jednym z dachów po moralizujące storytellingi. Pochwalić trzeba też stronę produkcyjną – wszystkie beaty na albumie wyprodukował Navy Blue. To kolejna mocna strona płyty. Navy nie sili się na eksperymentowanie, zamiast tego sięga po sample, którymi z pewnością nie pogardziliby DJ Premier czy Pete Rock. Wszystko utrzymane jest w konwencji alchemistowych, minimalistycznych podkładów, a powycinane pętle stanowią dopełnienie tego nowojorskiego klimatu. Half God to mocny dowód na to, że klasyczny rap wciąż ma się dobrze. — Mateusz
18.
Sprzedałem dupe
Zdechły Osa
Warner Music
W kawałku „Na niby” wrocławski underdog nawija: Żabson to ziomal, a Osa to pizda. I na tym właściwie recenzja mogłaby się skończyć. Sprzedałem dupe to płyta-paradoks, która targa nas przez ćpuński rynsztok i klatówy śmierdzące moczem, domestos hazem deluxe i trutką na szczury, po to, aby pokazać nam najświeższą rzecz, jaka wydarzyła się od dawna w piekiełku zwanym polskim hip-hopem. W jej bebechach tętnią echa inspiracji całym wachlarzem elektronicznych abiektów – czeluściowe, ospałe dropy, zbenzowane, neurotyczne emo trapy, paranoidalny witch-house na bad tripie i nafurany chrzanem drum’n’bass. To wszystko zaś w służbie największej fascynacji Osy, czyli punku. I to nie artystowskiego wariantu post, tylko jarocińskiego jabol punka na trzy akordy i darcie mordy dla brudnych dzieci Sida, dezerterów i muzgów z defektami, który nie tylko zapiercingowany jest w tym całym industrialno-hip-hopowym cielsku muzycznie, ale przede wszystkim duchowo. Spotkałem się z określeniem, że teksty na tej płycie swój debiut w formie pisanej mogły mieć dopiero w momencie transkrypcji na Geniusie i prawdopodobnie całkiem dużo w tym prawdy, ale taki jej urok. Punk’s not dead póki jest Zdechły. — Wojtek
17.
Nine
Sault
Forever Living Originals
Tajemniczy kolektyw Sault sprostał oczekiwaniom i zburzył obawy o krótkoterminowość projektu. Podobnie jak w 2020 roku, tegoroczny album podszyty jest polityczno-socjologicznymi manifestem osadzonym w wielowarstwowym brzmieniu londyńskich ulic. Gęsto jest od ciężkich wersów, które potrafią zarówno rozpoczynać, jak i puentować wiele dyskusji na ważne tematy. Nine jest również kolejnym dowodem na ogromna wartość produkcji, które docenia się porządnie jedynie po wielorazowym wsłuchaniu się w ich treść. — K.Zięba
16.
El madrileño
C. Tangana
Sony Music
C. Tangana porzuca tymczasowo korzenie rapowe na rzecz korzeni narodowościowych, podążając ścieżką nakreśloną przez Rosalíę, Gabriela Garzóna-Montano czy Kali Uchis. Najbliżej mu naturalnie do Rosalíi, ale rejony stylistyczne na El mal querer i El madrileño stoją wobec siebie w opozycji niczym noc i dzień. Owszem, znajdziemy u C. Tangany trapeton, jak w „Tú me dejaste de querer”, czy vocoderowe nucenie w „Párteme la cara”, ale tytułowy madrytczyk jest dużo bardziej analogowy niż cyfrowy. Nasz programowy pop rapowiec postawił na umiarkowane, ale jednak, ryzyko, wybierając do trzeciego albumu żywe instrumenty, żywotne struktury, i żywych ludzi. Utwory na tej płycie to laurka dla kultury hiszpańskojęzycznej wielu pokoleń; znajdziemy tu balladę z Omarem Apollo, ale i hiszpańską rumbę w towarzystwie Kiko Veneno czy bolero w duecie z Eliadesem Ochoą (nie mówiąc już o Gipsy Kings, którzy na El mdrileño wypadają wyjątkowo dobrze). C. Tangana sprytnie przystąpił do sprawdzianu trzeciej płyty. Podobno album jest marny lirycznie, ale jego świeżość i nieoczekiwana przebojowość nadrabiają wszystkie niedostatki z nawiązką. — Maja Danilenko
15.
Kick ii-iiiii
Arca
Arca / XL Recordings
Gdyby jedynym kryterium naszego rankingu była monumentalność projektów, Arca nie miałaby sobie równych w tym roku. W grudniu tego roku artystka wypuściła aż 4 albumy (prawie 2 i pół godziny muzyki) stanowiące kolejne części serii „Kick”, której pierwszy (fenomenalny) rozdział mieliśmy szanse usłyszeć w zeszłym roku. Każda z płyt ma swój wsobny, osobliwy charakter, ale najlepiej sprawdzają się jako różne aspekty tego samego manifestu– interdyscyplinarne, totalne dzieło afirmujące cielesności i kreujące queerową, scyborgizowaną, transhumanistyczną wizję nowego człowieczeństwa wyzbytego jarzma binarnej płci. Część druga eksploatuje w dużej mierze reggaeton i wenezuelskie korzenie, które po raz pierwszy mieliśmy okazję usłyszeć na zeszłorocznym „Maquetrefe”. Symbolizuje ona korzenie tożsamościowe, ale też lekkość ducha, ludyczność i sensualność związane z blichtrem popu i tętniącego glamem celebryctwa (czego najjaskrawszym przykładem jest obecność Sii na krążku). Część trzecia to Arca post-industrialna, rozedrgana ciągłym gliczem, agresywna i, przede wszystkim, bezlitośnie, bezpruderyjnie napalona. Płyta ta brzmi jak coś pomiędzy ballroomem w duchu sadomaso i rytualną orgią, reprezentuje władczość popędów i wszechogarniający erotyzm, transhumanistyczne j’ouissance nad którym władzę totalną ma Doña i domina. Część czwarta to niemal soundcloudowy szkicownik, zbiór niezobowiązujących etiud ambientowych romansujących z witch house’m, reprezentujących proces oraz nostalgię. Finał serii natomiast serwuje chyba największe zaskoczenie dotychczas – post-minimalistyczną płytę z muzyką klasyczną, w której słychać rzetelne wystudiowanie kompozytorskiego tintinnabuli Arvo Pärta i kojącą, pomnikową stoickość Ryuichiego Sakamoto, który zresztą na płycie się udziela we własnej osobie. Symbol religii, boskości, harmonii i duchowości, zamknięcie dzieła życia. Tak krótka notatka nie odda wszystkich skrajnych emocji, które targają w trakcie słuchania, więc po prostu poświęćcie kilka godzin i doznajcie tego sami. Naprawdę, naprawdę warto. — Wojtek
14.
Be Right Back
Jorja Smith
FAMM
Debiutancka płyta Smith, Lost & Found, otrzymała nominację do Grammy i BRIT Awards. Poprzeczka postawiona została zatem wysoko i aby nie stracić na jakości, pisanie odpowiedniej kontynuacji zajmuje sporo czasu. Jorja więc wyraźnie dała do zrozumienia fanom, że Be Right Back to bardziej EP niż pełnoprawny album. Stąd też zresztą sam tytuł. Wydawnictwo wypełnia lukę w brytyjskim R&B, ale bardziej pełni funkcję zapychacza aniżeli odświeżenia. Część utworów brzmi jak dema lub niedokończone projekty, choć pierwsze kilka numerów to całkiem sensowny seans. „Addicted” to silny drum’n’bassowy utwór z przyjemnym loopem syntezatora, który śmiało można by singlować, a kończący tracklistę „Weekend” to z kolei nastrojowa i mroczna próba Smith w wyższych rejestrach wokalnych, jednocześnie będąca najbardziej innowacyjną pozycją na wydawnictwie. Jeśli to ma nam zapowiadać co może nadejść przy drugiej płycie, czekamy — Kuba Żądło
13.
Mood Valiant
Hiatus Kaiyote
Brainfeeder
Trzeci krążek nietypowego zespołu jakim jest Hiatus Kaiyote okazał się tym najlepszym. Australijska grupa szerszej publiczności znana przede wszystkim z singla “Nakamarra” wykonanego wspólnie z Q-Tipem, na poprzednich wydawnictwach sprawiała wrażenie nieco rozjechanej z charakterystycznym, mocnym głosem wokalistki Nai Palm. Na Mood Valiant w końcu stanowią spójny, pełny szalonych pomysłów zespół piekielnie zdolnych muzyków. Międzygatunkowy blend soulu, funku, r&b i jazzu z charakterystycznym, psychodelicznym sznytem zespołu w końcu złapał harmonię z niesamowitym warsztatem Nai Palm. Jej wokal stanowi dodatkowy instrument, zwłaszcza w pierwszej połowie płyty, gdzie szalone nawałnice dźwięków potęgowane są przez zwielokrotnione wokalizy, tworząc cale spektrum melodii. Jednocześnie stanowi przeciwwagę i uspokojenie w drugiej połowie płyty gdy tempo istotnie zwalnia. Unikatowe brzmienie albumu zdecydowanie zasługuje na umieszczenie go w tegorocznym rankingu. — Richie Nixon
12.
Play With the Changes
Rochelle Jordan
Young Art
Rochelle Jordan przeszła niezłą transformację od nastrojowego R&B do odważnych dźwięków elektroniki. Stało się to za sprawą przeprowadzki z Kanady do Stanów Zjednoczonych, załapania odpowiednich kontaktów i wejścia w szeregi nowej wytwórni DJ-ki Tokimonsty, Art Records. Na Play With the Changes usłyszymy minimalistyczną produkcję, falsetowy wokal artystki i pokłady energetycznej muzyki. Jednak słuchając albumu, nie poczujemy atmosfery parkietu z typowej dyskoteki. Jest to raczej wizyta w przepełnionym smutkiem techno-garage’owym klubie nocnym, gdzie kolorowe lasery rozcinają łzy smutku. Jordan, pokonuje jednak nostalgię i pokazuje siłę kobiety, która nie przystaje na złe traktowanie. W jej wokalu słychać pewność siebie, słychać życiową ewolucję. Fani jej poprzedniego brzmienia soft R&B będą zaskoczeni alternatywną mieszanką połamanego EDM-u i klimatycznego soulu, która z powodzeniem mogłaby wybrzmieć również na ścieżkach dźwiękowych pokazów mody emitowanych w Fashion TV, ale najważniejsze jest to, że za tą różnorodnością kryje się własna historia opowiedziana wyłącznie na własnych warunkach. — Forrel
11.
Shelley FKA DRAM
Shelley FKA DRAM
Empire / Atlantic
DRAM, czy może Shelley, zdawał się co prawda w ostatnich latach bardziej zajęty żonglowaniem pseudonimami artystycznymi i wyciskaniem na Instagramie, ale okazało się, że znalazł też miejsce na muzykę. Następca hybrydowego rap-soulowego debiutu skręca w tym mniej popularnym z możliwych kierunków i bierze się za neo-soul zupełnie na poważnie. Nie jest to może stylistyczny U-turn na miarę Tylera, the Creatora, ale z pewnością nie brakuje Shelley’mu w tej odsłonie fantazji i charakteru. Gdy Tyler zamienia jedną maskę na drugą, DRAM kroczy bardziej prostolinijną drogą do autentycznej autoekspresji — oczywiście nie bez artystycznych pretensji. Jego neo-soul jest natchniony, ale nieco zdekonstruowany, rozstrojony post-trapową rytmiką i pijanymi przeciągnięciami w kolejnych refrenach. Jest w tym wszystkim urok i szczerość, którą trudną poważyć, a nie brakuje i klasycznych melodii, poczynając od ujmującego progresywnym aranżem pierwszego singla „The Lay Down” z gościnnym udziałem H.E.R., przez łączącego melodyczno-produkcyjne tradycje lat 90. i 00. „Cooking With Grease”, po gospelowy refren z rock’n’rollowym zacięciem w „Remedies”. Shelley, DRAM, D.R.A.M., nieistotne. Typ nadal to ma. — Kurtek
10.
Haram
Armand Hammer
Backwoodz Studioz
Choć Armand Hammer i The Alchemist to nie tak odległe zakątki rapowej sceny, to w dniu premiery wspólnego krążka połączenie wydawało się dość zaskakujące. Billy Woods i Elucid przyzwyczaili nas raczej do ciężkiego ulicznego klimatu. Al natomiast wysyła ostatnio bity na prawo i lewo znacząco rozwijając swoje producenckie portfolio. Połączenie okazało się strzałem w dziesiątkę. Duża w tym zasługa beatmakera z Kaliforni, który wywiązał ze swojego zadania perfekcyjnie i chyba każdy się zgodzi, że sukces Haram to w dużej mierze jego zasługa. To zupełnie inny Alchemist niż ten, którego można kojarzyć m.in. z kolaboracji z chłopakami z Griseldy. Producent ma tu zdecydowanie więcej swobody – w efekcie otrzymujemy cały przekrój bitów, od surowych i mrocznych, po te lżejsze i bardziej psychodeliczne. W to wszystko doskonale wpisuje się nowojorski duet. Raperzy snują swoje ponure opowieści, pełne abstrakcyjnych wersów, a jednocześnie mocne i dobitne. To ten rodzaj połączenia, o które nikt nie prosił, ale każdy potrzebował. — Mateusz
9.
Hustle as Usual
Belmondawg
Asfalt
“Captcha, czy jestem człowiekiem nadal?”. Dla Młodego G Hustle as Usual to rozliczenie się z przeszłością i próba odcięcia się od skandali, które w ostatnich latach definiowały jego karierę. Po aferach finansowych w Mobbyn czy słynnych zdjęciach, które wyciekły do mediów, fani myśleli, że to koniec jego działalności muzycznej. Epka pokazuje, jak świetnym jest tekściarzem i że jak chce, to może. Pełno tu wyszukanych follow-upów –– obok odniesień do utworów Starego Miasta pojawiają się nawiązania do Don Kichota czy Tracy Chapman. Belmondo otwiera się i wprost opowiada o problemach, myślach samobójczych czy kłótniach z kolegami z branży. Hustle as Usual to zdecydowanie jego najbardziej przemyślany i dopracowany materiał. Za warstwę muzyczną odpowiada EXPO 2000, który wcześniej stworzył bit do luźnego singla “Kto by pomyślał”. Na płycie gościnnie pojawił się sam Dizkret, który dołożył linijki do numeru “Followup”, chyba najbardziej trueschoolowego utworu z całej epki. Hustle as Usual pokazuje możliwości i kreatywność Młodego G, obyśmy doczekali kolejnych materiałów od Gdynianina na takim poziomie. — Polazofia
8.
Promises
Floating Points x Pharoah Sanders
Luaka Bop
Album Promises jest niczym dialog, który definiować można na kilka różnych sposobów. Spotykają się tu bowiem trzy gatunki muzyczne, a mianowicie uduchowiony jazz, ambientowa muzyka elektroniczne oraz podniosła klasyka. Kolejne zestawienie odbywa się na poziomie pokoleniowym. Mamy tu bowiem 35-letniego, brytyjskiego producenta, który nawiązał wyjątkową przyjaźń i zrozumienie z 81-letnią dziś legenda jazzu i razem, przy asyście członków Londyńskiej Orkiestry Symfonicznej stworzyli dzieło wyjątkowe i ponadczasowe, które dla słuchaczy może być nieziemskim doświadczeniem, przypominającym nieco sen. Krążek składa się z jednej długiej kompozycji, przez której niemal całość słyszymy krótki, siedmiodźwiękowy motyw odegrany na klawesynie, powtarzający się niczym mantra. Fragment ten spaja kompozycję, ale najważniejsze dzieje się wokół. Każde wejście Sandersa (zarówno te na saksofonie, jak i wokalne), czy pojawiająca się szczególnie wyraźnie w drugiej części kompozycji, mocna i wnosząca nieco dramaturgii sekcja smyczkowa Londyńskiej Orkiestry Symfoniczne wprawia nas w stan zadumy, medytacji oraz przywołuje poczucie obcowania z czymś więcej niż tylko muzyką. Wielka rzecz. — Efdote
7.
That Secret Sauce
Jerome Thomas
Rhythm Section International
W ciągu ostatnich lat do znudzenia składamy wiązanki pochlebstw pod adresem nowofalowej sceny muzycznej na Wyspach. Niemożliwym jednak jest przerwanie passy, skoro na światło dzienne wychodzą tego typu produkcje. Dwudziestokilkominutową epkę Jerome’a Thomasa docenią wielbiciele organicznego neo soulu, którym wyostrzają się zmysły na pogłoski o premierowych ruchach D’Angelo („That”), Maxwella („Secret”) czy Bilala („Sauce”). Główny sprawca zamieszania przyznaje, że większość jego utworów jest rodzajem pamiętnika skierowanego do ludzi, z którymi chciałby podzielić się swoim pragnieniami, jednak nie ma tego odwagi zrobić bezpośrednio w bliskich relacjach. Świetnie, że konfesjonałem dla twoich namiętności jest studio nagraniowe. Dzięki, Jerome! — K.Zięba
6.
By the Time I Get to Phoenix
Injury Reserve
Injury Reserve
Stepa J. Groggs, jeden z członków Injury Reserve, zmarł niespodziewanie, gdy grupa pracowała nad drugim studyjnym albumem. Z perspektywy słuchaczy trudno było wyobrazić sobie, jak materiał będzie wyglądał bez niego zwłaszcza, że wydane single wskazywały na zupełnie nowy kierunek. By the Time I Get to Phoenix to właściwie album post hip-hopowy. Jego tytuł nawiązuje do utworu, który znalazł się na również wyłamującym się gatunkom, soulowym klasyku Isaaca Hayesa, Hot Buttered Soul. Swoją drogą pierwszy z singli, „Superman That”, powstał dlatego, że Injury Reserve postanowili zremiksować wspomnianą piosenkę. By the Time I Get to Phoenix jest przepełniony ciężkimi emocjami, żalem, smutkiem, gniewem. Składające się na niego 11 utworów zlewają się w całość, przenikają. Dajcie sobie czas: jego odsłuch warto traktować jak doświadczenie. — Klementyna
5.
Call Me If You Get Lost
Tyler, the Creator
Columbia
Tyler, the Creator na swój szósty album zaprosił DJ-a Dramę, którego seria kultowych mixtape’ów Gangsta Grillz mocno wpłynęła na całą kulturę. Pełni on na nim rolę gospodarza. W ten sposób T złożył hołd swoim wczesnym inspiracjom, a Call Me If You Get Lost – trochę jak Donda Kanyego Westa – zawiera w sobie to, co na poprzednich płytach Okonmy częściowo już słyszeliśmy. Zresztą lider Odd Future jako Sir Baudelaire wzorowany na francuskim poecie wyklętym przygląda się swojemu życiu i niepozbawionej kontrowersji karierze, oraz próbuje odnaleźć się w miłosnych relacjach. Można doszukiwać się tu najróżniejszych wpływów — od najntisowego rapu, przez R&B, po dub. Wszystko to w mixtape’owej formie i w albumowym formacie. — Klementyna
4.
Pray for Haiti
Mach-Hommy
Griselda
Mach-Hommy to jedna z najciekawszych i najbardziej oryginalnych postaci amerykańskiej rapsceny. Ukrywający swoją twarz za bandaną i sprzedający swoje płyty za niebotyczne sumy nowojorczyk, dumny ze swojego haitańskiego pochodzenia, wydał w tym roku drugi już album w Griseldzie w ciągu sześciu lat. Pray for Haiti to też najlepszy materiał w jego dotychczasowej karierze, bo też najbardziej dopracowany. Bity zawieszone są gdzieś między abstrakcyjnym hip-hopem a klasyką wschodniego wybrzeża, słuchacze lubiący wracać do oszczędnych w brzmieniu nagrań Roca Marciano odnajdą się tu doskonale. Hipnotyzujący głos i stylówka sprawiająca wrażenie rapu jakby od niechcenia, do tego charakterystyczny, lekko Mos Defowy zaśpiew i przemycanie od czasu do czasu haitańskiego (kreolskiego) języka do nawijki. Brzmi to doskonale i sprawia, że Pray for Haiti jest bez wątpienia jedną z najlepszych hip-hopowych płyt mijającego roku. — Dill
3.
