Kłamaliśmy, zdarza się. Zeszłoroczne podsumowanie miało być ostatnim, którego się dopuścimy, ale nie daliśmy sobie z tym rady psychicznie. Przetrwać koniec roku i nie podsumować przynajmniej najlepszych okołosoulowych płyt? Niewyobrażalne. Zebraliśmy resztki sił witalnych dla siebie i dla was, i oto jest — kolejne zestawienie. Nie zmartwychwstajemy, hibernacja dobrze robi na cerę, ale tymczasem, z rozkoszą, łapcie listę naszych ulubionych płyt minionego roku, całkiem zresztą ciekawego!
25.
The Parable of the Poet
Joel Ross
Blue Note
Joel Ross nie próżnuje. Zdolny wibrafonista w kwietniu nagrał dla Blue Note kolejną ujmującą płytę The Parable of the Poet, która łączy w sobie rozmaite odcienie klasycznej post-bopowej estetyki. Nie uświadczycie tutaj szalonych wyskoków w stylu rozlicznych projektów Shabaki Hutchingsa, to raczej harmonijna, może nawet trochę refleksyjna płyta, niewątpliwie wyważona i wysmakowana, co nie znaczy wcale, że niewiele się na niej dzieje. Także za sprawą tego, że jako wprawny bandleader Ross pozostawia grupie swoich instrumentalistów sporo przestrzeni, którą oni z kolei dzielą się z słuchaczem. Dlatego krążka słucha się tak dobrze, bo gdy ma angażować, angażuje, ale potrafi też odpuścić i pozwolić słuchaczowi nacieszyć się tym, co właśnie słyszy. A słychać rewelacyjną synergię między muzykami i pomimo tego, że odważniejsze momenty dzielą tutaj miejsce z fragmentami o dość stonowanej naturze, nie ma wątpliwości, że wszystkie one współtworzą jedną całość. Wszyscy ci, którzy swego czasu zatracili się w The Epic Kamasiego Washingtona z pewnością także na nowej płycie Rossa znajdą coś interesującego dla siebie. — Kurtek
24.
The Lead
Flo
Island
Gdy pierwszy raz usłyszałem zeszłoroczną debiutancką epkę tria R&B Flo The Lead i ugięły się pode mną kolana, nie miałem wątpliwości. W głowie zaświecił mi się na czerwono wielki boomer alert, a przed oczyma stanęły mi te wszystkie rozkoszne nagrania początku lat 2000-nych Brandy, Christiny Milian czy innej Myi, za którymi niewątpliwie się stęskniłem. Próbowałem zamieść rzecz po dywan, ale nie udało się. Flo zrobiło na tej epce zbyt dobrą robotę. Nie samo zresztą, bo za dziewczynami producencko i songwritersko stoi MNEK, który kojarzy się z bardziej prostolinijnym popem, ale produkował już podobne rzeczy dla Little Mix czy K-popowego girlsbandu Twice. Całość nadzorowała zresztą wielka wytwórnia i choć sukcesu komercyjnego nie było, z pewnością białe kołnierzyki liczyły, że nostalgia za przełomem milenialnym, która napędza w tym momencie wiele z decyzji zakupowych obecnych 30- czy 40-latków wygeneruje odpowiednie zainteresowanie. Fair enough! Kolejne odsłuchy doprowadziły mnie zresztą po nitce do kłębka — MNEK celował wyżej, cytując nie żadne płotki R&B, ale samego Timbalanda w jego kreatywnym szczycie i nagrania, które zrobił dla Aaliyah. Flo co prawda nie miało prawa uchwycić tej transcendencji, którą słychać u nieodżałowanej Baby Girl, ale MNEK-owi produkcyjnie udało się oddać ducha tamtych nagrań w zupełnie nowej odsłonie. No i super. — Kurtek
23.