An Evening With Silk Sonic
Silk Sonic
Aftermath / Atlantic
Z pewnym dyskomfortem przyjęliśmy uniwersalność wspólnego krążka Bruno Marsa i Andersona .Paaka. Okazało się, że filadelfijski soul i funk to nadal uniwersalny język muzyczny, którym można z powodzeniem podbić świat. Nasze spotifajowo-instagramowe bańki połączyły się na krótką chwilę, dzięki tej płycie w coś na kształt wspólnego doświadczenia. Bo to z jednej strony świetnie napisany i wyprodukowany z dbałością o aranżacyjne niuanse album, a z drugiej zapis wieczoru pełnego dobrej zabawy z co najmniej kilkoma ponadczasowymi radiowymi kilerami, na czele z singlowymi „Leave the Door Open”, „Skate” i „Smokin Out the Window”. To może straszny banał, ale to muzyka, która mówi sama za siebie i która przede wszystkim miała niebagatelną szansę, by sama przedstawić się słuchaczom. Można co prawda polemizować, czy siła jej oddziaływania byłaby tak duża, gdyby nie nazwisko Marsa, ale nie da się sprowadzić jej energii, charyzmy, talentu, czaru i flow do celebryckiego szumu. Niezależnie od tego z jakiej strony zbliżymy się do Silk Sonic, górę zawsze musi wziąć muzyka. — Kurtek
2.
Smiling With No Teeth
Genesis Owusu
House Anxiety / Ourness
Nie usłyszycie w tym roku świeższej, kreatywniejszej i bardziej wpasowującej się we współczesny zeitgeist intertekstualnego chaosu płyty soulowej niż Smiling With No Teeth. Owusu to transgatunkowiec, latorośle epoki internetu, które wyrywa ten gatunek z sentymentalnego skostnienia i wiecznego upcyclingu korzennych patentów, proponując muzykę rześką, bezpardonową i cholernie nośną. Żeni on gatunkowe prawidła z rozwiązaniami zaczerpniętymi z synth punku, łotrzykami hip-hopowej awangardy spod znaku Death Grips czy Jpegmafii i smukłą, sypialnianą dyskotekowością muzyki indie, mimo to jednak całość nie brzmi jak algorytmiczne studium gustu muzycznego Anthony’ego Fantano. Wręcz przeciwnie, największą zaletą krążka jest to, że jest to muzyka na wskroś autorska, tryskająca z każdego tracku zaraźliwą charyzmą artysty, którego ekscentryczna, komiksowa niemal osobowość wydaje się wydarta rodem z gorillazowego uniwersum. Genesis Owusu to gwiazda, na jaką to scena zasługiwała, a jej blask trudno było w tym roku ignorować. — Wojtek
1.
Sometimes I Might Be Introvert
Little Simz
Age 101
Od wrześniowej premiery czwarty w dorobku album Little Simz zdążył już pewnie zdobyć tylu sceptyków, co zwolenników w pierwszych, zazwyczaj entuzjastycznych recenzjach. Ale w kontekście naszego dość nostalgicznego podsumowania (żeby wymienić choćby Silk Sonic, Rochelle Jordan czy C. Tanganę; a to przecież nie wszyscy tak jawnie odwołujący się do przeszłości), to nikt w tym roku nie opowiedział nam lepiej historii o retromanii i ludzkiej wrażliwości. Rozumiem osoby przytłoczone monumentalnym wydźwiękiem tego albumu, rozumiem osoby, które widzą w Sometimes I Might Be Introvert nic więcej, jak dobrze wyprodukowaną wydmuszkę. Trudno jednak nie przyznać, że filmowa bezkompromisowość płótna marki Inflo łączy się bez pudła ze staromodnoą wrażliwością Simbi, tworząc może nieco przegadaną, ale w gruncie rzeczy spójną i przyjemną całość. Mam poczucie, że kluczem do odczytywania takich monumentów jest docenienie szczegółów, dla każdego pewnie innych; dla mnie to bitowe „Protect My Energy”, pełnokrwiście soulowe sample Smokey Robinsona i Taliba Kweli w „Two Worlds Apart” i „Standing Ovation”, odwołania do starego Kanyego (choćby w „Rollin Stone”) i do starej-młodej Simz („Speed”), afrobeatowe wycieczki, ale i archandroidowe interludia, w których Simz odważnie uderza w prostolinijne tony. Myślę, że zabieg namnożenia wątków był tu celowy i dobrze podkreślił ambicje tak producenta, jak i wykonawczyni. Sometimes I Might Be Introvert to zdecydowanie najgłośniejsza w tym roku (może i bezwstydna) celebracja głęboko osadzonej tożsamościowo wrażliwości. Ma prawo jawić się bezpiecznym comfort foodem, który wyznaczy nam linię Bożego Narodzenia i osadzi w wygodnym, pluszowym siedzisku. Ale to nie Kanye West i sampel na Dondzie, to Little Simz jest w tym roku najbliżej dziedzictwa Lauryn Hill, jak to tylko możliwe. I ja, mimo wielu różnych emocji, które ten album we mnie wywołuje, czuję że dokładnie takiej superbohaterki potrzebowaliśmy. — Maja Danilenko
30 najlepszych albumów 2020
Nie było lekko w 2020 roku — ani artystom, którzy co prawda zyskali więcej przestrzeni twórczej, ale nierzadko zostali pozbawieni stałego dochodu, po tym jak zamknięto sale koncertowe, kluby i odwołano festiwale. Ani słuchaczom, choć w teorii zyskali więcej przestrzeni, by muzykę odbierać, zamknięci w czterech ścianach słuchali jej statystycznie mniej, gdy wyciągnięto ich poza nawias codziennego miejskiego gwaru, podróży bliższych i dalszych. Mimo wszystko zdaje się, że parszywy rok 2020 zaoferował nam muzycznie więcej niż jego odrobinę postny poprzednik. Nie nastąpiła co prawda żadna powszechna stylistyczna rewolta, ale kilku fascynujących artystów wspięło się na wyżyny twórcze, a postępująca społeczno-polityczna niestabilność, queerowa rewolucja i rosnące nierówności sprawiły, że soul znów stał się polityczny. Przed Wami 30 najlepszych albumów 2020 roku wg Soulbowl.pl.
30.
Discipline of Sun Ra
EABS
EABS / Astigmatic
Mimo, że ten rok był wyjątkowo nieowocny w podróże, sekstetowi z Wrocławia udało się wysłać nas wszystkich w kosmos. Discipline of Sun Ra to genialna dekonstrukcja nieprzebranego katalogu dźwięków jednego z najbardziej awangardowych amerykańskich muzyków jazzowych Sun Ra. Zaledwie w ciągu 40 minut udało się misternie zapakować potężny przekrój sonicznych brzmień, od mrocznych free-jazzowych improwizacji, przez międzygalaktyczne ballady, przecięcia z bardziej hip-hopowymi rytmami po taneczny funk przyszłości. A to wszystko w zaskakująco spójnej i o dziwo, przystępnej formie. — Richie Nixon
29.
Burden of Proof
Benny the Butcher
Griselda / Empire
Sukcesy projektów Tana Talk 3 i The Plugs I Met sprawiły, że Benny The Butcher zyskał ogromną sympatię nie tylko zwolenników Griselda Records, ale także ogółu fanów, zainteresowanych powrotem do łask lirycznego nurtu w hip-hopie. Naturalną koleją rzeczy było wydanie albumu, który skapitalizuje ten potencjał i sprawi, że ⅓ składu z Buffalo przebije się do mainstreamu. Burden of Proof osiągnęło ten cel głównie dzięki produkcji spod ręki zapomnianego w ostatnich latach Hit-Boya, a także gościnnym występom Rick Rossa, Lil Wayne’a czy Big Seana. Chociaż płycie można sporo zarzucić, w tym brak charakterystycznego dla Griseldy brudnego klimatu, czy chwilami dość nieaktualne brzmienie, nie można jej odmówić spójnej wizji i tego, co najważniejsze: doskonałego tekściarstwa i flow gospodarza. Benny z typową dla siebie pewnością siebie snuje mafijne fantazje, w niektórych utworach brzmiąc niemal jak młody Jay-Z. Każda minuta Burden of Proof jest pełna punchline’ów i zapadających w pamięć linijek, a wszystko to ujęte jest w ramach spójnej stylistycznej wizji i bardzo sensownym pod względem długości formacie. Nie jest to krążek wybitny ani nawet najlepszy w dyskografii Rzeźnika, ale wciąż dostarcza sporo emocji, potwierdzając, że autor doskonale adaptuje się do każdych muzycznych klimatów. — Adrian
28.
Limboland
Dornik
Dornik Music
Dornik zabiera słuchaczy do inspirowanej latami osiemdziesiątymi krainy zawieszonej między elektronicznym soulem a R&B. Na Limbolad próżno szukać odnośników lub części wspólnych z debiutu. To nie jest oczywiście wada. Wręcz zaleta, bo drugi krążek Brytyjczyka jest o niebo lepszy od pierwszego. Pościelówy zastąpione zostały aktualnymi tematami, z którymi mierzy się dzisiejsze społeczeństwo. Album jest eksploracją osobistego, politycznego i społecznego oczyszczenia, w którym obecnie znajduje się świat, jak i sam Dornik. Artysta otrząsnął się z zawieszenia, w którym utknął przez ostatnie lata i stworzył płytę, która stała się jego ucieczką od przerażających zdarzeń. Stworzył ją przede wszystkim dla innych, aby również mogli znaleźć ukojenie w muzyce. Nie prześpijcie tej płyty i wyrwijcie się z przygnębiającego letargu. — Forrel
27.
Dotyk
Renata Lewandowska
Polskie Radio / The Very Polish Cut-Outs / Astigmatic
Historia rodem z „Sugar Mana” sprawiła, że w roku 2020, po niemal 40 latach muzycznego niebytu, dostajemy album jednej z najwybitniejszych wokalistek ery polskiego big beatu. Dotyk Renaty Lewandowskiej nie jest jednak tylko zaśniedziałym reliktem innej rzeczywistości z wartościami co najwyżej skanseniarskimi, to kawał fantastycznej roboty piosenkopisarskiej w stylówce ery dzieci-kwiatów. Pojawiające się w latach świetności takiej muzyki porównania artystki do Janis Joplin czy Arethy Franklin, choć brzmią bardzo brawurowo, w kontakcie z jej solowymi nagraniami przestają trochę dziwić. Funkowe „Lato tego roku” wjeżdża na refrenie w przyjemnie psychodelizujące klimaty letniego klimatu wraz z Alibabkowymi chórkami, sensualne „Dotykiem chcę dziś poznać wszystko” to pościelowy soul najwyższej klasy, zaś szwędacza, przestylowa „Magia szos” przywodzi na myśl hippisowskie tradycje życiowej tułaczki w duchu beztroskiego rzucania się wir frywolnego dryfowania. Gdy do tego wjeżdżają puentujące płytę wątki ekologiczne („Olbrzymi twój cień”) i feministyczne („Kropelka egoizmu”) to kolana miękną. Dotyk brzmi w 2020 roku świeżo, przebojowo i nie czuć w nim kszty anachronizmu. Współczesna hipsteriada powinna się uczyć vintage dripu od stylówki Reni Lewandowskiej. — Wojtek
26.
The Greatest Misses
Baby Meelo
Polish Juke
Baby Meelo to jeden z artystów związanych z wytwórnią Polish Juke, która podjęła się karkołomnego zadania przepisania na polski język estetyczny dziedzictwa brzmień chicagowskiego ghetta. Producent zatytułował swój czwarty już w dorobku krążek The Greatest Misses, co jest gestem wyjątkowo przewrotnym, gdy przejrzymy zawartość samego wydawnictwa. To manifest doskonałego wyczucia urbanistycznego folku, zarówno spod znaku polskiej, szarej katoestetyki, jak i żywiołowego, nieprzewidywalnego miejskiego pulsu Chicago. Fuzji horyzontów udaje się dokonać bez potrzeby rozcieńczania amerykańskiej intensywności na rzecz lokalnych warunków, za to bardzo dobrze wprasowane zostają w to elementy polskiej tożsamości. I ostatecznie jest w tych wrocławskich brzmieniach coś z klimatu słonecznego ghetta! [♫ Bandcamp] — Wojtek
25.
If You Feel
Xavier Omär
RCA / Sony Music
Xavier Omär z każdym kolejnym albumem rozwija się lirycznie i muzycznie. Jego teksty są dojrzalsze, a umiejętność łączenia dźwięków jeszcze sprawniejsza. Na nowej płycie If You Fell płynnie zestawił ze sobą neo-soul, pop i hip-hop, tworząc nowe, ciekawe brzmienie. Jego produkcję i charakterystyczny wokal dopełnili zaproszeni goście Jae Stephens, Masego, Quinn Barlow i Mareba. Całość jest nastrojowa, łagodna, zmysłowa i dopracowana. If You Fell nie jest projektem, który wyróżnia się spośród innych płyt. Jednak nie tego spodziewa się Omär. Eksperymentalne R&B nie przebije się do mainstreamu, obroni się samo i dotrze do wybranego słuchacza, który w całości doceni dzieło i dokładnie wsłucha się w pulsujące nuty. — Forrel
24.
Everlasting
Sons of the James
Fresh Selects
Jeśli nazwa Sons of the James nic wam nie mówi, nic nie szkodzi. Panowie — singer/songwriter Rob Milton i producent/muzyk DJ Harrison — dopiero od kilku miesięcy wydają muzykę pod tym szyldem. Zainspirowani gospel i brzmieniem klasycznych soulowych produkcji kolektywu Soulquarians z przełomu milenialnego, postanowili wziąć sprawy w swoje ręce i stworzyć wspólny krążek jako Sons of the James. To duchologiczna wyprawa do jądra neo-soulowej wrażliwości i stylistyki, czerpiąca całymi garściami z kultowych krążków D’Angelo, Bilala, Raphaela Saadiqa czy Eryki Badu, ale przełamana artystycznym dysonansem spod znaku Georgii Anne Muldrow, która zresztą pojawia się gościnnie w jednym z utworów. W rozpoczynającym krążek „I Want More” powtarzana ekstatycznie tytułowa fraza to z jednej strony nieodłączna część transu towarzyszącemu wywoływaniu soulowych zjaw, z drugiej strony zaklęcie magiczne, na dnie którego spoczywa szczere życzenie kontynuowania po wsze czasy neo-soulowego dziedzictwa Soulquarians — w dużej mierze spełnione zresztą na Everlasting. — Kurtek
23.
Rose in the Dark
Cleo Sol
Forever Living Originals
Zacznijmy od tego, że artystyczne nazwisko Cleo — Sol — oznacza słońce. Słuchając jej debiutanckiego albumu odnosi się wrażenie, że wybór ten absolutnie nie był przypadkowy, bowiem jej aksamitny głos rozjaśnia całą płytę. Płytę, której wyjęte prosto z duszy teksty bazują na odnalezieniu wewnętrznego spokoju, jasności; zachowaniu balansu, rozprawieniu się z przeszłością („Rose in the Dark”), ufaniu sobie i wyciszeniu swojego ego („Why Don’t You”), ale też na miłości i przyjaźni. Wydana w marcu płyta była wspaniałym sprzymierzeńcem pierwszych chwil lockdownu, choć słuchana w grudniu jest nadal tak samo kojąca; to taka nieco szybka, mała zajawka z terapii, której każdy z nas potrzebuje, choć nie wszyscy chcą się przyznać. Całe to piękno dostaliśmy na neo-soulowych produkcjach jej ulubionego producenta, Inflo (z którym tworzy obowiązkowy do sprawdzenia projekt Sault), w których usłyszymy też muzyczne inspiracje Nikolic, jak jazz, Motown czy reagge. Skoro dostaliśmy taki debiut, to wyobraźcie sobie następcę! — Dżesi
22.
Jazz Is Dead 002
Roy Ayers, Adrian Younge & Ali Shaheed Muhammad
Jazz Is Dead
Ileż to razy proklamowano już w historii muzyki śmierć jazzu! Ale chyba nikt nie zrobił tego z tak rozkoszną przewrotnością jak Adrian Younge i Ali Shaheed Muhammad, którzy z początkiem roku pod szyldem Jazz Is Dead powołali do życia oficynę i serię wydawniczą zarazem. Do współpracy zaprosili dawnych mistrzów — legendarnego wibrafonistę Roya Ayersa, natchnionego organistę Douga Carna, tuza samba-soulu Marcosa Valle, jazz-funkową grupę Azymuth, a także funkującego saksofonistę Garego Bartza, bliskiego współpracownika Gila Scotta-Herona — Briana Jacksona oraz klasyka bossa novy João Donato. Wydana w marcu pierwsza część serii to niezwykły showcase ośmiu odsłon cyklu (z ostatnią zrealizowaną jako The Midnight Hour — wspólny projekt Younge’a i Muhammada), a kolejne cztery albumy zdążyły zmaterializować się na przestrzeni ostatnich kilku miesięcy. Hajlajtem całego projektu jest zwłaszcza Jazz Is Dead 002 nagrane odpowiednio z wspomnianym Royem Ayersem — muzycy w doskonałej synergii uchwycili tu ducha autentycznej soulowo-jazzowej fuzji bez stylistycznych uproszczeń, a osiem premierowych kompozycji stworzonych przeza artysów wspólnie na potrzeby krążka tchnęło nowe życie zarówno w przebogaty dorobek muzyczny Ayersa, jak i soul/jazz 2020 roku. — Kurtek
21.
Dinner Party
Dinner Party
Sounds of Crenshaw / Empire
Nie było chyba jeszcze tak dojmującej i totalnej afirmacji dziedzictwa legendarnego kolektywu kreatywnego Soulquarians jak ta maciupka płytunia. Dinner Party tj. Terrace Martin, Robert Glasper, 9th Wonder i enigmatycznie wszechobecny-ale-niewpisany-w-oficjalny-skład-zespołu Kamasi Washington, czyli świta Thundercata, która zrobiła jazzowy album Kendricka Lamara, przetwarza nieśmiertelne brzmienie nieodżałowanego Roya Hargrove’a i jego The RH Factor (którzy z kolei dwadzieścia lat temu zrobili jazzowo-hiphopowy album D’Angelo) przez doświadczenia muzyczne własnego pokolenia. Panowie zaprosili na pokład Phoelixa (za dnia producenta, który wymyślił soulowy sound Noname, nocą niestrudzonego, choć niedocenionego uduchowionego pieśniarza), żeby odtworzyć tę samą świętą synergię, która sprawiła, że VooDoo jest jedyne i niedoścignione. I choć wygładzono krawędzie, stawiając raczej na sypialnianą kameralność, sztandarowe połączenie hiphopowego bitu z jazzową trąbką i klawiszowym riffem to główny filar obu wydawnictw. — Kurtek
20.