Nymph
Shygirl
Because
Niewiele ponad trzydziestominutowy długogrający debiut Shygirl to idealne połączenie nostalgii z teraźniejszością. Dzięki produkcjom znanych nam już nazwisk, takich jak Mura Masa, Arca czy BloodPop, główna bohaterka bez zahamowania zanurza się w takich gatunkach jak hip-hop i muzyka klubowa. Sprytnie lawiruje na granicy mainstreamu a niszy, alternatywy a popu, tajemnicy a odsłonięciem wszystkich kart. Już otwierające „Woe” daje nam do zrozumienia, że mamy do czynienia z pewnego rodzaju eksperymentem. Im dalej w głąb płyty, tym bardziej nas intryguje i pochłania. Momentem szczytowym jest delikatne i zabawne „Coochie (A Bedtime Story)” idealnie podsumowujące dotychczasowe dokonania gwiazdy. Przyjemnie będzie patrzeć, w którą stronę podąży następnie. — Eye Ma
22.
Good Morning Gorgeous
Mary J. Blige
300
Na pozór nie ma tu żadnej rewolucji. Jeśli ktoś sięgając po Good Morning Gorgeous, chciał usłyszeć po prostu album Mary J. Blige, to z pewnością się nie rozczarował. Jeśli ktoś liczył z kolei na powiew świeżości, to też powinien być zadowolony. Na czternastym albumie Mary dostajemy solidną porcję satysfakcjonującego R&B, podpartego soulową czułością i niezawodną hiphopową energią. Kompozycje klasycznie skrojone, dające przyjemne poczucie wcześniejszej znajomości. Gdzie jest zmiana? W nastawieniu. Po rozwodowych zawirowaniach Strength of a Woman z 2017 roku i wcześniejszych trudnych doświadczeniach, o których opowiedziała w dokumencie My Life, Blige wróciła z zupełnie nową siłą. Jak podkreśla w „On Top” — „I’m back and I’m better”. Good Morning Gorgeous to zaproszenie do odnalezienia miłości, wsparcia i poczucia bezpieczeństwa w sobie. To ścieżka dźwiękowa do celebrowania siebie, pomimo wcześniejszych ran, porażek i zwątpienia. To zapewnienie zaufanym głosem Mary, że cokolwiek by się nie działo, wszystko będzie ok. Gdyby to wszystko jeszcze nie wystarczało, to ponadczasowe brzmienie Good Morning Gorgeous zachęca do ponownych odsłuchów, a zaproszeni do współpracy goście — m.in. H.E.R., Usher, DJ Khaled czy Anderson .Paak — to tylko dodatkowe punkty na liście plusów. — Brzózkaaa
21.
Sick
Earl Sweatshirt
Tan Cressida
Pewnie kojarzycie te memy, które na początku lockdownu dwa lata temu postowali wszyscy wasi introwertyczni znajomi, o tym jak to „w wieku x lat dowiedzieli się, że to jak żyli przez lata to nie było lenistwo tylko social distancing hehe”. Earl Sweatshirt stwierdził, że to całkiem ciekawa kmina i wokół niej nadbudował jeden z najciekawszych albumów hip-hopowych roku. Najzdolniejszy sweter rapgry przechwytuje subwersywnie język covidowego dyskursu i kalką przerysowuje go na własny autoportret i horyzont swojego otoczenia. Igły szczepionek stawia w poetyckim obrazku koło pokutych przedramion heroinistów w kryzysie bezdomności, a zaburzenia kompulsywno-obsesyjne z kwarantannową, sterylną izolatką. Wszystko to rozgrywa się na wspaniale detalicznych instrumentalach wykraczających daleko poza dotychczasową strefą winylowego komfortu rezanego przyrdzewiałą igłą. — Wojtek
20.
Shape Up
Leikeli47
RCA
Na swoim czwartym longplayu nowojorska raperka Leikeli47 z powodzeniem wykorzystała słabości swojej wciąż sławniejszej konkurencji — złamany pazur Bree Runway, kreatywną chrypkę Tierry Whack, popowe uniesienie Lizzo, zupę z kota Azealii Banks. Jej Shape Up to trzy kwadranse naprawdę soczystych bangerów, zarapowanych ulicznie i zawadiacko, zwieńczonych nierzadko przebojowymi wyliczankami w refrenie, co jakiś czas przełamywanymi śpiewanymi elementami. Aż trudno uwierzyć, że do Shape Up swoich trzech groszy nie dorzucili duchologiczni The Neptunes, przeniesieni wehikułem czasu z 2002 roku do teraźniejszości. Albo, że Missy Elliott nie pożyczyła Leikeli swojego niepublikowanego bitu z epoki Under Construction. Jak niegdyś ona, Leikeli47 potrafiła nagrać rapową płytę, która jednocześnie jest szczera, charyzmatyczna i przebojowa. — Kurtek
19.