Kick I
Arca
XL
Najnowszy album wenezuelskiej producentki i wokalistki to jedno z tych dzieł, które trudno jest analizować, mając na uwadze wyłącznie warstwę muzyczną. Wpisuje się bowiem w kontekst totalnego, transgresywnego performance’u, który artystka podejmuje na przestrzeni własnej tożsamości. Będąc sama osobą określającą się jako niebinarna, transpłciowa kobieta, stara się w poetyce późnego postmodernizmu i jego futurystycznej chaotycznej pulpie odnaleźć drogę do zniesienia językiem transhumanizmu konceptu nie tylko płci, ale człowieczeństwa w ogóle. Cała warstwa muzyczna płyty podyktowana jest właśnie tym pozadźwiękowym konceptem. Najbardziej bezpośrednio doświadczamy tego w cynicznym, perkusjo-centrycznym, industrialnym manifeście „Nonbinary”, który płytę otwiera. W swojej pewności siebie i surowości brzmienia Arca zdaje się próbować werżnąć dźwięk niczym akrylowy tips pod skórę słuchacza, a wraz z nim dać do zrozumienia, że od teraz dotychczasowa percepcja genderowej normatywności kończy się i zaczynamy grę na zasadach, które ustalać będzie ona. Ciała kolejnych utworów nadpobudliwie pulsują i dobrze dogadują się zarówno z chrzęszczoco-szeleszczącym wachlarzem postindustrialnej ekspresji, jak i z ekstatycznym, rozmarzonym paradygmatem nadwrażliwego oniryzmu. — Wojtek
19.
What Kinda Music
Tom Misch & Yussef Dayes
Beyond the Groove / Blue Note / Caroline
Na przestrzenni ostatnich lat wielokrotnie skupialiśmy uwagę na poczynaniach środowiska nowej generacji muzyków z Londynu, którzy z powodzeniem swatali jazz z muzyką miejską. Oczekiwania wobec kolaboracji Toma Mischa (kojarzonego z nowobitową sceną rnb) oraz jazzowego perkusisty Yusefa Dayesa, mieliśmy zatem całkiem spore. Tytułowy singiel zwiastował nieoczywiste rozwiązania, których ostatecznie nie zabrakło na całym albumie – obfitym w syntetyczno-soulowe, hiphopowe i jazzowe dźwięki. Najmocniejszymi punktami programu są single (metaforyczny „Tidal Wave” oraz uatrakcyjniony przez Freddiego Gibbsa „Nightrider”) oraz fragmenty, w których dominuje Yussef („Kyiv” czy „Storm Before The Calm”). Album prawdopodobnie nie zapisze się na stałe do kanonu innowacyjnego jazzu, jednak z całą pewnością przyczyni się do poszerzenia świadomości muzycznej sporej części słuchaczy. — K.Zięba
18.
Innocent Country 2
Quelle Chris & Chris Keys
Mello Music
Innocent Country 2 jest wspaniałe. Słodko-gorzka, pełna empatii i ciepła płyta, która jednak nie próbuje widza zawinąć w folie bąbelkową i śmiało uderza w poważniejsze tony. Teksty pełne są afrocentyrcznego humanizmu, zrozumienia i przedziwnego ukojenia dla zszarganych ostatnimi wydarzeniami dusz. Chris Keys nigdzie nie spieszy się, dając nam się poszwędać po soulowych melizmatach, pasażach rhodesów i cierpliwie prowadzonych, soulowych zwolnieniach, dając przy tym nam przestrzeń do przemyślenia krążka, ochłonięcia, pouciekania w swoje własne przemyślenia. Drga przy tym strunami wrażliwości, których nie czułem przy muzyce od dawna, powodując niewytłumaczalne wzruszenie. Nawet Quelle Chris odpuszcza ironizującą pozę zgryźliwego, cynicznego zgrywusa na rzecz kojącej, jazzrapowej elegancji. To taki okład na duszę, który, choć tak naprawdę uderza w samo centrum problemów, przy okazji pozwala na uwierzenie, ten jeden, jedyny raz w tym roku, że może jeszcze będzie pięknie. — Wojtek
17.
2017-2019
Against All Logic
Other People
2017-2019 jest chaotyczne, miejscami brutalne w brzmieniu i fragmentaryczne. Against All Logic, czyli kolejne wcielenie producenta Nicolasa Jaara, tylko udowadnia, że zdecydowanie nie lubi on nudy. Pracował z FKą twigs przy ubiegłorocznym albumie Magdalene, działa w zespole Darkside i tworzy soundtracki filmowe. Against All Logic to projekt, któremu brzmieniem najbliżej do materiałów wydanych jako Jaar. Z jednej strony dostajemy sporą dawkę inspiracji minimal techno, ale wolniejsze tempo utworów wykraczają poza standardy elektroniki. Z drugiej strony można wyłapać elementy muzyki soulowej czy bluesowej, zazwyczaj poprzez brutalnie pocięte sample. 2017-2019 to esencja blue-wave’u, czyli stylu, którym swoją muzykę określa sam Nicolas Jaar. Zdecydowanie wyróżniają się dwa numery — „Fantasy” ze świetnym samplem z utworu „Baby Boy” Beyonce oraz nostalgiczne „Penny”. — Polazofia
16.
A Written Testimony
Jay Electronica
Roc Nation
Tak jak Izraelici musieli czekać na ważną wiadomość od Mojżesza, tak my musieliśmy czekać na debiutancki album Jaya Elektroniki. Prace nad A Written Testimony zajęły mu dokładnie 40 dni i 40 nocy, a projekt ukazał się 13 lat po obiecującym mixtapie Act I: Eternal Sunshine (The Pledge), który miał zapoczątkować trylogię. A Written Testiomony jest mistyczny. Nie tylko dlatego, że jest świadectwem wiary Jaya E, który należy do Narodu Islamu, ale także ze względu na przepełnioną soulem, nowoczesną, nieco psychodeliczną i dekadencką atmosferę. Gdy słucha się A Written Testimony, trudno nie odnieść wrażenia, że ma się do czynienia z materiałem wyjątkowym oraz dopracowanym na poziomie wykonawczym, lirycznym i producenckim. — Klementyna
15.
After Hours
The Weeknd
The Weeknd XO / Republic / UMG
W 1985 roku na wielkim ekranie pojawiło się Po godzinach Martina Scorsese. 35 lat później The Weeknd wydał album o identycznym tytule i równie onirycznej atmosferze, na którym skutecznie przywołał synthpopowego ducha tamtych czasów. Jego After Hours płynnie balansuje między narkotyczną wizją a szkolną potańcówką rodem z amerykańskich filmów, w czym duża zasługa producentów – wśród nich piekielnie zdolny Metro Boomin (patrz 10. miejsce w naszym rankingu). Na płycie nie usłyszymy za to żadnego gościnnego wokalu, co pozwala traktować ją jako spowiedź artysty. Abel na wzór bohaterów romantycznych anielskim głosem wyznaje swoje grzechy i zmaga się z samotnością po utracie ukochanej kobiety. Przy okazji obnaża też mroczne oblicze Los Angeles. Niczym reżyser dba o każdy szczegół swojego dzieła – od dźwięków policyjnych syren po migoczące światła. Dodajmy do tego konsekwentny wizerunek sceniczny i spektakularne występy na żywo, a pominięcie go w tegorocznych nominacjach do Grammy staje się co najmniej zastanawiające. Ale kto by się przejmował nagrodami, skoro nawet mistrz Scorsese ma na swoim koncie zaledwie jednego Oscara. — Katia
14.
Spirit World Field Guide
Aesop Rock
Rhymesayers Entertainment
Podróże kształcą i inspirują do tworzenia dużych rzeczy, to wiadomo nie od dziś. Przekonał się o tym doskonale Aseop Rock, który po raz pierwszy wyruszył w parę miejsc na świecie, nie grając tam koncertów, tylko czerpiąc jak najwięcej z odwiedzonych lokacji. Kambodża, Tajlandia, a przede wszystkim Peru natchnęły go do stworzenia albumu, będącego właściwie audio przewodnikiem po alternatywnym świecie duchów. Znajdziecie w nim wszystkie porady, triki i anegdoty potrzebne do przetrwania w tym ani dobrym, ani złym miejscu, a wszystko to w rytm znakomitych, doskonale zaaranżowanych produkcji samego artysty, wspomaganego gdzieniegdzie przez zaproszonych muzyków. Jako raper Aesop jak zwykle sprawdza się wyśmienicie, a każdy, kto miał z nim, choć trochę do czynienia, wie jakim warsztatem technicznym dysponuje. Problemem dla niektórych mogą być jak zwykle nieoczywiste teksty, a odnalezienie wszystkich ukrytych tu metafor i znaczeń zajmie z pewnością sporo czasu, ale warto zanurzyć się w ten przedziwny świat, który pomimo tego, że w głównej mierze traktuje o śmierci i tym, co może czekać nas po niej, jest na swój mroczny i pokręcony sposób celebracją życia. — Efdote
13.
Visions of Bodies Being Burned
Clipping
Sub Pop
Visions of Bodies Being Burned Clipping to podobnie jak na poprzednich krążkach grupy nadal mroczny, odnoszący się do horrorcore’u album, ale mniej chaotyczny, może nawet mniej spektakularny, za to coraz mocniej skręcający w stronę muzyki improwizowanej. Choć Clipping tym razem nie dostarczają wyłącznie soundtracku idealnego na Halloween — ich najnowszy album potrafi naprawdę przerazić. Klimat zawarty na Visions of Bodies Being Burned jest gęsty, klaustrofobiczny, złowrogi. Tyle, że demony nie pojawiają się tuż przed nami, a ciągle obserwują nas z ukrycia. Atmosferę budują tu drobne elementy — zgrzyty, trzaski, szumy — przepuszczone przez noise’owe walce i umiejętnie dokręcane tempo. Storytelling nie jest już tak abstrakcyjny, jak czasem bywało, za to mocno nawiązuje do rzeczywistości, co wypada zdecydowanie na plus, bowiem udowadnia, że panowie nie tylko z popkultury potrafią czerpać pełnymi garściami. Clipping znów zaskoczyło, rozszerzając przez lata wypracowywaną konwencję. To już nie tylko trio kojarzące się z kinem grozy, a szalenie kreatywni awangardowi twórcy, którzy wnoszą sporo świeżości do samego hip-hopu. — Emilia
12.
Lianne La Havas
Lianne La Havas
Warner
Pięć lat trzeba było czekać na trzeci krążek Lianne La Havas, która w tym czasie przeżywała swoje życie i goiła rany. Po rozstaniu pozbierała to, co zostało, i zamieniła w wyjątkowy koncept album, który nie tylko zachwyca doborem melodii i gatunkową otwartością, ale przede wszystkim tekstami — esencją tego wydawnictwa składającą się na ważną, uniwersalną lekcję. Nie dziwi więc, że tytuł płyty to po prostu Lianne La Havas. To nie pierwszy raz, kiedy Lianne zagłębia się w uczuciowe zawiłości relacji międzyludzkich, ale tym razem w jej głosie poza delikatnością i wrażliwością, do której już nas zdążyła przyzwyczaić, słuchać coś jeszcze — pewność, że tym razem bardzo dobrze wie, jak to może zaboleć i jak powinno wyglądać odzyskiwanie siebie. Lianne La Havas stworzyła wielowarstwowy, piękny i mądry album, dopracowany do nieprzytłaczającej perfekcji. Muzyczne zakamarki pełne poruszających detali, jak chociażby niedośpiewany, wręcz poddany wers w „Bittersweet”, nadają wydawnictwu szczególnego charakteru. — Brzózka
11.
2000And4Eva
Bree Runway
EMI / Universal
Wszystkie raperki młodego pokolenia chcą być jak Missy Elliott, ale nie wszystkie emanują tak diaboliczną charyzmą jak Bree Runway. W skromnych 20 minutach mikstejpu 2000and4eva skryła się prawdziwa bomba energetyczna i wielki kocioł swagu. Na mikstejpie kotłują się też różne barwne pomysły, bo Bree Runway realizuje dziedzictwo raperek przełomu stuleci tak znakomicie, jak tylko się da — czerpiąc garściami z hip-hopu, R&B i popu (różnych epok). Dodajmy do tego garść gościń, z szanowną Missy Elliott na czele, i mamy bardzo różnorodny, ale niezmiennie przebojowy zestaw bangerów aranżowanych na bogato, obok którego trudno przejść obojętnie. Crazy, wacky ideas na miarę tych czasów. — Maja
10.
Savage Mode II
21 Savage & Metro Boomin
Slaughter Boomin / Epic / Boominati Worldwide / Republic
Nie ma wątpliwości, że 21 Savage i Metro Boomin to obecnie jeden z najmocniejszych duetów raper-producent. Kontynuacja ich kultowego projektu Savage Mode z 2016 roku aspiruje do miana nowego południowego klasyka. Filmowa atmosfera, za którą odpowiedzialna jest narracja, ku zaskoczeniu poprowadzona przez Morgana Freemana, od razu sprawia wrażenie, że mamy do czynienia z czymś więcej, niż tylko kolejnym trapowym albumem. Wydawać by się mogło, zważając na ekscentryczną okładkę, że Savage Mode II przerysowuje wydawnictwa z początków gatunku. Oprawą graficzną zajęła się jednak legendarna firma Pen and Pixel, która jest odpowiedzialna za estetykę southern hip-hopowych albumów z lat 90. i wczesnych 00., a na płycie odnaleźć można zresztą sporo nawiązań do tamtych czasów. Choć największy shout out otrzymał reprezentujący Nowy Jork 50 Cent, 21 i Metro przywołują przede wszystkim ośrodki południowej sceny — jest Atlanta i OutKast, a także związany z nimi Big Rube, który napisał kwestie Freemana; jest Houston i podkłady jak u DJ-a Screw, i w końcu Memphis – gangsterski, mroczny vibe Three 6 Mafii przełamany grubo pokrojonymi, soulowymi samplami. — Klementyna
9.
Circles
Mac Miller
Warner
Według wstępnych założeń Circles miało stanowić uzupełnienie wydanego na kilka miesięcy przed śmiercią Mac Millera Swimming. Zamiast tego stało się zwieńczeniem i podsumowaniem trwającej blisko dekadę kariery rapera z Pittsburgha. Całość zebrał i ukończył Jon Brion, producent, który brał czynny udział w procesie rejestrowania nagrań na oba krążki. Efekt to prawdopodobnie najdojrzalszy materiał w dyskografii Maca. Od strony muzycznej dostajemy masę bogatych i różnorodnych aranżacji wychodzących daleko poza rapową stylistykę. Sam Mac całkowicie odkleja od siebie również łatkę rapera i przez cały album prowadzi nas, wyśpiewując kolejne numery charakterystycznym, leniwym głosem. Całość pozostaje jednak słodko-gorzka – te wszystkie przyjemne i miłe dla uszu melodie skrywają bardzo osobiste wyznania oraz teksty pełne samotności i bólu. Smutne pożegnanie w formie świetnego albumu. — Mateusz
8.
Forever, Ya Girl
Keiyaa
Chakeiya Richmond / Forever Recordings
KeiyaA dorastała w Chicago wśród dźwięków muzyki gospelowej, jazzu czy soulu. Przeprowadzka do Nowego Jorku zmieniła nieco jej muzyczne inspiracje, postawiła na eksperyment. Hip-hop płynnie łączy z R&B i soulem, a eksperymentalne podejście do brzmienia z filozoficzną naturą swoich tekstów. W twórczości skupia się na dogłębnej analizie własnych emocji, budowaniu społeczności i roli czarnych artystów w przemyśle muzycznym. Wśród idolek na równi wymienia Nicki Minaj, Ninę Simone czy poetkę Ntozake Shangę. Forever, Ya Girl to przejmująca opowieść o dojrzałości emocjonalnej, wybaczaniu oraz rozliczaniu się z demonami przeszłości. Chociaż KaiyaA udowadnia, że jest pełnoprawną artystką i nie potrzebuje porównań do starszych koleżanek, to chwilami przywodzi na myśl Solange i jej „When I Get Home”. Łączy je nie tylko warstwa tekstowa, ale i minimalizm warstwy muzycznej. — Polazofia
7.
W/88
Włodi & 1988
Włodi / Def Jam
W/88 to pierwszy projekt reprezentanta legendarnej Molesty wydany przez Def Jam. Transfer Włodiego do nowego polskiego oddziału wytwórni był, jak można było zresztą przypuszczać, bardzo dobrą decyzją dla obu stron. Ta płyta to najlepszy materiał, który jak dotąd ukazał się pod jej szyldem. To jednak nie tylko zasługa rapera, ale także połówki Synów, czyli 1988, który całościowo odpowiada za produkcję krążka. Klimat W/88 jest bowiem minimalistyczny i wyjątkowo kwaśny — najlepszy, w jakim w nowych starych czasach jak Asics OG ojciec założyciel może nawijać o sobie i paleniu. — Klementyna
6.
Alfredo
Freddie Gibbs & The Alchemist
ESGN / ALC / Empire
Jakoś tak się złożyło, że płyty nagrane w duecie z jednym producentem Freddiemu Gibbsowi wychodzą lepiej niż własne solówki. Za potwierdzenie tych słów niech posłuży fakt, że obydwa projekty z Madlibem są uznawane za współczesne klasyki i w sumie nie ma się czemu dziwić, bo to piekielnie dobre albumy. Alfredo, wspólny projekt z The Alchemistem, to kontynuacja tamtej tradycji. Freddie Gibbs znów przenosi nas w świat biznesu narkotykowego, tego co w nim najciekawsze, ale nie zapomina też o gorzkich stronach. Przedstawia blaski i cienie życia narkotykowego barona, człowieka, który ma pod sobą całą ekipę pracujących dla niego ludzi, szacunek, posłuch i bogactwo. Gibbs nie gloryfikuje jednak takiego życia. Przedstawia różne aspekty, robiąc to za każdym razem w bardzo obrazowy sposób. Warstwa muzyczna krążka to małe arcydzieło, które stanowi kontynuację tego, co znamy z projektów tworzonych wspólnie z Madlibem. The Alchemist potwierdza, że jest obecnie jednym z najlepszych producentów w grze. Tutaj kontynuuje styl, który rozpoczął się u niego mniej więcej w 2010 roku, przy okazji wypuszczenia wspólnej płyty z Oh No jako Gangrene. Wydaje się, że to właśnie w tym duecie produkcyjnie Al nieco się rozluźnił. Nagle wszystko zaczęło być prostsze, a co za tym idzie, lepsze. — Dill
5.
RTJ4
Run the Jewels
Jewel Runners / BMG
Chłopaki z Run the Jewels wrócili z nowym albumem po nieco dłuższej, bo aż czteroletniej przerwie. Momentu na wydanie płyty nie mogli sobie wybrać lepszego – przed jeszcze wtedy nadchodzącymi wyborami w Stanach, kiedy panowały mocno anty-trumpowe nastroje i po głośnym zabójstwie George’a Floyda przez jednego z policjantów. RTJ4 jest de facto odbiciem tego wszystkiego z czym zmaga się współczesna Ameryka – nierówności społecznych, rasizmu, po prostu ogólnego niezadowolenia i sprzeciwu związanego z sytuacją społeczno-polityczną. Killer Mike i EL-P są czymś w rodzaju głosu tego buntu. To słychać zarówno w tekstach, jak i w energetycznej muzyce, mocno nawiązującej także do dorobku Bomb Squadu. Krążek jest z pewnością kolejną doskonałą pozycją w dyskografii duetu, umacniającą go na scenie. Kiedy już wszyscy myśleli, że po trzech wydawnictwach formuła zaczynała się wyczerpywać, oni pokazali, że wciąż wiedzą jak to się robi. Świetnie zarapowana, równie świetnie wyprodukowana rzecz. Warta uwagi także ze względu na czas, w którym wyszła. — Dill
4.