Electricity
Ibibio Sound Machine
Merge
Przedpandemiczne, dość rozmyte dokonania Ibibio Sound Machine na Doko Mien sprawiły, że trudno było spodziewać się po Electricity szczególnego uderzenia. A tu proszę! Nie dość, że na swoim najnowszym albumie zespół ponownie odrestaurował dyskotekę spod znaku afro-funku, to dodatkowo odrestaurował nieco już zaśniedziałych muzyków z Hot Chip, którzy tę płytę wyprodukowali. Electricity zaczyna się progresywnym manifestem na „Protection From Evil” i, wykorzystując flagową dla ISM motorykę rozpędzonego pociągu, zabiera nas w ekscytującą podróż przez wariacką dyskotekę. Nikt tu nie rozlicza z tego, czy jest się bardziej fanem Gary’ego Numana, czy może jednak Junior Boys. Czwarty album londyńskiego kolektywu zgrabnie spaja ze sobą wszelkie taneczne gatunki z różnymi neofalowymi pomysłami. Uduchowienie idzie na nim krok w krok z motoryczną kanciastością, tworząc najbardziej przebojowe dokonanie w karierze maszyny dźwięku Ibibio. — Maja Danilenko
18.
It’s Almost Dry
Pusha T
Good
Ale to już było… — chciałoby się zanucić słuchając czwartego solowego krążka Pusha T. Tak, It’s Almost Dry to powtórka z rozrywki, jednak na tyle dobra, że nie słychać narzekań na to, że dostajemy kolejną płytę, którą można podsumować jednym słowem: narkotyki. Raper jest geniuszem w swojej bańce tematycznej i nie inaczej jest tym razem. Pewność siebie to jego drugie imię, niezależnie od tego ile razy nawija o tym samym. Co więcej, idealnie udaje mu się się wyważyć proporcje między produkcją Pharrella Williamsa i Kanye Westa, a przy takich nazwiskach łatwo jest popadać ze skrajności w skrajność. „Dreamin of the Past”, „Neck & Wrist”, „Diet Coke” i „Rock N Roll” pozostaną na playliście rapowych graczy na długie lata. Drake w strachu! — Eye Ma
17.
Topical Dancer
Charlotte Adigéry & Bolis Pupul
Deewee
Charlotte Adigéry i Bolis Pupul po raz pierwszy spotkali się w 2016 roku, pracując nad soundtrackiem do filmu Belgica. Łączy ich nie tylko zamiłowanie do eksperymentalnej elektroniki, ale i pochodzenie. Obydwoje mają martynikańskie korzenie, a aktualnie tworzą w Belgii. Topical Dancer zaskakuje różnorodnością — Charlotte śpiewa i recytuje w aż czterech językach, po angielsku, francusku, holendersku i kreolsku, co dodatkowo wzmacnia przekaz opowieści o życiu imigranta w Europie. Zaskakuje również lekkość podejmowania trudnych tematów. Adigéry odnosi się do rasizmu, ksenofobii czy mizoginii, robi to jednak na swój sposób — wyśmiewając i obnażając głupotę tych postaw. Dostarcza gotowe punchliny, odpowiedzi pełne cynizmu, które skutecznie ukrócają pytania nie na miejscu. Na rasistowski apel “Wracaj tam, skąd przyszłaś” zwraca się do Siri, aby podpowiedziała jej, gdzie powinna się udać, aby zadowolić atakującego. Adigéry jest głosem tych, którzy ciągle muszą coś udowadniać, ale celowo unika patosu. Woli uciekać w humor, tak jak na numerze “HAHA”, który jest zapętlonym śmiechem Charlotte. Mój osobisty faworyt z Topical Dancer to ociekające sarkazmem “Thank You” uderzające w ludzi gotowych moralizować i rzucać rady na prawo i lewo. Z grzeczności podziękujemy, ale “kto pytał”? — Polazofia
16.