Græ
Moses Sumney
Jagjaguwar
Jeszcze w lutym podział jednego albumu na dwie odseparowane wydawniczo części można było nazwać przekornym, na upartego nawet eksperymentalnym; dziś, niczym samospełniająca się przepowiednia, świetnie wpasowuje się w nastroje społeczne. Sam autor sugeruje zresztą, że złożoność materiału i waga przesłania o wielowymiarowej tożsamości wymaga równie kompleksowego, skupionego procesu odbiorczego. Aranżacje na Græ są wprawdzie dużo bardziej bezczelne od kameralnej ambient-artowej oprawy z debiutu Aromanticism, ale narracja oparta na antynomiach to przecież jeden z emblematów Sumneya, który upodobał sobie dialogowanie wśród takich par jak słaby-silny czy ascetyczny-wystawny. W tych zestawieniach tkwi zresztą jego wyjątkowość; wzmiankowana szarość (czy niejednolitość) nie powinna być jakimś szczególnym zaskoczeniem. Nie dziwią skojarzenia z Thomem Yorkiem czy Benjaminem Clementinem. Sumneya wyróżnia od obu nie tylko większe skupienie na wątkach tożsamościowych, ale też pewnego rodzaju enigmatyczność. Pięknie składa się to na kolejną antynomię, bo przy koloraturze narodzonej niewątpliwie w innym uniwersum (aż trudno uwierzyć, że wypracowanej samodzielnie!) i otoczce nierealistycznej persony wokalista tworzy intymne kompozycje, doskonale wiedząc, kiedy rozproszyć wokalno-instrumentalną łagodność lawiną dźwięków. Gdybyśmy rozdawali podziemne wersje nagród Grammy, Moses Sumney dostałby pewnie taką dla ambasadora performatywnego autentyzmu i kreatywności. — Maja
3.
What’s Your Pleasure?
Jessie Ware
PMR / Virgin EMI / Universal
Choć Jessie Ware zawsze była jakościowa — od jej błyskotliwego, odrobinę zbyt racjonalnie wyważonego debiutu Devotion sprzed ośmiu lat piosenkarka nigdy nie schodziła poniżej pewnego standardu — wkrótce zatonęła w szufladce post-Sade, coraz bardziej rozwadniając swoje brzmienie. Tymczasem migoczące na horyzoncie już w 2018 roku What’s Your Pleasure? zdawało się zwiastować ekscytującą i potrzebną woltę stylistyczną. Wraz z początkiem tego roku przebojowym „Spotlight” piosenkarka mocno weszła na terytorium smutnej, a przynajmniej refleksyjnej dyskoteki do tej pory okupowanego niepodzielnie przez Robyn, a kilka miesięcy później zrealizowała niezwerbalizowaną obietnicę Istotą Pleasure, pośrednio zresztą inspirującą te duchologiczne produkcyjne zabiegi, jest miejsce naturalnego styku house’u z soulem. Nie zimne future-garaże i UK bassy z początku kariery Ware, ale grzejące house’owe piecyki to okowa tych dwunastu (mniej lub bardziej, ale jednak) pulsujących bitów. Transfer od power ballady czy sophistipopowego midtempo przyszedł Ware tak naturalnie, ponieważ nigdy tak naprawdę nie porzuciła swojego emocjonalnego „ja”. What’s Your Pleasure? to kreacja na poziomie stylizacji, nie tożsamości czy emanacji. Ware wciąż brzmi eterycznie i aksamitnie, wciąż, kiedy trzeba wciela się w posągową diwę, a innym razem obnaża się emocjonalnie i uczuciowo. Rdzeń tej płyty jest niezmiennie jednako soulowy, a i wrażliwość Ware nie uległa na potrzeby krążka żadnej robotycznej kastracji, choć część muzycznych środków zastosowanych na krążku mogłaby takie przetworzenie, swoistą elektropopifikację muzyki Ware sugerować. Tymczasem przewodnikami okazują się tu boogie, smooth soul, freestyle, disco i synth funk. To kreatywnie zaadaptowany do współczesności pełen wachlarz odcieni spuścizny tanecznego R&B lat 80. — Kurtek
2.
Heaven to a Tortured Mind
Yves Tumor
Warp
Pełna radykalnych przemian droga artystycznych ewolucji tego muzycznego kameleona na Heaven to a Tortured Mind wydaje się osiągać formę totalną i ostateczną, łącząc w sobie najważniejsze wątki jego dotychczasowego manifestu. Mamy queerową kruchość spod znaku łez w brokacie, enigmatyczny oniryzm odwołujący do Munozowskich sennych utopii oraz afirmację niebinarności w klimacie rozbuchanego glamowego blichtru. No i mamy piosenki. Naprawdę dobre piosenki. Krążek jest jaskrawo ekstatyczny, barokowo przesadzony (choć bardziej na modłę cynizującej diwy niż patetycznego napuszenia) i buchający słodyczą glamowego blichtru. Najcudowniejsze jest jednak to, że ta, niemal pastiszowa przesada afektywnie działa bezbłędnie. Odsłania nas samych i podatność na sztuczki rock’n’rollowego cwaniactwa, na które, wpatrzeni z dziecinną naiwnością, chcemy dawać się nabierać. I nie ma w tym absolutnie nic złego, toż to właśnie magia muzyki. I tak Yves Tumor wraca ostatecznie do punktu wielopoziomowego niedookreślenia, w zawieszeniu między nostalgią słodkiego kiczu minionej ery rockowej świetności a futuryzmem i wyśnioną utopią bezgenderowej miłości. Z tego zawieszenia w dychotomiach potrafią zrodzić się przepiękne manifesty, a dodatkowe uzbrojenie po zęby w zabójcze przeboje stwarza pole do zmasowanego queerowania mainstreamowego horyzontu. — Wojtek
1.
Untitled (Black Is) / Untitled (Rise)
Sault
Forever Living Originals
Wydarzenia roku 2020 rozpoczynające się morderstwem George’a Floyda odbiły się na kartach czarnej muzyki jako moment radykalnego powrotu do formuł zaangażowanych protest songów, tradycji oporu i afirmowania czarnego dziedzictwa. Jeżeli za kilkanaście lat mielibyśmy komuś pokazać manifest dokumentujący zeitgeist tej ery, byłoby to dwupłytowe arcydzieło Sault. Untitled (Black Is) i Untitled (Rise) w dobie obalania pomników jawią się jako nowy monument, wynoszący na piedestał dekady doświadczenia osób czarnoskórych. (Black Is) wywleka na wierzch w emocjonalnym ekshibicjonizmie cały bagaż społecznego ucisku i piętna, z jakim od wieków mierzy się afroamerykańska społeczność. Z mantryczną pasją powtarza podszyte duchem spirytualizmu afirmatywne frazy ku pokrzepieniu serc, przypominając waleczność i determinację osób walczących z rasizmem i ubiera to w formuły psychodelicznego, surowego, gęstego neosoulu poprzetykanego odpryskami przesterów i organicznej, pulsującej jazzowej poezji. Tam natomiast, gdzie na Black Is pojawiają się emocjonalne trzewia, tam Rise uderza bezpośrednimi, pragmatycznymi strzałami tanecznych, żywiołowych protest songów. Rise śmiało wrzuca nas w ducha obalających Babilon, ulicznych potańcówek i w tej afirmacji frywolności, spontaniczności i wspólnotowej energii doszukuje się klucza wyzwolenia i ścieżki buntu. Jest jak gest przypomnienia, że walka trwa od zawsze, a duch protestu krąży w żyłach afroamerykańskiej społeczności i nigdy nie wygaśnie. W muzycznej tkance obok neo-soulu tętni żywo afrobeatowa motoryka, która staje się paliwem bezpardonowej emancypacji, chociaż nie oznacza to zupełnego porzucenia refleksyjnego, nieco melancholijnego charakteru. Gatunkowy eklektyzm obu krążków zbiera w sobie wiele tradycji manifestacyjnego grania, składając jednocześnie hołd tradycjom czarnej kultury, jak i aktualizując je do współczesnej, chaotycznej, brutalnej rzeczywistości. Obie płyty, choć chwilami bardzo różne, składają hołd ludziom walczącym o wolność, którzy pozostają bezimienni, anonimowi, nienazwani — zupełnie jak te albumy. — Wojtek
Soulbowl 2010s: Najlepsze albumy dekady
„Marzenia się spełniają całą zgrają” — rapował dawno temu, na Sile sióstr Sistars, Numer Raz. Do piosenkowego podsumowania dekady z dumą dokładamy też jego albumowy odpowiednik. Bez skrótów, wraz ze wspaniałą ekipą (poza obecnym zespołem redakcyjnym wśród współtwórców obu zestawień znaleźli się również Marcin Flint, Radek Miszczak, Andrzej Cała, Hirek Wrona, Eskaubei, Dawid „Goodkid” Bartkowski, Łukasz Kowalka, Marcin Harper, Marta „Young Majli” Malinowska, Łukasz Lorenc z Regime Brigade, Modest z El Quatro, DJ Praktyczna Pani, Piotr Grabski, Mikołaj Buszkers, a także emm!, Maciek „Chojny” Chojnacki, Julia „Eye Ma” Borowczyk, Dźwięku Maniak, Paweł Wojdylak, Klaudia „Lejdi K” Wąsowska, Jakub Wojewódka i Ola Nadzieja), prezentujemy więc setkę najlepszych okołosoulwych albumów minionej dekady.
Ta część zestawienia jest nawet bardziej uprawniona, bo to przecież właśnie w ostatnim dziesięcioleciu szerokopojęte R&B zaczęło wreszcie na dużo skalę konceptualizować długie formy muzyczne. Doszła do tego nawet Rihanna, która przez większość swojej kariery funkcjonowała od singla do singla, a duże krążki stanowiły zwykle jedynie wypełnienie przestrzeni pomiędzy kolejnymi przebojami. Dzięki Frankowi Oceanowi, Janelle Monáe, FKA Twigs, Solange, Beyoncé, Jamesowi Blake’owi i całej rzeszy utalentowanych młodych twórców długogrające R&B wyszło dalece poza sztandarowy koncept „dwunastu piosenek o miłości”. — Kurtek Lewski
100.
Jardín
Gabriel Garzón-Montano
Stones Throw
Trzy lata po wydaniu niesamowicie plastycznej epki Bishouné: Alma del Huila w 2017 roku, Gabriel Garzón-Montano wreszcie postawił kropkę nad i swojej muzycznej kariery, zapraszając słuchaczy do władnego ogrodu. Ogród Montano wypełniają wysmakowane kameralne aranże, od oszczędnego smyczkowego motywu otwierającego album w intymnym „Trial” poczynając, a kończąc prowadzoną przez głos Montano i fortepian solo wyciszoną kodą w „Lullaby”. I choć pomiędzy nimi płyta rozkwita feerią najróżniejszych uczuć, wprowadzona we wstępie i zakończeniu stylistyczna dominanta ani na chwilę nie opuszcza słuchacza, prowadząc go przez kolejne zaułki ogrodu Gabriela, który choć wykorzystuje nieco odmienne środki, uderza w te same nuty ludzkiej wrażliwości co James Blake, Frank Ocean czy Electric Wire Hustle na dwóch pierwszych płytach. Wszystko to poddane lekko i nienachalnie. Jardín to pierwszorzędny neosoulowy krążek, w którym bez reszty można się zagubić — błądzić godzinami złudnie nakreślonymi ścieżkami, nie próbując nawet znaleźć wyjścia. — Kurtek Lewski ♪
99.
Native Sun
Blitz the Ambassador
Jakarta
Świadome słuchanie muzyki zacząłem od rapu. Po wielu latach upajania się wyłącznie tą muzyką, wszystkie utwory zaczynały się zlewać w jeden. Przestałem dostrzegać w rapie ten element zaskoczenia i oryginalności, który najbardziej w nim ceniłem. Ze względu na trochę ograniczoną formułę tej muzyki, zacząłem poszukiwać innej. Czegoś z bardziej rozbudowanymi aranżacjami na przykład. Pchnęło mnie to w stronę jazzu, funku czy nawet afrobeatu. Dziś lubię raz na jakiś czas wrócić do korzennego rapu i za każdym razem pochłaniam go z jeszcze większą radością niż za młodu. Jednak najbardziej uwielbiam płyty raperów, w których to paradoksalnie rap nie gra pierwszych skrzypiec. Tylko w ten sposób mogę idealnie zaspokoić moje gusta, a z pomocą przychodzi właśnie album Blitza. Raper pochodzi z Ghany, a po zakończeniu szkoły przeniósł się do Nowego Jorku, aby spełniać swoje muzyczne marzenia. Na szczęście nie zostawił w Akrze inspiracji muzyką ludową. W efekcie jego Native Sun to urzekający album, oparty na rozbudowanych etnicznych aranżacjach. Surowy rap Blitza, niepozbawiony społecznego przesłania, równoważony jest przez hipnotyzujący śpiew, w jednym utworze nawet przez nieco zapomniane dziewczyny z Les Nubians. Marzę o podróży autostopem po Afryce, lecz nawet gdybym odwagę znalazł w chipsach, bieżące zobowiązania nie pozwoliłyby mi na realizację tego planu. Native Sun już tak — przez niemal 45 minut umożliwia podróż po najdalszych afrykańskich zakątkach bez wychodzenia z domu. — Modest ♪
98.
Cadillactica
Big K.R.I.T.
Def Jam
Ascetyczne, hałaśliwie bangery z „osiemset ósemki” czy kolorowa, organiczna kołderka z miękkich grooves? Bezczelna przewózka czy zaangażowany przekaz? Płomień pasji, czy krągły, wypracowany styl? Najbardziej lubię w Cadillactice to, że nie każe mi wybierać. Big K.R.I.T. potrzebuje jednej płyty, by największym laikom wytłumaczyć, dlaczego południe narzuciło w hip-hopie swój dyskurs, jednocześnie nie obrażając się na nowojorski etos i liryczne zacięcie. Dzięki albumowi chłopaka z prowincji widzę, jak Pimp C wypływa błyszczącym z oddali Cadillakiem na przestwór dzielnicy, 2pac wiąże w słońcu bandanę, Kanye West z dala od Twittera składa ręce do modlitwy, B.B. King pochyla się nad gitarą, a Big Boi sięga po skrzydełko do kubełka stojącego na czerwonej glinie. Słyszę mulistość bluesa delty, melodyjność funku znad zatoki, wzniosłość gospel pasa biblijnego i trapową redukcję. Ale nie wydaje mi się wcale, że to jest niedzisiejsze. Cadillactica żyje i żyć będzie. — Marcin Flint ♪
97.
Double Cup
DJ Rashad
Hyperdub
Chicagowski footwork zdążył już doczekać się niejednego klasyka w konfiguracji długogrającej — Last Bus to Lake Park DJ-a Clenta, Fingers, Bank Pads & Shoe Prints i I’ll Tell You What! RP Boo czy seria Da Mind of Traxman Traxmana. Jednakże na ten moment nic nie może równać się zarówno na polu zawartości muzycznej jak i popkulturowej eksplozji z premierą absolutnie magicznego Double Cup DJ-a Rashada. 160 uderzeń na minutę, bogata paleta sampli ze świata soulu czy R&B, hip-hopowy sznyt beatmakerski, basowe, breakowe i acidowe patenty rodem z brytyjskiej sceny klubowej, a wszystko to zespolone niepowtarzalną, niejednokrotnie popową wręcz przebojowością. — Kamil Matyja ♪
96.
Konnichiwa
Skepta
Boy Better Know
Dla brytyjskiej sceny minionej dekady Konnichiwa było dokładnie tym, czym Boy in da Corner Dizzee’go Rascala kilkanaście lat wcześniej. Odrestaurowana, zabójczo charyzmatyczna estetyka grime’u wreszcie zdobyła uznanie za oceanem, a wszystko to za sprawą takich hitów jak „Shutdown”, „That’s Not Me” czy „It Ain’t Safe”, które rozwijają klasyczny schemat powtarzanych w refrenach fraz o nowe melodie surowego rapowania pod minimalistyczne, urywające głowę produkcje. W połowie minionej dekady przez jakieś dwa lata niemalże każdy hip-hopowy artysta chciał ukraść Skepcie trochę energii, a równie wielu producentów połamanej muzyki basowej uczyło się tej relacji oszczędności środków i przebojowości. — Kamil Matyja ♪
95.
Avantdale Bowling Club
Avantdale Bowling Club
Years Gone By
To nie tylko jeden z najlepszych albumów roku 2018, ale bez wątpienia jedna z najwybitniejszych i najbardziej satysfakcjonujących płyt łączących muzykę jazzową z rapem (dokładnie w takiej kolejności). Liderem i głosem projektu jest Tom Scott, Brytyjczyk mieszkający w Nowej Zelandii, dziś uznawany za jedną z najważniejszych postaci tamtejszej sceny hip-hop. Wcześniej działał w takich grupach jak Home Brew, @Peace oraz Average Rap Band, a sporo wyjaśnia również fakt, że tata naszego bohatera, Peter Scott, to wzięty muzyk jazzowy, który grywał m.in. z Dr. Johnem. I to właśnie jazz — organiczne żywe granie nieskrępowane schematycznymi, powtarzającymi się loopami — cały ten materiał napędza i wyznacza mu kierunek. Scott doskonale czuje muzykę i frazę, rymuje z finezją i lekkością, a chwilami można go nawet pomylić z Kendrickiem Lamarem (co w tym przypadku jest komplementem, a nie zarzutem). Słucha się tego świetnie, i pewnie tak również będzie choćby i za kolejne 10 lat. — Marcin Harper ♪
94.
Acid Rap
Chance the Rapper
Chance the Rapper
Można budować Chance’owi pomnik za wachlarz flow, którym operuje, za dużą świadomość i jeszcze większą witalność; mieć pewność, że Acid Rap żarłby również bez kwasu. Ja najbardziej cenię sobie to wydawnictwo za to, że jest w stu procentach chicagowskie. Od genialnego intro wiemy, że to z kolebki gospel i footworku jednocześnie, parę utworów później wnioskujemy na podstawie słyszalnych bluesowych naleciałości, że miasto jest tyle wietrzne, co błotniste. Chance niesie dalej soulowy ogień Kanye, zaangażowanie Lupe, dojrzałość Commona i rozpędza się, nie tracąc ze słów sensu jak Twista. A przy tym – co doskonale widać z perspektywy czasu – staje się trampoliną dla artystów pokroju Vica Mensy, Saby i Noname, błyszczącej swoją slamową poezją na tle dogranych partii klawiszy w fenomenalnym „Lost”. Nie dajcie się zwieść kreskówkowemu głosowi, ani nie bójcie się gwałtownych przeskoków od poruszającego ekshibicjonizmu do bezceremonialnie ogłaszanego banger alert. Ta dobrze naoliwiona huśtawka nastrojów jest z placu zabaw dla dorosłych. — Marcin Flint ♪
93.
Kiwanuka
Michael Kiwanuka
Polydor
Okrzyknięty jednym z największych soulowych odkryć ostatnich lat, Michael Kiwanuka na swoim trzecim studyjnym albumie mniej progresywnie, za to znacznie swobodniej, płynie po gitarowych riffach, kreując bezbrzeżny utwór pełen inspiracji uduchowionym brzmieniem Isaaca Hayesa czy Gila Scotta-Herona. Całość utrzymana jest w nostalgicznym, a jednak elektryzującym klimacie, w który co rusz wkradają się tąpnięcia psychodelii i odważne aranżacje. Przejmujący głos Michaela Kiwanuki niesie się z sobie właściwą swobodą na tych tkliwych, ale i gitarowo nasyconych podkładach. Kolejny przepiękny album w dorobku brytyjskiego muzyka, na zimowe wieczory jak ulał. — Maja Danilenko ♪
92.
Magdalene
FKA Twigs
Young Turks
Magdalene, druga płyta FKA twigs, musiała się udać. Za jej produkcję odpowiadał w końcu zespół złożony z Nicolasa Jaara, Skrilexxa, Cashmere Cata, Benny’ego Blanca i Jacka Antonoffa oraz Oneothrix Point Never, co przełożyło się na brzmieniową mozaikę. Postać świętej stała się dla wokalistki inspiracją dla rozmyślań nad miłosnym życiem oprawionym w muzyczne ramy. Drugi album artystki to afirmacja kobiecej twórczości i siły przełożona na słowa i melodie. Świadoma dokonań starszych koleżanek – od Kate Bush po Aaliyah – FKA twigs podzieliła się własną historią. Muzyczne dzieło jest tu traktowane jako ludzki organ i lustro dla udręk ciała i duszy. — Ibinks ♪
91.