Ghost Song
Cécile McLorin Salvant
Nonesuch
Cécile McLorin Salvant to jeden z najbardziej fascynujących głosów nie tylko współczesnej sceny jazzowej, ale wokalnego jazzu w ogóle. Jej zeszłoroczna płyta Ghost Song to najbardziej autorski zwrot w jej dotychczasowej karierze — w dużej mierze odejście od klasycznie pojmowanego jazzu w stronę własnej synkretycznej koncepcji muzyki — parasolem na tyle pojemnym, na ile rozległe są zainteresowania samej artystki. To showcase w zupełności godny jej talentu — wielowątkowy, żywy, niepozbawiony emocji. Żaden tam koncepcyjny cykl piosenek, ale wyrazisty zestaw ze swadą konfrontujących się wzajemnie utworów rozmaitych maści. Niezależnie od tego czy śpiewa Stinga czy Kate Bush, Salvant wszystko, co interpretuje, czyni swoim własnym. Doskonale potrafi zresztą te wcale nie nieliczne covery wpleść w bieg płyty tak, że mniej wnikliwy słuchacz stwierdzi z przekonaniem, że to przecież śpiewa Cécile McLorin Salvant! Nie inaczej! — Kurtek
15.
Remember Your North Star
Yaya Bey
Big Dada
„Zobaczyłam tweeta: »Czarne kobiety nigdy nie poznały zdrowej miłości lub nie były kochane w zdrowy sposób«. Mamy głęboką ranę” – powiedziała Yaya Bey. Pochodzącej z Brooklynu artystce bliskie są teorie i idee; tematy tożsamości i czarnej kobiecości. Album Remember Your North Star potraktowała jako swoje „thesis” oraz niejaką odpowiedź na przytoczony wpis. Następca debiutanckiego longplaya Madison Tapes (2020) to intymny zapis myśli i emocji Bey; romansów, rozstań, rozmów telefonicznych. Osobisty, swobodny charakter tego studium dodatkowo nadaje forma albumu. Utwory na Remember Your North Star są krótkie, niektóre trwają niespełna dwie minuty. W połączeniu ze skitami, tworzą wielobarwny, łączący neo soul, R&B czy dub, spójny słoneczny projekt. — Klementyna
14.
There Will Be No Super-Slave
Ghais Guevara
n/a
Ghais Guevara, wcześniej znany jako Jaja00, to bez wątpienia jeden z najbardziej ekscytujących raperów minionego roku. Bezkompromisowy, zaangażowany politycznie, obdarzony ponadprzeciętnym flow 22-letni raper na swoim przełomowym krążku There Will Be No Super-Slave śmiało połączył boom bap z trapem, z zaangażowanymi tekstami zestawiając popwe sample przełomu milenialnego pożyczone od Brandy, *NSYNC, Keyshii Cole. I zadziwiająco wszystko to wybrzmiało nie tylko wyraziście i ciekawie, ale wręcz ekscytująco i świeżo. Guevara znalazł trzecią drogą w hip hopie dotychczas zbyt często skazanym na wybór między nowym a starym, prawdziwym a pozowanym, niezależnym a przebojowym. — Kurtek
13.
Dawn FM
The Weeknd
XO
Na naszych oczach pisze się kolejna trylogia Kanadyjczyka z zadatkami na status kultowej. W kontynuacji After Hours neony kasyn zostały zastąpione klubowymi lampami stroboskopowymi, czerwona marynarka — czarnym, skórzanym płaszczem, a krew ściekająca po twarzy wokalisty — zmarszczkami i siwą brodą. Z zepsutego światka celebrytów, istnego piekła na ziemi, przenosimy się do czyśćca. W tym stanie zawieszenia Abel dokonuje autorefleksji w noworomantycznym duchu lat 80. Całość przybiera formę audycji radiowej. W roli spikera — Jim Carrey aka Bruce Wszechmogący. Jego głos wprowadza w stan hipnozy, odnosi się wrażenie ciągłości materiału i nawet reklama (!) nie prowokuje do przełączenia stacji 103.5 Dawn FM. Pojedyncze współprace The Weeknda z przedstawicielami muzyki elektronicznej nieuchronnie zmierzały do powstania tego solidnego retrofuturystycznego wydawnictwa. Gdyby Daft Punk nie pożegnali się z nami na dobre, z pewnością wtrąciliby na nim swoje trzy grosze. Szczególnie utwór „Less Than Zero”, podobnie jak „Save Your Tears” z poprzedniego albumu, ma wszystko to, czego potrzeba, by stać się radiowym hitem bądź hymnem smutnych potańcówek. Czekamy na ostatnią, „niebiańską” część i… do zobaczenia na koncercie w Warszawie! May peace be with you — Katia
12.
Quality Over Opinion
Louis Cole
Brainfeeder
Jeżeli rapowe braggadoccio byłoby techniką gry na basie, to ten smukły bajerancik Luis Cole nie schodzi z niej przez 70 minut. Multiinstrumentalista sięga na Quality Over Opinion po thundercatowską, brainfeederową estetykę postfunkowych wygibasów i destyluje z niej szarmanckość, cwaniactwo i szeroko rozumianą bajerę, tworząc krążek, którego bogate, wirtuozerskie, wielopoziomowe aranże mimo swojej elegancji wybrzmiewają raczej jako koncert flexingu songwriterskiego mięśnia. I tego funkowego, pełnego charyzmy i magnetyzmu prężenia skilli słucha się nad wyraz uroczo, w szczególności przez pryzmat nieco niezręcznej, mocno postinternetowej w duchu persony Cole’a. — Wojtek
11.
Cheat Codes
Danger Mouse & Black Thought
BMG
Będąc jeszcze gówniarzem, Danger Mouse zapłacił podobno swojemu szkolnemu koledze, aby ten ukradł ze sklepowej półki płytę Do You Want More?!!!??! ekipy The Roots. Kiedy kilka lat później dostał możliwość współpracy z jednym ze swoich idoli, czyli liderem wspomnianego zespołu przy okazji numeru „Mad Nice”, (który nie dostał się jednak na finalną wersję nagrywanego wtedy albumu), sam dorobił się już porządnego statusu na muzycznej scenie. Panowie zdecydowali o wspólnej płycie właściwie w momencie poznania się, ale na album zatytułowany początkowo Dangerous Thoughts przyszło nam czekać niemal dwie dekady. W międzyczasie zmieniały się pomysły i tytuł. Niebezpieczne umysły wpadły w końcu na kody, którymi skutecznie zdekonstruowali niemal każdą listę z podsumowaniem 2022 roku. Zanim to się jednak wydarzyło, obydwaj nie próżnowali. Producent udzielił się w kilku dość odległych od hip-hopu projektach, Black Thought ciągle nagrywał nowe numery z rodzimą formacją oraz wypuścił na światło dzienne trzyczęściową serię epek Stream of Thought, robiąc sobie miejsce na scenie również jako solowy artysta. Efektem wytężonych prac nad wspólnym dziełem, jest Cheat Codes, który z pełną mocą powraca do odzyskującego ostatnio coraz większa popularność, klasycznego brzmienia, oraz udowadnia po raz kolejny, że frontman The Roots zasługuje w pełni na miejsce w czołówce najlepszych raperów wszech czasów. Perfekcyjna technika i dopracowane w każdym calu wersy Tariqa oraz całego zastępu znakomitych gości siadły idealnie na nieodkrywające co prawda niczego nowego, ale idealnie dobrane produkcje Mouse’a i magia zadziałała. Jeżeli poczuliście ją w przypadku zapomnianego już nieco, ale ciągle świeżo brzmiącego Ghetto Pop Life oraz na świetnym The Mouse and The Mask, z pewnością dacie oczarować się i tym razem. — Efdote
10.