99.9%
Kaytranda
XL
Pamiętacie jak Soundcloud był Waszą stroną startową przeglądarki? I co chwilę wypływał z tej chmury jakiś zdolny beatmaker, który po chwili robił karierę? Kaytranada to archetyp takiego soundcloudowego producenta. Zaczęło się od chwytliwego editu Janet Jackson… Boy, did that one blow up! Nie było imprezy bez tego hitu w latach 2014/2015. Na cały album trzeba było poczekać do 2016, w międzyczasie Kanadyjczyk przecież musiał zrobić trochę bitów dla takich tuzów jak Vic Mensa, Mick Jenkins czy Talib Kweli. A, no i tour z Madonną… Ale jak już nadszedł czas albumu, to Kaytranada nie zawiódł. Jego styl bezboleśnie blenduje hip-hop, disco, boogie i R&B. Proste loopy i sample podbite chwytliwym bassline’em — nie sposób nie napiąć łydki! „Glowed Up” z .Paakiem, to jeden z największych hitów tamtego roku, jednakże faworyta na albumie mam innego — „Lite Spots” nie wyjedzie do końca życia z mojego didżejskiego kuferka — piękny brazylijski sampel i hipnotyzujący bit. Topowy sztos od Kaytranady! — Mikołaj Buszkers ♪
90.
The 20/20 Experience
Justin Timberlake
RCA
Czy ktoś jeszcze pamięta o tej płycie? Zwłaszcza po ostatnich, flanelowych wyczynach Justina. Wydaje mi się, że to jeden z tych materiałów, które zestarzały się w trakcie kilku ostatnich lat najokrutniej, choć przecież już od samego początku był to poniekąd łabędzi śpiew przebrzmiałych głosów Timberlake’a i Timbalanda. The 20/20 Experience to doskonały przejaw pięknej, pokręconej fantazji. „Skoro mogli Pink Floydzi, to dlaczego nie my?” – pyta Justin i, na spółkę z Timbą, sam sobie odpowiada. The 20/20 Experience to nomen omen epickie doświadczenie – postmodernistyczna i ambicjonalna w formie (ale nie w treści) hybryda retro pop soulu, czerpiącego z wielkich nazwisk i resztek produkcyjnego rozmachu Timbalanda. Dziś już bardziej chyba patynowa niż przebojowa, ale z pewnością pięknie ilustrująca progresywne i dekonstruktywne ambicje towarzyszące w tej dekadzie wszystkim — od raperów, przez croonerów, po wykonawców pop. — Maja Danilenko ♪
89.
Prąd
Natalia Przybysz
Warner
W ciągu ostatniej dekady byliśmy świadkami transformacji muzycznej artystki, której kolejne albumy stawały się dojrzalsze od poprzednich. Szło to w parze z poszukiwaniem krainy dźwięków, w której Natalii Przybysz najswobodniej. Wyraźny sygnał odczuliśmy po premierze bardzo dobrze przyjętego Prądu, który w dużym stopniu pozwolił uwolnić się Natalii od marudzeń, rozczarowanych po Kozmic Blues: Tribute to Janis Joplin fanów Sistars, którzy faworyzując neo-soulową naturę artystki, byli zawiedzeni gitarowym brzmieniem jej nagrań. Świetnie dobrane single stłumiły jednak głosy malkontentów i pozwoliły zawędrować zespołowi na mainstreamowe ścieżki, na których w 2015 roku coraz częściej można było spotkać wielu świeżych i wartościowych muzyków, redefiniujących pop w Polsce. Prąd odkrywa spory fragment duszy kobiety niezależnej, wrażliwej, kochającej i zadziornej. Połączenie niebanalnych tekstów charyzmatycznej wokalistki i kompozycji Jurka Zagórskiego dało w efekcie nagrania pozbawione daty ważności. Soul, country, blues czy rock — co za różnica. Ważne, że płyty słucha się równie dobrze jak przed pięciu laty. — Krzysztof Zięba ♪
88.
Mirrorwriting
Jamie Woon
Candent Songs / Polydor
Trudno jest dziś oprzeć się myśli, że rozbłyśnięcie gwiazdki pokroju Jamie’ego Woona było tak samo nieuchronne jak jej szybkie wygaśnięcie. Niepozorny gość, który z wielką skromnością przedstawiał debiutancki materiał publiczności zebranej w Parafii Ewangelicko-Augsburskiej w Katowicach w 2011 roku, miał wszelkie zadatki na supernową – promienne, ale ulotne zjawisko. Płynąc gdzieś obok Jamesa Blake’a i Jamie’ego XX na fali rozkwitu dubstep/future garage, Woon kierował swoją falę w stronę przeboju. Można narzekać, że Mirrorwriting to muzyczka do zakupów, ale równocześnie trudno odmówić jej uroku. Sztandarowym przykładem jest oczywiście „Lady Luck” z polifonicznymi, blue-eyed soulowymi wokalami, który dał nam poniekąd przedsmak tego, co usłyszeliśmy dużo później choćby na El mal querer Rosalíi. Zapętlone siatki wokaliz Woona, wyeksponowane dodatkowo przez basy, utkano na Mirrorwriting z dużą finezją. Zwyczajny młodzieniec z metra nie został ani Jamesem Blakiem, ani Jamie’em XX, ale z pewnością i on dołożył swoje do rozgrzewania publiczności przed dekadą wrażliwości w muzyce. — Maja Danilenko ♪
87.
Yellow Memories
Fatima
Eglo
Fatima w ciągu ponad dekady aktywności na scenie współczesnego soulu i elektroniki zdała znaleźć sobie bardzo oddane grono wielbicieli, mimo że nie zanosi się, żeby jej pseudonim w szerszych kręgach zagroził marce portugalskiego sanktuarium. Podopieczna Floating Points wydała, po serii EP-ek, długogrający debiut dopiero 2015 roku. W moim odczuciu jest to jedna z tych bezbłędnych ponadczasowych płyt, które można katować po kilka-naście razy z rzędu bez poczucia przesytu. I zawsze się do niej dobrze wraca. Fantastyczny, głęboki i melodyjny głos Szwedki nastrojowo komponuje się zarówno z kompozycjami opartymi na żywych instrumentach, jak i tych elektronicznych. Wyróżnienie dla albumu roku podczas Worldwide Awards Gillesa Petersona to szczyt szczytów, jaki może osiągnąć artysta poruszający się w muzyce czarnego pochodzenia spoza głównego nurtu. Co jeszcze potęguje radość, nie był to jednorazowy strzał, gdyż kolejne produkcje Fatimy, ponownie dotykające tekstowo świata relacji romantycznych, dalej trzymają wysoko postawioną poprzeczkę na każdym poziomie – produkcyjnie, wokalnie, lirycznie. Pielgrzymowałbym ku Fatimie! — Radek Miszczak ♪
86.
4
Beyoncé
Columbia
Po zasłużonej przerwie po intensywnym koncertowaniu i promowaniu wcześniejszych płyt, po czasie spędzonym z rodziną i zwiedzaniu świata, Beyoncé poczuła się na tyle zakochana i zainspirowana, by niezależnie od wszystkich, rozpocząć pracę nad kolejnym albumem. Krążek, którego tytułem stała się bardzo znacząca dla artystki czwórka, udowodnił, że warto czasem wziąć dłuższy urlop, by zregenerować siły. W przypadku Bey była to ponownie siła kobiecości i miłości. Od hymnu dziewczyn rządzących światem, przez wzniosłe ballady, aż po wzruszającą chęć postawienia swojego śladu na ziemi Beyoncé forsuje swoje możliwości wokalne tak, że momentami wydaje się to aż nieprawdopodobne. Miłość wyśpiewywania jest tu na wszystkie możliwe sposoby. Jest miłość romantyczna w „1+1”, miłość zdesperowana w „I Care”, miłość nieznająca granic w „Rather Die Young” i w końcu miłość spełniona i roztańczona w „Love on Top”, która do historii minionej dekady przeszła jako moment publicznego ogłoszenia światu o ciąży artystki. Do tego na płycie nie zabrakło odrobiny zaczepnego flirtu w „Countdown”, uwodzenia w „Dance for You”, a nawet próby powtórzenia hitowego „Irreplaceable” w „Best Thing i Never Had”. Pomimo wpadającego w ucho kombinowania z brzmieniem nawiązującym do lekkiej mieszanki popu i R&B lat 90., z perspektywy czasu 4 stało się zaledwie niezobowiązującym przerywnikiem między ukrywaniem się za Sashą Fierce a dojrzałością pani Carter. — Hanna Brzezińska ♪
85.
Piñata
Freddie Gibbs & Madlib
Madlib Invazion / RCA
Pochodzący z rodzinnych stron Michaela Jacksona raper podąża ścieżką udeptaną przez Scarface’a, Raekwona i innych naczelnych dilerów rap gry. Jego historie są tak wiarygodne i opisane z taką starannością, że nie potrzebują żadnego certyfikatu autentyczności. Wywołują u nas to niekomfortowe wrażenie, że nasza codzienność wydaje się nudna i bezbarwna w porównaniu z życiorysem Gibbsa. Piñata nie byłaby jednak tym czym jest bez drugiego bohatera, czyli legendarnego Madliba — urzekającego brudnymi, wysamplowanymi z zakurzonych jazzowych i soulowych winyli pętlami, melancholijnymi melodiami, pomysłowymi partiami perkusyjnymi, powycinanymi z filmów dialogami. To najlepsza pozycja w dyskografii Freddiego Gibbsa, a także najmocniejsza produkcja Otisa Jacksona od czasów Madvillainy. — Chojny ♪
84.
Universal Beings
Makaya McCraven
International Anthem Recording Company
Dwupłytowy album nagrany podczas czterech sesji w czterech różnych miejscach świata — Nowym Jorku, Chicago, Londynie i Los Angeles. I właśnie na cztery części się dzieli. Makaya jest perkusistą i motorem napędowym całego projektu, a grają tutaj m.in. Tomeka Reid, Shabaka Hutchings, Nubya Garcia, Ashley Henry, Miguel Atwood-Ferguson i Carlos Niño. Improwizacje jazzowe odwołujące się do humanizmu, wolności, a przede wszystkim siły jaką jest kreatywna współpraca pomiędzy wrażliwymi ludźmi z różnych stron globu. Wybitny wprost przykład, że muzyka jako jedna z niewielu już kwestii potrafi nas bezgranicznie łączyć, nie patrząc na płeć, kolor skóry, orientację seksualną i setki innych kwestii, które nie mają większego znaczenia, gdy odwołujemy się do tego, co najważniejsze — człowieczeństwa. — Andrzej Cała ♪
83.
Childqueen
Kadhja Bonet
Fat Possum
Powab Minnie Riperton, artyzm Kate Bush i gatunkowa żonglerka godna Esperanzy Spalding — oto Kadhja Bonet w krzywdzącym jej indywidualizm, wirtuozerię i talent uproszczeniu. Jej wydana w 2018 roku druga studyjna płyta Childqueen jest bowiem podróżą do zupełnie innego wymiaru muzyki soul — inspirowanej na różnych poziomach mistyczną kosmogonią i psychodelicznym popem późnych lat 60. Songwritersko bywa odrobinę ekscentryczna, ale jest jej znacznie bliżej do artpopowych kanonów przebojowości niż większości wydawnictw z nurtu alternatywnego R&B, którym tę łatkę doczepiono. To uniwersalna płyta osadzona poza czasem, w dużej mierze sama kreująca swój kontekst i dająca się różnorako czytać — z jednej strony wciągająca słuchacza głęboko w swoje meandry, z drugiej — współistniejąca z nim, jego tęsknotami, potrzebami i refleksjami i dająca mu się do pewnego stopnia modelować. Childqueen Kadhji Bonet to wielowarstwowy, harmonijnie zaaranżowany, autonomiczny artystyczny byt. — Kurtek Lewski ♪
82.
Aromanticism
Moses Sumney
Jagjaguwar
Aromanticism, błyskotliwy debiut soul-folkowego wrażliwca Mosesa Sumneya, przenika przez rozmaite konwencje i środki wyrazu na wielu płaszczyznach. Gatunkowa ulotność — zawieszenie pomiędzy songwriterskim kameralnym folkiem, kojącym neo-soulem a artystowskim ambient popem to jedynie najbardziej powierzchowna z nich. Na tym poziomie Sumney z dolegliwym czasami umiarem dysponuje swoimi rozlicznymi talentami — fenomenalnego wokalisty, zdolnego tekściarza, zręcznego instrumentalisty i przede wszystkim producenta-wizjonera — bliżej mu do bedroomowego ASMR niż do emocjonalnego i aranżacyjnego splendoru — nawet pomimo Miguela Atwooda-Fergusona i Thundercata na podorędziu. Przez to określeniem gatunkowym, które można by Sumneyowi doprawić, mógłby stać się homogeniczny ascetyzm. Byłoby ono zasadne jednak tylko wówczas, gdybyśmy nonszalancko zignorowali poetyckie niuanse, w których skąpany jest Aromanticism. Niuanse, dzięki którym krążek zyskuje drugi wymiar, bywa, że stojący z tym zewnętrznym w pozornej sprzeczności. Bo choć Sumney kreuje pejzaż kameralny i intymny, nie sposób, nawet pomimo kompaktowego rozmiaru materiału, zamknąć go ściśle z każdej strony — to otwarta twórcza przestrzeń, mająca za nic granice, zdająca się wykraczać dalece poza horyzont, ale niekreująca wrażenia chłodu i obcości. — Kurtek Lewski ♪
81.
Arca
Arca
XL
„Quítame la piel de ayer” („Pozbądź mnie wczorajszej skóry”) — niepewnie rozpoczyna łamiącym falsetem wenezuelska producentka Arca w „Piel” otwierającym jej ostatni album — intymną opowieść o rozpaczliwym pragnieniu miłości mającej wypełnić wewnętrzną otchłań dojmującej samotności. Arca rozbiera się przed słuchaczem — dosłownie i w przenośni — swoje uczucia, doznania i myśli wyrażając emocjami, zarówno na poziomie brzmienia, tekstów, jak i — w znaczącej mierze — nieoszlifowanego, na wpół amatorskiego paraoperowego wokalu. Dzięki temu Arca jest w stanie przenieść swój mroczny, do tej pory dość chaotyczny i surrealistyczny sznyt producencki w nową sferę, gdzie tkanka muzyczna musi stanowić dopełnienie pozamuzycznej substancji — całkiem już realnej i namacalnej. — Kurtek Lewski ♪
80.
Wildheart
Miguel
RCA
Czy słynny-niesłynny diss Miguela na Franka Oceana w 2015 roku nie powinien przypadkiem brzmieć — „robię lepszą muzykę niż Lenny Kravitz”? Przy Wildheart to raczej gość wieńczący adresowaną płytę przychodzi do głowy jako wzór do naśladowania. Równie zacięcie aspirujący do miana symbolu seksu Kravitz, skończył ostatecznie w roli nieszkodliwego grania do radia. Miguel podchodzi do tematu z większą delikatnością (w końcu to 2015, wychowanym na Trójce już dziękujemy), ale jego wersja zmysłowego R&B eksploatuje gitary nie mniej żarliwie niż zadziora Kravitz. Wildheart to płyta może zbyt impresyjna, by zapadła całościowo w pamięć naszą i playlist stacji radiowych, a jednak wciąż zgrabnie spajająca „niemodną” gitarę z współczesnym R&B na astralnym synth-electro podkładzie. A przy okazji, zgodnie z jedną z linii programowych dekady, odnajdującą stare riffy w nowych kontekstach, jak osławione wplecenie „1979” Smashing Pumpkins w „Leaves”. Płyta niezupełnie w linii wyznaczonej wrażliwością Franka Oceana (jak chyba chciały ówczesne recenzje), choć niewątpliwie nim inspirowana, to jednak wyraźnie autorska i całkiem przebojowa. — Maja Danilenko ♪
79.
Nawiasem mówiąc
Łona i Webber
Dobrzewiesz
Nawiasem mówiąc, piąta płyta Łony i Webbera jest jedną z ich lepszych, jeżeli nie najlepszą produkcją. Tylko Łona w naszym rapowym światku był w stanie zauważyć plakatowy romans Gombrowicza i Azealii Banks przed opublikowaniem takiego gorącego newsa na portalach typu Pudelek czy TMZ. Aż strach pomyśleć jakie jeszcze połączenia Adam potrafi dostrzec w sklepach z szeroko pojętą kulturą. Doskonale wie, że jesteśmy gdybającym narodem i spokojnie moglibyśmy w tej dyscyplinie wystawić drużynę na olimpiadzie i co cztery lata sięgać po złoty medal, GDYBY igrzyska obejmowały taką konkurencję. Doskonale wie, dlaczego Jarmusch chudnie w połowie, kiedy decydujemy się na heroiczny czyn rzucając papierosy i tym samym nasze rozmowy ubożeją bez dymiącego nałogu. Łona jest rozbrajający w rapowaniu o prostych sprawach w metaforyczny sposób — odsłuchujesz te numery kilkakrotnie i za każdym razem wyłapujesz kolejne metafory, czy odniesienia chociażby do słów homilii Jana Pawła II bądź bajki „Wilk i Zając”. To wszystko podane w błyskotliwy i oryginalny sposób, no ale nawiasem mówiąc, czy kogoś to jeszcze dziwi w przypadku tego duetu? — Rafał Kulasiński ♪
78.
Love & Hate
Michael Kiwanuka
Polydor
W 2016 roku z pomocą Danger Mouse’a Michael Kiwanuka wyszedł obronną ręką z dojrzewającej przez ostatnie cztery lata klątwy drugiego albumu. Śmiało zwrócił się w stronę soczystej progresywnej fuzji soulu, funku, rocka, gospel i subtelnych orkiestrowych aranży, które kiełkowały już na jego debiucie, a Danger Mouse doskonale wiedział, jak to połączenie zaadaptować, aby zabrzmiało współcześnie, ale ponadczasowo. Kiwanuka nie próbuje się jednak pod wymyślnymi aranżacjami ukrywać — choć jest mu z nimi nadzwyczaj do twarzy, w dalszym ciągu pozostaje tym samym wrażliwym chłopakiem z gitarą. Nie przebiera się, nie zwodzi słuchacza, nie odwraca od siebie uwagi, by zatuszować niedoskonałości. Wręcz przeciwnie, obraca je w atut i podaje w oprawie, która jednocześnie rozdziera i koi, rozdrapuje rany, by za chwilę je zasklepić. — Kurtek Lewski ♪
77.
Emily’s D+Evolution
Esperanza Spalding
Concord
Dla części fanów Esperanzy Spalding jej piąty krążek musiał być nie lada zaskoczeniem. Na Emily’s D+Evolution artystka coraz bardziej muzycznie odchodzi od ściśle rozumianego jazzu, a wchodzi w rejony do tej pory w jakimś sensie dla siebie nieodkryte prezentując swoje alter ego — tytułową Emily. Krążek pokazuje jej mocniejszą, bardziej gitarową, wręcz rockową odsłonę — instrumentalnie to właśnie gitara elektryczna króluje w dużej części numerów na płycie. Pojawiały się nawet porównania do Prince’a, ale wyraźnie słychać, że Spalding była pod silnym wpływem dokonań chociażby Janelle Monáe. To bezsprzecznie nowa jakość w karierze wokalistki i tchnienie życia w oldschoolowy koncept mieszania jazzu z rockiem. Doskonała warstwa muzyczna połączona z bardzo dobrymi tekstami zaśpiewanymi na jazzowo skutkuje jedną wielką jazz-rockową czy może nawet funk-rockową operą. — Dill ♪
76.