Gemini Rights
Steve Lacy
RCA
Drugi studyjny album najmłodszego członka The Internet zabiera nas w porozstaniową rzeczywistość, w której zresztą próbuje się odnaleźć sam muzyk. Singlowe “Bad Habit” szturmem podbiło wakacyjne listy przebojów i zbliżyło nas do brzmienia całego albumu, który poniekąd stanowi rozwinięcie Apollo XXI. Nagrywki iPhone’m i GarageBand zostały tu jednak porzucone na rzecz pełnoprawnego studia i współpracy z rozmaitymi producentami i gośćmi. Firmowe wielowarstwowe wokale i jasne, gitarowe riffy nie są spowite już w otoczce lo-fi, a przy wsparciu syntezatorów dostały bardziej sonicznego, przestrzennego brzmienia. Sposób w jaki Steve korzysta z tych kompozycji pozwala momentami poczuć, że duchowy spadek Prince’a pozostanie z nami na dłużej. Nie zabrakło też wielogatunkowych inspiracji, chociażby w “Mercury”, w którym pobrzmiewa bossa nova. Ciężko jedynie wytłumaczyć formę i umiejscowienie “2Gether”, które wprawdzie przecina dosyć niespodziewanie album w połowie, ale nie rozdziela go w ten sposób na części, ani nie wnosi zbyt wiele do brzmienia całości. Mimo niezbyt zachwycającej długości materiału, lekkość i przystępność tego albumu sprawia, że łatwo i chętnie się do niego wraca. — Richie Nixon
9.
SOS
SZA
Top Dawg
Mówi się, żeby nie oceniać płyty po okładce, ale zdjęcie odizolowanej SZA nad wodą, prawidłowo pozwala myśleć, że to naturalna kontynuacja Ctrl. Solana opanowała sztukę wewnętrznego dialogu do perfekcji i jeszcze mocniej dokonuje autorefleksji, związanej oczywiście z nieudanymi relacjami damsko-męskimi. Przez większość albumu SZA zdaje się pławić w stanie zagubienia. Raz próbuje dosłownie pozbyć się swojego eks („Kill Bill”), następnie rozpływa się nad utopijnym związkiem („Snooze”), potem płacze nad poczuciem własnej wartości („Special”), by na końcu wykrzyczeć byłemu kochankowi pier… się („I Hate U”). Jest toksycznie, śmierdzi desperacką rozpaczą, momentami tchnie z kolei chęcią zemsty i glow upem, którego niewierny pożałuje. To chaos emocjonalny, bo miłość potrafi odebrać rozum, ale to najprawdziwszy obraz tego, jak wygląda leczenie złamanego serca. Wszystko to opakowane znanymi nam sztuczkami z wcześniejszych produkcji gwiazdy, z singing in cursive na czele. Jest też parę nowych trików, takich jak jak pop-punkowe „F2F”, którego nie powstydziłaby się sama Willow Smith. Pomieszanie z poplątaniem, nie tyle co celowe, co po prostu potrzebne przy takiej treści. SOS to album, który najdobitniej pokazuje, jakie są różnice między tym, co wiemy a tym co, czujemy. — Eye Ma
8.
Sadza
Brodka
Kayax
Na swoim poprzednim wydawnictwie, Brut, wokalistka roztaczała wizję mglistego, brutalistycznego miasta. Tu przestrzeń zawęża się do zadymionego garażu na polskim podwórku, a to za sprawą tekstów w rodzimym języku i produkcyjnego wkładu 1988, którego album W/88, powstały we współpracy z Włodim, już dwa lata temu doceniliśmy za uchwycenie szarej rzeczywistości. Dzięki łagodnemu damskiemu głosowi na Sadzy udało się uzyskać bardziej sensualny efekt niż w wydaniu warszawskiego rapera. W utworze „Hydroterapia” Brodka i Zdechły Osa (mocna postać naszego ostatniego rankingu), młodzi i zranieni, brzmią razem jak najlepszy zespół w waszym mieście. Niespodziewane „Outro” skłania do pochylenia się nad wczesną twórczością Moniki z nowym nastawieniem oraz większym bagażem życiowym i zweryfikowania, czy aby na pewno była ona tak słodko-pierdząca, jak niektórym się wydawało. — Katia
7.
No Thank You
Little Simz
Forever Living Originals
Świat bardzo dziś potrzebuje takich płyt – mądrych, zadziornych, przepełnionych nienachalną wrażliwością. Tekstowo niezmiennie w samo sedno. Little Simz wskazuje codzienną obłudę i popycha w stronę światła, wyzwolenia się z bezsensownych ograniczeń i oceniania. Chociaż nie brakuje tu łączników z Sometimes I Might Be Introvert, piąty album Brytyjki brzmieniowo jest bardziej surowy, mniej poprzeplatany nawiązaniami do soulowej klasyki. No Thank You momentami sprawia wrażenie niezobowiązującego dema, by po chwili zaskoczyć symfonicznymi aranżacjami czy gospelowym chórem. Niemal tak, jakby za pierwszym podejściem udało się nagrać kompletne kompozycje, zachowując towarzyszące temu emocje i przepływ twórczej inspiracji. To krążek, obok którego nie można przejść obojętnie — od nonszalanckiego „Gorilla”, przez mocarne „Silhouette”, hipnotyzujące „X”, wzniosłe „Broken”, po zloopowane „Sideways” i miękkie „Who Even Cares”. Little Simz bez wysiłku przykuwa uwagę i prowokuje do refleksji. Kolejnym albumem zdecydowanie zaznacza swoje zasłużone miejsce wśród najlepszych na współczesnej scenie muzycznej. — Brzózkaaa
6.
Caprisongs
FKA twigs
Atlantic
FKA twigs wstrzeliła się z premierą swojego mixtape’u w czas powszechnej fascynacji serialem Euforia, kiedy to nagle granice tego, co wypada w kwestii stroju i makijażu, stały się mniej sztywne, a tym samym wizerunek wokalistki, zamiast na wstępie zrażać część jej potencjalnych słuchaczy, przyciągnął nowych fanów. Zresztą singiel „Tears in the Club” w duecie z The Weeknd aż prosi się, by wykorzystać go w jednej ze scen, w których akurat brokat miesza się ze łzami. Produkcją Caprisongs, miejscami eksponującego jamajskie korzenie i taneczny rodowód autorki, zajął się współpracujący między innymi z Rosalíą El Guincho. Tytuł materiału oraz astrologiczne pogawędki wplecione między partie wokalne sugerują, że mamy do czynienia z prawdziwą zodiakarą. Nikt tak pięknie nie mówi you’re not alone jak ona, przypominając w ten sposób utwór trip-hopowego brytyjskiego zespołu Olive (przez bywalców trance’owych imprez bardziej kojarzony z wersją ATB). Ku naszej uldze, osobista i konkluzywna „Thank You Song” pozwala sądzić, że FKA dostąpiła wyczekiwanego odrodzenia. — Katia
5.
The Forever Story
J.I.D.
Dreamville
J.I.D. ogląda z tobą album ze zdjęciami z dzieciństwa i skanami dyplomów za zawody sportowe, próbując ci wytłumaczyć, czemu wujek sąsiada koleżanki matki twojego kumpla z ławki też jest ważny w tej historii. Niesamowicie autoczuła historia mapująca myśli i emocje po całych pieleszach rapera nie popada jednocześnie w niezręczną przaśność i taniość takich powrotów. Muzyczne pocztówki w gradiecie filmu coming of age przybierają w dźwięku formy cytatów z soulowych klasyków i interpolacji kultowych sampli z najntisowego rapu. Wspaniały pamiętnik, który przy okazji przeładowany jest po sam brzeg jednymi z najlepszych kawałków hip-hopowych tego roku. — Wojtek
4.
Motomami
Rosalía
Columbia
Choć Katalonka osiągnęła ogólnoświatowy sukces już cztery lata temu, po wydaniu nagrodzonym Grammy El mal querer, to dopiero w 2022 roku po raz pierwszy w pełni wyszła naprzeciw zagranicznym słuchaczom. Inspiracje japońską estetyką i kulturą, rapem, współprace z uznanymi producentami, artystami (The Weeknd, Pharrell Williams, James Blake)… Ten właściwie eksperymentalny album Rosalíi jest najprzystępniejszym ze wszyskich trzech, jakie nagrała do tej pory. Artystka wykorzystała zresztą dość prosty, dobry patent: kontrast. Na Motomami surowość i agresja zderzają się z delikatnością, uczuciowością. Dwoisty charakter materiału odzwierciedla już sam tytuł będący połączeniem słów „moto” i „mami”. Ma również odbicie w samych utworach. Ich siłą są jednak popowe struktury oraz zabiegi, bez względu na to, czy jest to bragga i przewózka („La Combi Versace”), ballada („Hentai”) czy ukochane flamenco („Bulerías”). — Klementyna
3.