Astroworld
Travis Scott
Epic / Cactus Jack / Grand Hustle
Astroworld to najspójniejszy, a zarazem najbardziej progresywny projekt Travisa Scotta. Raper składając hołd rodzinnemu Houston, wykorzystuje motyw zamkniętego w 2005 roku, słynnego parku rozrywki, do którego podróż z La Flame’em jest niemalże godzinnym, narkotycznym tripem. Travis jeszcze lepiej płynie po podkładach, które stworzone przede wszystkim przez Mike’a Deana, przetarły kolejne szlaki w gatunku. Mamy tu choćby podwójną zmianę bitu w „Sicko Mode”, autorefleksyjną, oniryczną balladę „Stop Trying to Be God”, w której wykorzystana została harmonijka Stevie’ego Wondera albo shout out dla legendarnego DJ-a Screw wykonany zapoczątkowaną przez niego techniką. — Klementyna Szczuka ♪
NAJLEPSZE ALBUMY DEKADY 100-76
NAJLEPSZE ALBUMY DEKADY 75-51
NAJLEPSZE ALBUMY DEKADY 50-26
NAJLEPSZE ALBUMY DEKADY 25-1
25 najlepszych albumów 2019
Okołosoulowych podsumowań końcoworocznych ciąg dalszy — po utworach, czas na płyty! Choć trudno porównywać dość zachowawczy jednak, jeśli chodzi o premiery, rok 2019 z mocarnym 2018, kiedy zdecydowaliśmy się wyróżnić aż 50 krążków, nie sposób odmówić mu wielu solidnych wydawnictw. Jeśli spojrzeć z kolei na mijających 12 miesięcy przez pryzmat lat poprzednich, trzeba zauważyć, że oto R&B, które w poprzedniej dekadzie funkcjonowało trochę jako dobudówka do hip hopu, nie tylko uzyskało względem rapu większą artystyczną autonomię i znalazło własne formy wyrazu, ale wkradło się w hiphopowe szyki, wpływając na brzmienie i melodykę gatunku w sposób dotychczas nieznany i wykraczający dalece poza zgraną formułę rapowanych zwrotek ze śpiewanymi refrenami. Jeśli prześledzicie ogół wydawnictw R&B przed dziesięcioma laty i dziś, bez trudu wychwycicie różnice tak ilościowe, jak i jakościowe. Żyjemy w złotej erze artystycznego R&B — cieszmy się tym i doceniajmy to! Oto 25 najlepszych albumów 2019 roku według Soulbowl.pl. — Kurtek
25.
YU
Rosie Lowe
Wolf Tone
Uwodzicielski, minimalistyczny soul, jaki zafundowała Rosie Lowe na płycie YU powstał przy akompaniamencie elektroniki i instrumentów, które artystka kocha i na których nauczyła się grać już w młodości. Pomimo że w naszym zestawieniu krążek znajduje się na ostatnim miejscu, jego zawartość potwierdza talent pisarski Brytyjki. Na płycie Rosie snuje osobistą opowieść o miłości, pożądaniu, zadowoleniu, osadzoną w przyjemnym klimacie synthu, wspomnianego soulu i R&B. Przejście Lowe do nowej wytwórni nadało YU bardziej alternatywny charakter w porównaniu z jej wcześniejszymi wydawnictwami. Tym samym pokazała inne oblicze, nabrawszy odwagi, by sięgnąć do osobistych doświadczeń. Chociaż płyta ma klasyczną formę, zdecydowanie jest nowoczesna. YU to wyrafinowany i opanowany krążek, który burzy porządek w ułożonym świecie R&B. — Forrel
24.
Painted
Lucky Daye
Keep Cool / RCA
Lucky Daye na debiutanckim Painted nie mógł nie inspirować się odmienioną już przez wszystkie przypadki falą alternatywnego R&B, ale udało mu się z powodzeniem zarówno odnaleźć w schemacie, jak i go poszerzyć go po swojemu. Album to w istocie zebrane w całość dwie epki wokalisty wydane oryginalnie na przełomie 2018 i 2019 roku, a domknięte czterema nowymi nagraniami. W zamyśle pierwotny podział musiał być jednak konceptem zastępczym — płyty słucha się doskonale jednym tchem, choć paleta muzycznych barw, którymi Daye maluje Painted jest zaskakująco szeroka. Mantrą krążka są jednak muzyczne wzorce z R&B lat 90., przymglone aranżacyjnie i doprawione cytatami z soulu lat 70. To krążek pełen naprawdę dobrych melodii wyprodukowanych w doskonale wyważony sposób, dzięki czemu i wprawiony słuchacz poczuje się zaintrygowany, i radio będzie w stanie przełknąć te numery bez zastrzeżeń. [więcej] — Kurtek
23.
There Existed the Addition to Blood
Clipping.
Sub Pop
Na tegorocznym albumie Clipping. lecą po krawędzi i to jeszcze bardziej ostro i boleśnie niż zwykle. Tym razem wzięli na warsztat horrorową stylistykę, inspirując się kinem grozy, od soundtracków Johna Carpentera po sample z niszowego Ganja & Hess. To wszystko składa się na skrzętnie poskładaną i spójną stylistycznie kompozycję, która niemalże ocieka krwią. Zachwycić można się tu wszystkim – brzmieniem, ciekawymi rozwiązaniami produkcyjnymi oraz sadystycznymi, zakrawającymi o horrorcore wersami gospodarza. Przeprawa przez There Existed an Addiction to Blood, choć bywa bolesna, to głównie jest raczej satysfakcjonująca. — Mateusz
22.
Not Waving, But Drowning
Loyle Carner
AMF
Drugi studyjny album Loyle’a to jeszcze bardziej klimatyczny i personalny materiał niż wydany dwa lata temu, debiutancki Yesterday’s Gone. Not Waving, But Drowning otwiera poruszający list do Jean, matki Carnera, a na albumie raper podejmuje tematy związane ze swoją dziewczyną, bliskimi i przyjaciółmi. Całość, jazzująca, lekka i swobodna, wydaje się wyjątkowo ciepła i kameralna, w szczególności za sprawą niejako luźnej kompozycji. — Klementyna
21.
The Lost Boy
YBN Cordae
Atlantic / YBN
Młodzik z kolektywu YBN zaserwował nam w tym roku fantastyczną odtrutkę dla skostniałej formuły staroszkolnego, lirycznego rapu. Kolorowy, charyzmatyczny, mocno osadzony w soulowych korzeniach, ale hołdujący trapowej przewózce i wysmakowanym bangerom artysta znajduje kompromis między tym, co klasyczne a świeżością brzmienia. Rozpływające się, miękkie brzmienia samplowanego hip-hopu podszywa trapową bezpardonowością, zaś dynamiczniejsze fragmenty stara się sprowadzić z powrotem na drogę miejskiej poezji. To jeden z najbardziej angażujących, obiecujących i, przede wszystkim, wspaniale stylowych albumów tego roku. Niby taki zagubiony chłopiec, a drogę wydaje się realizować aż zbyt konsekwentnie. [więcej] — Wojtek
20.
This Is How You Smile
Helado Negro
Universal Music
This Is How You Smile to właściwie album antyrankingowy. Oszczędny w środkach wyrazu, wyciszony, w najszerszym tego słowa znaczeniu — zwyczajnie nieprzebojowy. Z dużą pewnością to jednak najlepszy album w dyskografii Helado Negro i jedna z propozycji wartych choćby sprawdzenia. Wysublimowane kompozycje Roberto Carlosa Lange błądzą gdzieś pomiędzy kameralnym folkiem Devendry Banharta a syntetycznymi głębinami Nosaj Thing, nie zapominając jednocześnie o dziedzictwie João Gilberto. I choćby nawet chciało się złośliwie zakwalifikować This Is How You Smile w poczet nieistotnej muzyki tła, nie sposób odkleić się od tła, w którym przyjdzie nam się pławić. Siła tego albumu tkwi w wartościach pozornie nieatrakcyjnych, spokoju i skromności. Dużo teraz słyszy się apeli o ciszę. Gdyby zechcieć wskazać muzyczną odpowiedź na takowe apele, Helado Negro byłby numerem jeden. I słusznie — uśmiech to przecież cichy przejaw radości. — Maja Danilenko
19.
Charli
Charli XCX
Atlantic
Z Charli miałem taki problem, że dotychczasowa jej twórczość tliła się gdzieś w cieniu jej własnych dokonań songwriterskich. Wydawane od czasu do czasu single, mixtape’y czy gościnki nie pozwalały odkryć jej prawdziwej natury, a były jedynie eksperymentami. W 2019 roku Brytyjce udało się wydać spójny i ciekawy album. Byłem o tyle zaintrygowany materiałem, że mimo wątpliwości postanowiłem wyruszyć za Charli na trzy koncerty z rzędu. Efekt? Kompletna zmiana percepcji. Słuchając jej wykonań na żywo, a także przemyśleń o miłości i relacji z fanami, doszło do mnie jak szczera i przystępna w odbiorze jest marka Charli XCX. Płyta Charli składa się z futurepopowych hitów, które zostały napisane z niesamowitą lekkością pióra. To crème de la crème jej dotychczasowej twórczości. — Kuba Żądło
♫ „Gone”
18.
The Loop
Shafiq Husayn
Eglo
Shafiq Husayn wraca dziesięć lat po świetnym debiucie z drugim, równie dobrym, a może i nawet lepszym albumem. Na The Loop. artysta daje upust swojej niesamowitej wszechstronności jako producent, idąc w kierunku, który jest naturalną kontynuacją Shafiq En’ A Free Ka. Udało mu się w doskonały sposób przywrócić do życia brzmienie znane chociażby z dokonań The Soulquarians, ale płyta jest tak naprawdę zawieszona nie tylko między D’Angelo czy Commonem z czasów Like Water for Chocolate i Electric Circus, ale też twórczością Pharoaha Sandersa czy Sly’a Stone’a, a nad wszystkim unosi się duch J Dilli. Soul, jazz, funk i hip-hop tworzą na tej płycie jedność, pokazując zarazem, jak wiele mają ze sobą wspólnego. Husayn zaprosił do współpracy znakomitych muzyków — Thundercata Kamasi Washingtona, Erykę Badu, Andersona .Paaka czy Bilala. To wielowymiarowy materiał, którego złożoność przejawiaja się także w ciągłym odkrywaniu nowych elementów i zabiegów w trakcie obcowania z poszczególnymi numerami. Doskonałe partie klawiszy i basu, ale też fletu, trąbki czy gitary — to wszystko składa się na kompletne uniwersum dźwiękowe, pochłaniające słuchacza bez reszty. [więcej] — Dill
17.
Legacy! Legacy!
Jamila Woods
Jagjaguwar
Antonim monotonii. Album, którego fundamentem jest obłędnie wyróżniająca się dojrzałość i świadomość artystyczna pod względem jakości tekstów, przy jednoczesnym zachowaniu melodyjności, zróżnicowania estetycznego oraz konsekwentnej koncepcji. Jamila bowiem, staje się narratorem myśli swych idoli, dzięki czemu album może stać się dla słuchacza przeżyciem metafizycznym. Sporo miejsca poświęca postaciom zaangażowanym w walkę z dyskryminacją rasową (Sonia Sanchez, Nikki Giovanni, James Baldwin) oraz muzykom, których ceni, m.in. za wrażliwość (Betty Davis), indywidualizm (Sun Ra) czy nonkonformizm (Miles Davis). Swoją drogą, czy ktoś dotychczas trafniej odgadł i lepiej zaprezentował potencjalne maksymy życiowe Milesa („Turn my back, it make ’em mad, it’s not my business”, „I gave you the cool / I could do it in my sleep” „Never could define me, so fuck it”, „There’ll never be another I’m better than your best”)? Jeśli podczas przyszłych rozmów z Woods którykolwiek z dziennikarzy użyłby pytania dotyczącego osobistych inspiracji artystki, Jamila winna uśmiechnąć się z politowaniem i przerwać wywiad. Legacy! Legacy! nie pozostawia w tej kwestii żadnych niedomówień. — K.Zięba
16.
Zuu
Denzel Curry
PH
Zuu to hołd dla czasów wczesnego trapu, muzyki hyphy czy nawet złotej ery crunku. W duchu nagrywek Three 6 Mafii i wczesnego T.I. Curry próbuje przywołać do życia okres sprzedawania nielegalnych mixtape’ów na chodnikach Florydy, nie porzucając jednak przy tym współczesnej klarowności brzmienia. Miejsce surowej dekonstrukcji świata wewnętrznego i zewnętrznego, które pojawiały się na poprzednim krążku Denzela, zastępuje przewózkowe, nostalgiczne braggadocio, ambitny koncept ustępuje piosenkowym formułom, a chłodne, trapowe produkcje i neo-soul, choć dalej wybrzmiewające w echach intrumentali, wyparte zostały przez brzmienie brudnego południa. To nie tylko rozważny krok ze strony Denzela w kierunku jego rapowych korzeni z oddaniem im należytego szacunku, ale także pierwsza od dawna próba tchnięcia świeżego powietrza z zastałą formułę trapowego hitu. We gon shake that ass for You, Mr Curry! [więcej] — Wojtek
15.
U Know What I’m Sayin¿
Danny Brown
Warp
Jedna z najbardziej oryginalnych postaci współczesnego hip-hopu wraca po trzech latach od premiery doskonale przyjętego Atrocity Exhibition. O ile tama płyta była pełna mroku, strachu i niepokoju — Danny walczył wtedy ze swoimi demonami i dał upust tej walce na krążku, teraz raper wszedł na scenę odmieniony. Nie zapomniał jednak o przeszłości. Na nowym krążku stara się by dawne nawyki nie dały o sobie znać, ale we wszystkim czuć sporą dawkę dystansu i poczucia humoru, jak np. w „Dirty Laundry”, w którym w prześmiewczy sposób opisuje seksualne doświadczenia z kobietami. Odnajduje radość życia, co wyraźnie słychać w znakomitym singlu „Best Life”. Można by pewnie pomyśleć, że ten wariat z poprzednich płyt gdzieś zniknął? Nic bardziej mylnego. Mimo ewidentnych zmian, w pewnym sensie to jest dalej ten sam raper, którego słyszeliśmy na Old czy XXX. Muzyka na płycie łączy w sobie eksperymentowanie z klasycznym hip-hopowym myśleniem. Sprawcą całego zamieszania jest, Q-Tip, który został producentem wykonawczym materiału.Nie tylko dostarczył kilka świetnych bitów („Dirty Laundry”, „Best Life” i trochę zwariowane, niesamowicie energetyczne muzycznie „Combat”), ale pokierował gospodarzem tak, że osobowość Danny’ego Browna po transformacji w minionych trzech latach, znalazła artystyczne ujście na U Know What I’m Sayin. [więcej] — Dill
♫ „Shine”
14.
Slavic Spirits
EABS
Astigmatic
Czym jest melancholia? Jakie są jej źródła? Dlaczego zakorzeniona jest w nas, Polakach, naszych obyczajach i w kulturze? Pytania te towarzyszyły zespołowi Electro-Acoustic Beat Sessions przy tworzeniu ich pierwszego, autorskiego materiału — Slavic Spirits. Tym razem zaprezentowali 7 własnych kawałków, prawie połowa to kompozycje wspólne, które powstały często z improwizacji. EABS wraz z Tenderloniousem stworzyli album koncepcyjny, którego należy słuchać w całości, aby móc doświadczyć kolejnych etapów poznawania naszych korzeni. Przybliżają nam ciągle przetwarzane przez nas mity, które obecne są szczególnie w dobie sporów o polskość i podejście do historii. Slavic Spirits to dzieło kompletne, przenoszące nas do czasów pełnych grozy. [więcej] — Polazofia
13.
Guns
Quelle Chris
Mello Music Group
Guns to przede wszystkim album bardzo silnie skonceptualizowany i zajmujący wyraźne polityczne stanowiska. Pod ostrzał (no pun intended) wzięta zostaje kwestia tytułowych spluw — ich obecności w amerykańskim dyskursie, konotacji rasowych i narodowych czy symboliki. Mówiąc o przemocy artysta nakreśla jednak tak szerokie konteksty, że z dekonstrukcji samego zjawiska broni palnej płyta zmienia się w projektowanie obrazu całej społeczno-politycznej atmosfery współczesnej Ameryki. Chris na tę okazję porzuca swoją typową postawę wycofanego stand-upera z absurdalnymi żartami i melorecytowanym flow, zastępując niezręczne punchline’y gorzką, kąśliwą ironią i czarnym humorem. Raper wreszcie dokładnie wie, o co mu chodzi i w jakim kierunku zmierza. Podejmując zaangażowaną politycznie tematykę, nie popada w banał, a jego spojrzenie na rzeczywistość intryguje i prowokuje do przemyśleń. [więcej] — Wojtek
12.
Eve
Rapsody
Jamia / Rock Nation
Rapsody bez dwóch zdań od lat okupuje podium wśród świadomych raperek. Powodów u temu jest wiele, a Eve wydaje się tylko to potwierdzać. Tu, do świetnego warsztatu i doskonałego tekściarstwa, dochodzi jeszcze intrygujący koncept, który oddaje sprawiedliwość nie tylko czarnym artystkom i bojowniczkom o prawa człowieka, lecz czarnym kobietom w ogóle. Poziom skomplikowania i bezkompromisowe podejście Rapsody potrafią odrobinę zniechęcić do kolejnych odsłuchów, ale każdy, kto poszukuje w muzyce wyzwania, znajdzie tu prawdziwy diament. [więcej] — Adrian
11.
Cuz I Love You
Lizzo
Nice Life / Atlantic
Charyzma i temperament Melissy Vivianne Jefferson panoszyły się na scenie już od początku roku, kiedy to pojawił się kolejny hymn na cześć dobrego sampoczucia w jej wykonaniu. „Juice” epatował taką ilością swagu, że Królowa Funku Chaka Khan mogłaby ugryźć się w język z wrażenia. Na Cuz I Love You wokalistka nie bawi się z słuchaczem w kotka i myszkę, inaugurując swój debiut w dużej wytwórni nieznoszącym sprzeciwu przytupem członkini orkiestry marszowej. Pop-trapowe mariaże obudzą tych najmniej obudzonych, dostarczając przy okazji feministycznych i queerowych treści, nadal tak potrzebnych w mainstreamowej narracji. Lizzo sięgnęła na albumie nie tylko do post-disco, ale i do skarbca Prince’a, Missy Elliott, a nawet liryzmu w rhythm-and-bluesowej pelerynce. W całym tym zróżnicowanym anturażu Cuz I Love You dostarcza unikatowy i cenny produkt — autentyczny impuls do afirmowania tego, co się czuje. Drugiej takiej nie znajdziecie. [więcej] — Maja Danilenko
10.
Jimmy Lee
Raphael Saadiq
Columbia / Sony
Jimmy Lee to w zasadzie epitafium, album zadedykowany i napisany z perspektywy zmarłego brata muzyka, który przegrał życie z uzależnieniem narkotykowym. To najbardziej osobisty tekstowo krążek Saadiqa, który przez lata uciekał od mieszania swojego życia prywatnego z muzyką, aż w końcu znalazł się w punkcie, gdy potrzebował tego, by móc oddzielić przeszłość grubą kreską. Szczególna perspektywa Saadiqa znalazła odzwierciedlenie także w oprawie muzycznej, która eksploruje wachlarz tych samych brzmień, które nadawały pęd trwającej już przeszło trzy dekady karierze artysty. Jimmy Lee został skrojony jako specyficzne song cycle, progresywne, śmiało mieszające gatunki, dosłownie łamiące jeden drugim dzięki nagłym przejściom między utworami. Choć konstrukcja krążka może z początku wydawać się chaotyczna, w rzeczywistości kolejne utwory dopasowano do siebie rozmyślnie, a specyficzny przebieg albumu staje się przy kolejnych odsłuchach jego wyróżnikiem, a w końcu nawet atutem. Pomimo drobnych mankamentów Jimmy Lee to znakomita płyta — zarówno koncepcyjnie, kompozycyjnie, jak i producencko. [więcej] — Kurtek
9.
Audioportret
Miętha
Asfalt
Duet Miętha podbił serca wszystkich fanów hip-hopu w naszym kraju, a wydał przy tym jedną z najlepiej wyprodukowanych polskich płyt 2019 roku. Dojrzałe teksty zaledwie 21-letniego Skipa, którego barwa głosu brzmi niczym ozłocone połączenie Pezeta z PlanBe, są czynnikiem wyróżniającym twórczość duetu na tle pozostałych rodzimych artystów. Ciepłe, sączące się brzmienie nie zostało przedobrzone.
Wręcz przeciwnie — pozwala się tu słuchaczowi na chwilę relaksu, zapomnienia czy refleksji — i takiej rozrywki potrzebujemy w 2019 roku! — Kuba Żądło
♫ „Kapcie”
8.
Kiwanuka
Michael Kiwanuka
Polydor
Okrzyknięty jednym z największych soulowych odkryć ostatnich lat Michael Kiwanuka powraca z trzecim już studyjnym albumem w swojej karierze. Mniej progresywnie, za to znacznie swobodniej płynie po gitarowych riffach, kreując bezbrzeżny utwór pełen inspiracji uduchowionym brzmieniem Isaaca Hayesa czy Gilla Scotta-Herona. Całość utrzymana jest w nostalgicznym, a jednak elektryzującym klimacie, w który co rusz wkradają się tąpnięcia psychodelii i odważne aranżacje. Kolejny przepiękny album w dorobku brytyjskiego muzyka, na zimowe wieczory jak ulał. [więcej] — Adrian
7.
All My Heroes Are Cornballs
Jpegmafia
EQT Recordings
Jpegmafia, znany także jako Peggy, to potężne muzyczne indywiduum. W momencie, w którym świat zaczął się powoli godzić z faktem, że eksperymentalny rap nie będzie w stanie przekraczać granic gatunku w nieskończoność, a apogeum ekstremy wydawały się dokonania Death Grips, pojawia się nagle ekscentryk przesiąknięty internetową kulturą (choć bardziej deep webem niż Redditem), który postanowił znaleźć swoją brzmieniową niszę osadzając industrialne, eksplozywne brzmienie w kontekście melodyjnych kawałków brzmiących jak mocno przegnite R&B. Krążek to majstersztyk muzycznej erudycji. Widać, że raper orientuje się w szybko zmieniającej się kulturze i trendach produkcyjnych, ale filtruje je wszystkie przez własną estetykę. Chociaż element zaskoczenia, który był obecny przy pierwszych przesłuchaniach poprzednich albumów Jpegmafii tutaj nie jest aż tak duży, w ramach zachwycającej formy udało się po raz pierwszy przemycić tu aż tak dużo treści i piosenkowej materii. [więcej] — Wojtek
6.
Bandana
Freddie Gibbs & Madlib
ESGN / Keep Cool / Madlib Invazion / RCA
Wydana w połowie dekady Piñata w ekspresowym tempie dołączyła do grona klasyków współczesnego hip-hopu, przeciwstawiając panującym trendom nieco bardziej ortodoksyjne spojrzenie na hip-hop w niesamowicie filmowej i gangsterskiej oprawie. Bandana podąża tym tropem, jednak nie tu mowy o odtwórczości. Freddie Gibbs i Madlib po raz kolejny weszli na nowy poziom, jeszcze bardziej rozwijając panującą między nimi chemię, a efektem jest soczysty, pełen wspaniałych sampli i ocierający się o perfekcję dojrzały, rapowy album. Pozycja obowiązkowa nie tylko dla fana gatunku. [więcej] — Adrian
5.
Nothing Great About Britain
Slowthai
Method
W dobie wszechobecnego hiperkonsumpcjonizmu stanowiącego już niemal nieodłączny element rapowego etosu, gdy nawet grime’owe tuzy takie jak Skepta czy Stormzy coraz częściej romansują z amerykańskimi standardami gatunkowymi, taki na wskroś plebejski, pyskaty MC, z którego każdego gestu bije brytyjskość i wyspiarska wrażliwość, stanowi wyjątkowo mocny głos. Tym, co jednak decyduje o przerażającej skuteczności Slowthaia jest jego znajomość kontekstów społecznych i wybitna obywatelska świadomość. Przy całej wyrazistości politycznej postaci młodego artysty, nie można pominąć tego, co o sile Nothing Great About Britain stanowi najmocniej, czyli warstwy muzycznej. Inspiracji możemy szukać właściwie na całej przestrzeni ostatnich dwudziestu lat wyspiarskiego grania. Grime, który w takim wypadku wydawałby się oczywistym szkieletem, tu jedynie majaczy w tle, ustępując miejsca wpływom takich artystów jak The Streets czy najntisowej elektronice. Uwielbienie do smyczkowych wykończeń odwołuje nas nieco do trip-hopowej narracji, zaś post-punkowa ekspresja skandowanej pogardy przywołuje w pamięci wczesne dokonania Sleaford Mods czy bardziej współczesne artyście płyty Idles. [więcej] — Wojtek
4.
Grey Area
Little Simz
Age 101
Little Simz na swoim trzecim albumie imponuje niekwestionowaną pewnością siebie; jest Picassem z długopisem, w swoich złych dniach — Jay’em-Z, a w najgorszych — Szekspirem. She’s a boss in a fucking dress. W szczery sposób konfrontuje się ona z uczuciami, jakie towarzyszą kryzysowi wieku młodego, i z którymi w pewnej chwili mierzy się dziś prawie każdy młody człowiek. Jej autentyzm przejawia się w ironii, nieskrępowanej pewności siebie, samoświadomości i dystansie. Grey Area to album koncepcyjny i wyważony. Powiedziałoby się wręcz, że skrojony na miarę klasyków. Słuchajcie, co mówi. To pozycja obowiązkowa nie tylko dla fanów brytyjskiej sceny. [więcej] — Klementyna
3.
Magdalene
FKA twigs
Young Turks
FKA twigs długo kazała nam czekać na swój drugi longplay. Magdalene musiała się jednak udać. Za jej produkcję odpowiada w końcu zespół złożony z Nicolasa Jaara, Skrilexxa, Cashmere Cata, Benny’ego Blanca i Jacka Antonoffa oraz Oneothrix Point Never, co przekłada się na brzmieniową mozaikę. Postać świętej stała się dla wokalistki inspiracją dla rozmyślań nad miłosnym życiem oprawionym w muzyczne ramy. Drugi album artystki to afirmacja kobiecej twórczości i siły przełożona na słowa i melodie. Świadoma dokonań starszych koleżanek – od Kate Bush po Aaliyah – FKA twigs podzieliła się własną historią. Muzyczne dzieło jest tu traktowane jako ludzki organ i lustro dla udręk ciała i duszy. Zdecydowanie warto było czekać na nową muzykę FKA twigs. [więcej] — ibinks
2.
When I Get Home
Solange
Columbia
Na When I Get Home Solange obrała sobie za cel wyrażenie uczuć i emocji przy pomocy dźwięku. Formalnie to krążek z natury post-minimalistyczny, na ile tylko soul, czy raczej inkrustowany trapem artystyczny mariaż nowego soulu i R&B, może być post-minimalistyczny. Treść z kolei powinna być tu rozumiana bardziej jako materia dźwiękowo-werbalna. Wszystko to pieczołowicie, i bezkompromisowo wyprodukowane na skraju thundercatowskiej progresywnej wizji neo-soulu i inspiracji brzmieniem klasycznego rapu Brudnego Południa lat 90. Nie bez znaczenia dla modułowego uszeregowania materii i produkcyjnej precyzji osiąganej tu na odrębnych zasadach w każdej kolejnej części jest zaplecze kreatywne Solange. To artystyczna kolaboracja w najpełniejszym tego słowa znaczeniu — z kontrolą w rękach piosenkarki, która z pomocą swojej doborowej świty realizuje swój własny artystyczny projekt — sentymentalną podróż do matecznika — rodzinnego Houston lat 90. Nie jest to jednak ani faktyczna podróż, ani dosłowna retrospekcja — brzmienie i emocje When I Get Home to efekt podróży, która już się dokonała, i retrospekcji, która w swojej pierwotnej formie musiała już mieć miejsce. I choć kolejne refleksje dają się czytać na rozmaite sposoby, w czystym ujęciu nowy album Solange jawi się przede wszystkim jako osobista przeprawa piosenkarki — szczera i melancholijna, ale też abstrakcyjna i różnorodna jak materia, z której się wywodzi. [więcej] — Kurtek
1.
Igor
Tyler, the Creator
Columbia
Igor nie jest albumem hip-hopowym – Tyler, the Creator na swoim piątym długogrającym materiale w autorski sposób zatarł granicę między rapem a podszytym syntezatorami neo-soulem, czerpiąc przy tym garściami ze spuścizny lat 70. i 80. Dzisiaj nareszcie też bez żadnych wyjaśnień może być sobą. Uwikłany w sprzeczne uczucia względem drugiego mężczyzny, od których finalnie się uwolnił, skomponował bezprecedensowy breakup album. To, co jednak jest największą wartością Igora, to uczucia, o których mówi w bezpośredni i zwyczajnie ładny sposób. Emocje przenikają się tu tak płynnie, jak kompozycje, w których warstwy wyjątkowo zręcznie Tyler wkomponowuje szereg poszczególnych artystów. [więcej] — Klementyna
Wszystkie wyróżnione przez nas albumy wraz z nieopisanym powyżej suplementem znajdziecie na plejliście poniżej:
50 najlepszych albumów 2018
Nie będziemy zastanawiać się nad tym, czy w czasach wszechobecnego streamingu da się jeszcze uratować tradycyjną sprzedaż albumów muzycznych. Nie będziemy przejmować się tym, czy i dlaczego płyty są za długie lub za krótkie. Rozważania nad tym, czy w czasach wszechobecnego rozkojarzenia i niewyobrażalnego natłoku informacji epka wyprze ostatecznie longplay jako naczelny format wydawniczy, zostawimy specjalistom. Skupimy się, jak co roku, na muzyce. Poniżej znajdziecie listę z naszą selekcją najciekawszych albumów 2018.
50.
Soil
Serpentwithfeet
Secretly Canadian
Karierę Serpentwithfeet śledzimy uważniej od czasu nieco rozwodnionej, ale intrygującej epki Blisters z 2016 roku. Serpentwithfeet uderza w tę samą soulową niszą, którą w minionych latach zagospodarowali już Moses Sumney czy Benjamin Clementine, ale wpisywanie jego autorskiej wizji muzyki w tamte paradygmaty nie odda mu sprawiedliwości. Artysta wprawnie łączy inspiracje gospel i połamanym UK bassem z pieczołowitymi kameralnymi aranżami i queerowym popem. Słychać tu echa twórców tak odległych jak Terence Trent D’Arby, Nina Simone czy Björk, ale to nie one stanowią kanwę Soil. Ta oparta jest na niezwykłej wrażliwości i niespotykanej szczerości obnażonego przed słuchaczem artysty szukającego swojej tożsamości we własnych życiowych doświadczeniach zaklętych w kolejne piosenki na krążku. Co istotne, pomimo różnorodności inspiracji i rozwiązań formalnych oraz wymagającej skupienia tematyki, dzięki wpisanej w kolejne utwory pierwotnej rytmice oraz wokalnej i emocjonalnej otwartości Serpenta, to krążek, który chłonie się z przyjemnością od pierwszej do ostatniej minuty. — Kurtek
49.
No Rain, No Flowers
Sabrina Claudio
S.C.
Po pewnych perturbacjach Sabrina potrafiła przekuć negatywne doświadczenia na świetny album. No Rain, No Flowers stanowi swego rodzaju komunikat dla otoczenia, który głosi, że bez negatywnych doświadczeń nie jesteśmy w stanie się rozwijać. Jeśli zaś chodzi o warstwę muzyczną, Claudio ponownie zaprosiła do współpracy Sad Money, z którym łączy ją niezwykła chemia twórcza. Efektem tego jest krążek wypełniony bedroomowym klimatem, ale niepozbawiony dozy melancholii i neo-soulu nawiązań, w której to mieszance kropkę nad i stawia zmysłowy falset Sabriny. [Więcej] — Pat
♫ „Numb”
48.
Good Thing
Leon Bridges
Columbia
Na drugiej płycie Good Thing Leon Bridges nie dał się zapędzić w kozi róg. Trzy lata po szeroko dyskutowanym Coming Home wskrzeszającym ducha klasycznych nagrań Sama Cooke’a i Otisa Reddinga Bridges wie doskonale, że nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki. Dobór najnowszego repertuaru nie jest już kwestią młodzieńczej fascynacji, ale artystycznych poszukiwań i wrażliwości, której piosenkarzowi nie można było odmówić od samego początku kariery. Bridges trzyma zdrowy dystans od klasycznego Motown, jednocześnie nie negując swoich retrosoulowych początków. Od inspiracji tradycyjnym rhythm & bluesem, przez smooth soul z filadelfijskim rodowodem („Bet Ain’t Worth the Hand”), połamany, ale ochrzczony funkiem nu jazz („Lions”) płynnie przechodzi do tanecznego „Bad Bad News” łączącego twórczo pełnokrwisty jazzowy sznyt i okołohouse’owy bit. To bez wątpienia rezultat naturalnej ewolucji brzmienia — nie klątwa drugiej płyty, ale przystanek pośredni między artystą imitującym a artystą dojrzałym. [Więcej] — Kurtek
47.
Albo Inaczej 2
Alkopoligamia
Po raz drugi Alkopoligamia zastosowała swój nowatorski pomysł łączenia różnych muzycznych biegunów, biorąc na warsztat polskie rap-klasyki. Tym razem jednak wręczyli je do wykonania młodym popularnym wokalistom. Za muzykę po raz kolejny odpowiedzialny był maestro Mariusz Obijalski, a wokaliści (m.in. Natalia Nykiel, Daria Zawiałow, Justyna Święs, Mrozu czy Krzysztof Zalewski) wzięli na tapet teksty Sokoła, Pezeta, Fisza czy Paktofoniki. Eksperyment spłacił się z nawiązką. Z „Nie mamy skrzydeł” Piotr Zioła wydobył popową melodyjność, „Mogę wszystko” w jazzująco-funkującej interpretacji Natalii Nykiel przeistoczyło się w pierwszorzędny feel-good-anthem, a „Czerwona sukienka” zyskała drugie dno przez nostalgiczną interpretację Justyny Święs. Na szczególne brawa zasługuje Ralph Kaminski i jego prosta, lecz naszpikowana ogromem emocji wersja „Chodź ze mną”. Twórcy Albo Inaczej 2 ponownie udowodnili, że wystarczy świetny pomysł i grono utalentowanych ludzi, byśmy mogli na nowo zakochać się w znanych przecież od lat utworach. — Pat
46.
Black Panther the Album Music From and Inspired By
Aftermath
Uniwersum Marvela i Uniwersum Kendricka Lamara. Dwie potęgi, które przez ostatnią dekadę zawładnęły przemysłami (odpowiednio) filmowym i fonograficznym. Kendrick Lamar to perfekcjonista jakich mało, którego głównym polem dla artystycznych popisówi wciąż pozostają solowe wydawnictwa. Tutaj skupia się jednak na roli gospodarza projektu i wychodzi mu to nieźle, choćby poprzez spajanie albumu prostymi, wszechobecnymi hookami. Oprócz K-Dota sporą cegiełkę do powstania albumu dołożył jego wierny producent Sounwave. Z małą pomocą kilku dobrze brzmiących nazwisk, beatmaker wykreował brzmienie, którym z pewnością tętniłoby znane z filmu fikcyjne państwo Wakanda. Słychać styl znany zarówno ze starych jak i nowych płyt Kendricka, wzbogacony o ornamenty nawiązujące do world music — rzecz jasna z akcentem na Czarny Ląd. Dwa lata temu Kendrick Lamar pokazał, że nawet kompilacja odrzutów z ostatniego albumu może być czymś ponadprzeciętnym. Nie inaczej jest z Black Panther: The Album. [Więcej] — Chojny
45.
Overload
Georgia Anne Muldrow
Brainfeeder
Jeśli kiedykolwiek miało się do czynienia z wizją soulu Georgii Anne Muldrow, jej nowa albumowa odsłona, prawowity powrót na scenę po trzyletniej przerwie, nie powinna stanowić niespodzianki — artystka nadal nagrywa uduchowiony neo-soul, który z eksperymentalnym zacięciem łączy harmonię z chaosem i hip-hop z jazzem. Overload to jej najbardziej przestrzenna płyta w karierze. Plemienna rytmika i uduchowione wokale Muldrow wreszcie zyskały godną jej afrofuturytycznych inspiracji oprawę — choćby w mechanicznym, metalicznie brzmiącym bangerze „Play It Up”, który mocny hiphopowy bit zestawia z natchnioną neo-soulową wokalizą. W singlowym „Overload” z kolei zręcznie stapia w jedno sprawdzony neo-soul z trapową rytmiką, sprawiając, że po raz kolejny oczywiste staje się intrygujące. Choć produkcją większości utworów na krążku zajęła się sama Muldrow, słychać rękę szkoły Flying Lotusa w procesie nadania pełnej stylistycznych rozbieżności grupie utworów charakteru doświadczenia zamkniętego i koherentnego albumu długogrającego. [Więcej] — Kurtek
44.
An Angel Fell
Idris Ackamoor ☥ The Pyramids
!K7 Music
Fantastyczna trupa jazzowych podróżników pod wodzą charyzmatycznego saksofonisty Idrisa Ackamoora wróciła w tym roku z nową płytą, następcą przełomowego dla muzyków We Be All Africans sprzed dwóch lat. To udana kontynuacja stylistyki zaczerpniętej przez Ackamoora i spółkę z amerykańskiego spiritual jazzu i afrykańskiego folku. Sam muzyk mówi zresztą, że u podstaw nowej płyty stoją właśnie folklor, fantazja i dramaturgia, które mają służyć nie samym sobie, nie jedynie celom artystycznym, ale także, a może przede wszystkim dotarciu do świata z trudną wiadomością — o katastrofalnych skutkach globalnego ocieplenia i ekologicznej obojętności, za którą prędzej czy później zapłacimy wszyscy. Krążek wyprodukowany przez Malcolma Catto z The Heliocentrics wyciąga muzykę Ackamoora i spółki z plemiennego afrobeatu w rejony bliższe szeroko pojętej folkowej duchowości — tak jest w inspirowanym Sun Rą dubowym „The Land of Ra”, w orientalnym „Papyrus” czy w na wpół psychodelicznej, a na wpół awangardowej wariacji na klasycznej exotice w „Message to My People”. An Angel Fell to zrównoważony, bujający krążek ujmujący doskonałą synergią i magnetyzujący nienachalnym groove’m. — Kurtek
♫ „Sunset”
43.
The Window
Cécile McLorin Salvant
Mack Avenue
Ostatnio trochę narzekaliśmy, że najnowszy album od Cécile McLorin Salvant po raz kolejny składa się ze zbioru cudzych kompozycji. Tymczasem „The Window” to świetne wydawnictwo, z którym warto zapoznać się bliżej. Nie bez przyczyny Cécile jest nazywana nadzieją wokalnego jazzu. Piąty krążek Amerykanki stanowi intymną, ale też pełną dojrzałości i charyzmy rozmowę wokalistki z pianistą. Niesamowicie brzmi minorowy ton, który artystka potrafi wydobyć z nawet najbardziej radosnego standardu. Sprawdźcie sobie, co wyczynia się tu z musicalowymi tematami jak „Where Thine That Special Face” czy ograne „Somewhere” z West Side Story. Pod względem nastroju to zdecydowanie jesienna płyta, ale artystka zapewnia, że starała się uchwycić pełnię dynamizmu towarzyszącego miłosnym cyrkulacjom. Ten plan wykonała w tysiącu procentach. W dobie wzmożonej kompresji takie kameralne, ale treściwe albumy to czysta przyjemność. — Maja Danilenko
42.
Die Lit
Playboi Carti
AWGE
Z całym szacunkiem do Young Thuga, Future’a czy nawet Kendricka, ale to Playboi Carti jest prawdopodobnie najbardziej rzucającym się w oczy uosobieniem hiphopowego zeitgeistu. Nikt tak jak on nie przewartościował czynników składających się na konstrukcję rapowych utworów, nikt wcześniej aż tak nie burzył granicy między zwrotką a refrenem, między wersem a ad-libem. I choć Die Lit to w zasadzie powtórka z rozrywki z zeszłorocznego debiutanckiego mikstejpu Cartiego, w przypadku tak innowatorskiego gracza jak Carti roczna stagnacja to wciąż podtrzymanie czołowej pozycji w peletonie trapowej awangardy. To fascynujące gospodarowanie prostego jak konstrukcja cepa podkładu w duecie z Travi$em Scottem. To dekonstrukcja piosenki o miłości w konwencji rap/R&B w utworze z Brysonem Tillerem. To abstrakcyjnie melodyjne „Mileage” z anty-szowinistycznym refrenem. Całość albumu tworzy spójną i logiczną sesję z zahaczającym o psychodelię post-rapem [Więcej] — Chojny
41.
K.T.S.E.
Teyana Taylor
Getting Out Our Dreams
Drugi album Teyany Taylor opublikowany w okolicznościach obezwładniającego zamieszania na zakończenie tegorocznego miesiąca GOOD Fridays po szeroko dyskutowanych wydawnictwach ze stajni Kanyego Westa przemknął jakby niezauważony. Czy może inaczej — Taylor dotarła nim przede wszystkim do słuchaczy rapu, którzy nie do końca wiedzieli, co z tą dość konwencjonalną, ale przepięknie skrojoną przez Westa i spółkę ścisłą hybrydą R&B i neo-soulu zrobić. W chaosie i pośpiechu uciekającego hajpu nie do końca wiedzieli to też chyba sami twórcy. Z jednej strony stworzyli dla Taylor pierwszy naprawdę solidny anturaż produkcyjno-kompozycyjny, gdzie jej sensualne wokale przepięknie łączą się z wyważonymi bitami opartymi w dużej mierze na typowych dla Westa klasycznych samplach. Z drugiej zaś — zmarnowano jednocześnie prawdziwy potencjał tej kolaboracji — K.T.S.E. jest raczej pozbawionym konsekwencji szkicem niż skończoną płytą. I choć to Taylor, nie produkcja Westa, pozostaje tu na pierwszym planie, trudno nie odnieść wrażenia, że potraktowano tu piosenkarkę instrumentalnie, niepotrzebnie seksualizując jej imidż i teksty. Pomimo tego „Gonna Love Me”, „Issues/Hold On” i „Rose in Harlem” to pierwszorzędne R&B dla koneserów, czołówka tegorocznych list gatunkowych i najlepsze, co dotychczas Taylor nagrała w ogóle. — Kurtek
40.
Origami Harvest
Ambrose Akinmusire
Blue Note
Ambrose Akinmusire odważnie przeciwstawia się dominującej we współczesnej krytyce muzycznej idei dopisywania politycznego kontekstu do abstrakcyjnej w formie muzyki. Jest w tym, owszem, coś niefrasobliwie dosłownego, bo na Origami Harvest Akinmusire w roli narratora obsadził rapowego outsidera Kool A.D., który we właściwy sobie sposób, gdzieś między prostym snuciem opowieści a koncepcyjnie porwanym, poetycznym free rapem, dzieli się prowadzi słuchacza przez kolejne jazzowe meandry nowej płyty utalentowanego trębacza. Jest jednocześnie głosem z offu i głosem z wnętrza, narratorem i bohaterem, jest obecny, ale iluzorycznie, mówi, ale niedopowiedzeniami. Sam Akinmusire także zawraca ze ścieżki klasycznego amerykańskiego post-bopu ku bardziej europejskiej muzyce kameralnej, w czym pomagają mu muzycy z Mivos Quartet. To, w połączeniu z wykonawczą i kompozycyjną wirtuozerią, politycznym przesłaniem, niecodzienną wrażliwością i nieoczywistą rapową narracją, kreśli kompetentny jazzowy portret współczesnej Ameryki. — Kurtek
♫ „A Blooming Bloodfruit in a Hoodie”
39.
Piano & a Microphone 1983
Prince
NPG
Jeśli planowaliście zignorować Piano and a Microphone 1983, bo uważacie je za przejaw pośmiertnej monetyzacji dorobku artysty, albo, co gorsza za zestaw drugorzędnych dem i odrzutów sprzed 35 lat, które niczego do katalogu Prince’a nie dodadzą, lojalnie ostrzegamy — możecie być w poważnym błędzie. Ten archiwalny zbiór zaledwie 9 prinsowskich interpretacji zarówno własnych utworów, jak i standardów (w tym też coveru Joni Mitchell) to najbardziej autentyczna odsłona Księcia od wielu lat, a być może nawet w ogóle. Zwłaszcza w ostatnich 20 latach piosenki Prince’a bardzo często cierpiały przeprodukowanie, często też krążyły dookoła tematu, unikając meritum. Na Piano and a Microphone 1983 Książę jest zupełnie nagi — jest tylko on, jego głos i fortepian. Możliwie najbardziej intymna sesja nagraniowa z jednym z największych talentów muzyki popularnej. — Kurtek
38.
Beerbongs & Bentleys
Post Malone
Republic
Na drugim albumie Post Malone potwierdza tezę, że potrafi tworzyć trendy, za którymi cały świat będzie podążać z ekscytacją. Choć na krążku znalazło się o kilka pozycji za dużo, to jednak jego większość stanowią stworzone z premedytacją hity. Post, którego sukces swoje początki miał na Soundcloudzie, doskonale zdaje sobie sprawę z chwytów, jakie należy stosować, aby zarażać swoją muzyką masy. Tak oto na Beerbongs & Bentleys nie brakuje chwytliwych melodii i refrenów, które nie chcą wyjść z głowy, a produkcja ma swoje świetne momenty i perfekcyjne muśnięcia, jak np. zagrane na melotronie intro do „Rich & Sad”. Malone sam o sobie mówi, że nie jest raperem, ale nie da się ukryć inspiracji czy mechanizmów hip-hopowych i korzystania z będącego wciąż na fali trapu. Dodając domieszkę popu, Amerykanin stworzył sobie przepis idealny, aby stać się jednym z najpopularniejszych nowych raperów. — Kuba Żądło
37.
No One Ever Really Dies
N.E.R.D
N.E.R.D
Ze względu na późną datę premiery ostatniego krążka N.E.R.D zabrakło w zeszłorocznym podsumowaniu, aby jednak oddać mu należną sprawiedliwość, uwzględniliśmy go w tym roku. No One Ever Really Dies to bez wątpienia najbardziej zaangażowana i najambitniejsza płyta w dorobku Pharrella, Shaya i Chada. W charakterystycznym dla nich miszmaszu dźwięków, istnej fuzji rapu, funku, soulu i elektroniki udało im się przemycić ważne i często społecznie niewygodne treści. Problemy imigracji, morderstw na ulicach, brutalności policji, kwestii rasowych — cały ten wachlarz tematyczny jest podany na przebojowo zaaranżowanych syntezatorach, basach i gitarach. Znakomicie dobrani współpracownicy, w tym rapująca Rihanna, Kendrick Lamar, Future czy M.I.A., stanowią dodatkowy atut wydawnictwa i idealnie wpasowują się w jego ramy stylistyczne. [Więcej] — Pat
♫ „1000”
36.
Ella Mai
Ella Mai
10 Summers
Debiut Mai jest silnie inspirowany i zapewne dedykowany R&B lat 90., gdy na scenie królowały Janet Jackson i TLC. Artystka wzięła duży zamach i nie przeliczyła się. Trafiła całkiem przyzwoicie w piłkę i zdobyła co najmniej 2. bazę. To historia jak z filmu, która pokazuje, że jeśli ma się talent, warto cierpliwie czekać na swoją szansę. Niektóre z aranżacji na Ella Mai brzmią na nieco zautomatyzowane, ale piosenkarka radzi sobie z tym doskonale, tchnąc w nie dodatkową porcję życia przez swój znakomity warsztat wokalny. W przypadku Brytyjki szansa ta przyszła znienacka, w postaci jednego z najgorętszych nazwisk na zachodnim wybrzeżu Stanów Zjednoczonych. Współpraca z Mustardem przyniosła jej bardzo dobry debiut, a także zapewniła jej pierwszy od 26 lat numer jeden na amerykańskiej liście piosenek R&B osiągnięty przez artystę z Wysp Brytyjskich. I wszystko to uzasadnione. [Więcej] — Kuba Żądło
♫ „Trip”
35.
Geography
Tom Misch
Beyond the Groove
Geography Toma Mischa to z pewnością jedno z najprzyjemniejszych wydawnictw tego roku. Określanie muzyki jako „przyjemna” bywa niebezpieczne i nasuwa skojarzenia braku wyrazistości. W przypadku tego krążka, właśnie ten „brak pazura” w brzmieniu jest jego największym atutem. Jazzujący electro-swing Mischa sprawia, że Geography słucha się z uśmiechem na twarzy, a na myśl przychodzą nam wspomnienia najcieplejszych dni minionego lata. Pogodne brzmienie dopełnia kojący głos Mischa, który nie rezygnuje ze współpracy z innymi artystami, ale tym razem wyraźniej stawia na siebie. Londyńczyk tym samym udowodnił, że nie jest jedynie beatmakerem, a multiinstrumentalistą z krwi i kości. Krążek urozmaicają świetni goście, w przeważającej ilości raperzy, a wśród nich GoldLink czy De La Soul. — Polazofia
34.
FM!
Vince Staples
Def Jam
Po chłodno przyjętym Big Fish Theory Vince postanowił spuścić z tonu i dać sobie przestrzeń na niewymuszoną kreatywność i swobodę. I tak nagle dostaliśmy niespodziankę w postaci FM! – kolejnego w tym roku krótkiego albumu, który udowadnia, że mniej znaczy więcej. To zaledwie 11 numerów w stylu brzmienia z Bay Area, które przedstawiono w formie fragmentu audycji radiowej. Efekt brzmi rewelacyjnie — Vince rapuje lepiej niż kiedykolwiek, podkłady Kenny’ego Beatza bujają wszystkim wokół, a smaczki pokroju zwiastuna nowego Earla Sweatshirta czy występu E-40 sprawiają, że na twarz słuchacza raz za razem wstępuje szeroki uśmiech. Odsłuch FM! trwa zaledwie chwilę, ale w jej trakcie otrzymujemy całe mnóstwo brzmień, które przywodzą na myśl stare dobre czasy i Summertime’ 06. — Adrian Felis
♫ „Fun!”
33.
Caution
Mariah Carey
Epic
Mariah Carey zastosowała dość sprytny zabieg i wydała płytę tuż przed momentem, w którym jej świąteczna muzyka atakuje nas zewsząd. Mimo to Caution daleko do tytułowej ostrożności. Album ma gdzieś z tyłu głowy hipsterskie alt R&B, ale pierwszeństwo daje bombastycznym trapom. Wciąż jest to jednak monument na skalę Marii Carey i przyjemności z odsłuchu nie są w stanie zepsuć ani wygładzona pomnikowość, ani kompresja. Ta przyjemność zaczyna się już od „GTFO”, płynąc przez lekkie funkujące „A No No”, najntisowe „The Distance”, psychodeliczne „Giving Me Life” (z udziałem Blood Orange) do końcowego, jedynego tak pompatycznego na krążku, „Portrait”. To raczej oczywiste, że Caution nie zmieni oblicza muzyki popularnej. Ale trzeba oddać Marii sprawiedliwość i przyznać, że lekcję ze współczesności odrobiła celująco. [Więcej] — Maja Danilenko
♫ „GTFO”
32.
Sweetener
Ariana Grande
Republic
Zupełnie przypadkowo doprowadziliśmy w redakcji do wymownej sytuacji, w której uczennica przerosła mistrzynię. Wprawdzie minimalnie, i bądź co bądź dosłownie; gdyby faktycznie chcieć porównywać Arianę Grandę z panią z oczka niżej, prawdopodobnie znajdziemy tyle samo podobieństw, co różnic. Jedną z nich jest obecność Pharrella Williamsa. To głównie on sprawił, że Sweetener wyróżnia się, a nawet broni jako całość. Połowa The Neptunes wprowadza się tu ze swoją sztandarową stylistyką: łamie melodie, rozrzuca na prawo i lewo surowymi, perkusyjnymi samplami różnej proweniencji, spinając to wszystko znajomą hip-hop soulową klamrą. Prócz Pharrella Ariana ma też rzeszę producentów, którzy z kolei czynią ten album trochę zbyt przekombinowanym. Jeżeli jednak trap ma monopolizować rynek komercyjny, to chciałabym, żeby orbitował wokół takiego drobiazgowego i wstrząśniętego, ale zmieszanego kierunku jak na Sweetenerze. — Maja Danilenko
31.
Taboo
Denzel Curry
Loma Vista
Najnowsze dzieło Denzela Curry’ego to płyta aż do kości introspektywna, mroczna, czasem wręcz wprowadzająca uczucie pewnego dyskomfortu, a jednocześnie fascynująca, gdyż daje nam możliwość odbycia podróży w głąb psyche tego młodego i bardzo wrażliwego artysty. Kluczową rolę odgrywa tu koncept, a raczej konstrukcja albumu. Taboo podzielone jest na trzy akty, które reprezentują różne stany psychiki rapera (odpowiednio światło, szarość i ciemność). Każdy z tych aktów z powodzeniem może funkcjonować jako oddzielony, niezależny byt, jednak zdecydowanie najlepiej spełniają swoją rolę, będąc częścią większej całości, dzięki czemu z każdą kolejną piosenką poznajemy coraz mroczniejsze zakamarki umysłu Denzela. Na krążku Curry oddziela się od reszty raperów ze swojego pokolenia grubą kreską, co w jego przypadku jest nie tyle wyrazem arogancji, co w pełni uzasadnionej pewności siebie i przekonania o własnej oryginalności. Taboo stanowi tego doskonały dowód. [Więcej] — Jędrek
30.
Everything Is Recorded by Richard Russell
Everything Is Recorded
XL
Jak sugeruje sam tytuł Everything Is Recorded by Richard Russell, projektu sygnowanego nazwiskiem współożyciela XL Recordings, to on jest mózgiem całego projektu i elementem spajającym wszystko w jedną całość, a trzeba przyznać, że nie miał zadania łatwego, bo ekipa złożona w głównej mierze z młodych wilków XL Recordings jest w równym stopniu utalentowana, co niesamowicie różnorodna. Wśród zaproszonych artystów znaleźli się m.in. Sampha, Syd, Ibeyi czy Kamasi Washington, a produkcyjnie wsparli Russella tak doświadczeni muzycy jak Peter Gabriel, Damon Albarn, Geen Gartside czy Owen Pallett. Współpraca ta poskutkowała stworzeniem kompetentnej warstwy produkcyjnej opartej na brzmieniu alternatywnego R&B, art popu, trip hopu czy UK Bass, w której można również znaleźć sporo odniesień do muzyki z przeszłości — szczególnie klasycznego soulu. Everything Is Recorded to pokaz siły, jaką daje sztuce działanie w kolektywie, poczucie wspólnoty i kreatywny przepływ inspiracji. [Więcej] — Jędrek
29.
MITH
Lonnie Holley
Jagjaguwar
Choć MITH Lonniego Holleya trudno jednoznacznie sklasyfikować gatunkowo, bezapelacyjnie powinno uplasować się wysoko na tegorocznych liście płyt, które nie brzmią jak nic innego, czego wcześniej słuchaliście. Holley z właściwą sobie ekspresją, w formie gdzieś między Waitsowską quasimelodyjnością a Heronowską deklamacją, miesza słoniowaty parasol odcieni freakowego soulu z eksperymentalnym jazzem, który raz szuka źródła natchnienia w afroamerykańskiej muzyce ludowej i początkach gospel, innym uderza w te same post-minimalistyczne rejestry, które zbudowały uniwersum muzyczne Colina Stetsona, jeszcze później wije się wraz z psychodeliczną elektroniką. Sam Holley ma w sobie równie dużo z wokalisty, co performera, jawiąc się a to jako współczesny Screamin’ Jay Hawkins, a to free-jazzowy Charles Bradley, a to soulmate Georgii Anne Muldrow — w zależności od utworu i kontekstu. Z jego sugestywnie zatytułowanego debiutu Just Before Music z 2012 roku pozostał mu ambientowo-improwizowany background oraz inspiracja kazaniami afroamerykańskich pastorów, ale MITH eksploruje na szczęście mimo wszystko bardziej piosenkowe terytoria, z których, bez wątpienia, na czoło tegorocznego peletonu utworów-manifestów należy wyprowadzić przejmujące „I Woke Up in a Fucked-Up America”. — Kurtek
♫ „I Woke Up in a Fucked-Up America”
28.
Ye
Kanye West
Getting Out Our Dreams
Kanye West już dawno zdążył nas przyzwyczaić do ekscentryzmu i rozmachu. Jednak większym zaskoczeniem niż to, że w ciągu miesiąca wydał ze swoją świtą aż pięć albumów, był raczej ich skromny metraż, który na szczęście nie odbił się na jakości. Ye, chociaż dalekie jest od innowacyjnego The Life of Pablo czy Yeezusa, ujmuje lekkością i kameralnym klimatem. Zaskakuje — tym razem stanowiąc kontrast do poprzednich wydawnictw. Nie można mu też odmówić kilku przykuwających uwagę, oryginalnych momentów jak spokenwordowe intro „I Thought About Killing You” lub nostalgiczne „Ghost Town” czy zamykające „Violent Crimes”. Zanim więc stwierdzimy, że kreatywność i szczytowa forma Yeezy’ego dobiega końca, umówmy się — przy takim doświadczeniu i świadomości artystycznej, nagranie albumu na ostatni moment i wykorzystanie na okładce zdjęcia zrobionego telefonem dzień przed premierą jest przekraczaniem kolejnych granic. — Klementyna
27.
Noir
Smino
Zero Fatigue
Nowy album Smino ma w sobie o wiele więcej z dobrej komedii niż z filmu noir. To przede wszystkim zasługa gospodarza. Sposób nawijania Smino to coś pomiędzy mumble rapem a śpiewaniem. Reprezentant St. Louis wyjątkowo gładko przechodzi od rapowania do wyśpiewanych na różne sposoby pokręconych melodii. Do tego dochodzą nowoczesne, a jednocześnie stonowane i ciągnące się podkłady. Próżno szukać tu szalejących osiemset ósemek, pędzących hi hatów i drażniących uszy leadów. Lekkie i przyjemne kawałki wprowadzają beztroską atmosferę i sprawiają, że podczas odsłuchu Noir uśmiech na stałe przykleja się do twarzy. [Więcej] — Mateusz
♫ „Klink”
26.
Oil of Every Pearl’s Un-Insides
Sophie
MSMSMSM
I Love Every Person’s Insides — to właściwy tytuł tegorocznego krążka Sophie, ukryty w enigmatycznym Oil of Every Pearl’s Un-Insides. Miłość do wnętrza w wydaniu Sophie zaskakuje plastycznym, momentami pastelowym, a nawet dreampopowym, innym razem plastikowym brzmieniem zmieszanym z porwaną, glitchową elektroniką. Słodkie, przesterowane wokale, charakterystyczne dla wcześniejszych odsłon Sophie, zostały tu wpisane w zupełnie inny kontekst i rozszerzyły dotychczasową estetykę producentki o zupełnie nowe terytorium — bliższe zeszłorocznemu krążkowi Arki aniżel początkom nurtu bubblegum bass. Nic w tym dziwnego — Sophie przy użyciu adekwatnych środków, pioniersko nakreśliła na płycie etapy swojej metamorfozy, zwieńczonej oknem na nowy świat w utworze totalnym „Whole New World/Pretend World”. Istna transdźwiękowa odyseja kosmiczna. — Ibinks/Kurtek
♫ „Whole New World/Pretend World”