Mr. Morale & the Big Steppers
Kendrick Lamar
pgLang
Minęło pięć długich lat pełnych spekulacji i szukania najdrobniejszych tropów i doczekaliśmy się w końcu nowego krążka Kendricka Lamara. Krążka bardzo zaskakującego, artysta bowiem jeszcze nigdy nie dopuścił swoich słuchaczy tak blisko siebie. Można nawet stwierdzić, że wpuścił nas w głąb siebie, bo przez całą długość albumu uczestniczymy w jego terapii i przepracowywaniu traum z przeszłości. Tych nazbierało się całkiem sporo. Od dorastania w pełnym przemocy środowisku, którego częścią był również ojciec rapera, poprzez późniejsze mierzenie się z rzeczywistością i pokusami, jakie przynosi świat, aż do dźwigania bardzo odpowiedzialnej roli głosu pokolenia. Wszystko to nagromadziło się w głowie Kendricka, powodując blokadę twórczą, a wewnętrzna duma wyhodowana na bazie wcześniejszych doświadczeń skutecznie powstrzymywała go przed sięgnięciem po pomoc. Wokół albumu nic nie dzieje się przypadkiem. Od rewelacyjnej warstwy wizualnej, przez sprytnie ukryte symbole, jak chociażby data wydania w piątek 13., odnosząca się do daty śmierci Chrystusa, czy też niespodziewany, gościnny udział okrytego złą sławą Kodack Blacka, który być może miał symbolizować jednego z ukrzyżowanych łotrów. Nie bez powodu też album podzielony jest na dwie części. W drugiej następuje bowiem przełom, możliwy jedynie dzięki terapii. Przez nią, nie tylko dowiadujemy się o kolejnych głęboko skrywanych, mrocznych sekretach, ale sam autor odrzuca również za jej pomocą ciążącą mu rolę zbawiciela, wybiera siebie i staje się zwykłym człowiekiem, dla którego najważniejsza jest rodzina. Choć znajdą się osoby narzekające na brak repeat value czy mocnych, bangerowych momentów, warto przymknąć oko na te głosy i w skupieniu odbyć tę niełatwą podróż kilka razy, aby odkryć jeszcze więcej ukrytych znaczeń i być może wyciągnąć z niej również coś dla siebie. — Efdote
2.
Natural Brown Prom Queen
Sudan Archives
Stones Throw
Natural Brown Prom Queen udowadnia, że Brittney Parks ma wiele twarzy. Jest wybitną piosenkarką, performerką, zdolną skrzypaczką i producentką z niezwykłą umiejętnością opowiadania historii. “Cause I’m not average, average, average” skanduje Brittney Parks w “NBPQ (Topless)” — ma rację! Sudan Archives postanowiła spuścić trochę z tonu i pokazać inną, nieco bardziej szaloną stronę swojej natury. Mimo że album skupia się wokół najważniejszych tematów w twórczości Britt, takich jak kolor skóry czy kobiecość, jest miejsce na zabawę. Idealny tego przykład to numer “Selfish Soul” nawiązujący do “I Am Not My Hair” Indii Arie — celebruje różnorodność, wolność wyrazu, sprzeciwia się wyśrubowanym standardom piękna. Z drugiej strony to utwór, który mógł zaskoczyć wiernych fanów Sudan swoim mainstreamowym brzmieniem i rapową ekspresją. Nie sposób nie wspomnieć o otwierającym Natural Brown Prom Queen “Home Maker”, które uwodzi i wciąga. Tym razem Brittney sięgnęła po disco. Snuje opowieści o domowym ognisku, opiece i czułości. Temat domu przeplata się przez cały album, czy to w kontekście relacji międzyludzkich i tworzenia wspólnego miejsca, do którego się wraca, czy też jako symbol dzieciństwa. W utworze “Yellow Brick Road” Sudan udaje się w nostalgiczną podróż przez dobrze znane ulice, prawdopodobnie swojego rodzinnego Cincinnati, i zdradza sekret udanego związku — “it’s homemade”! Co ciekawe, książek pierwotnie miał nosić tytuł “Homesick”, bo powstał z tęsknoty do bliskich i domu podczas pandemii. — Polazofia
1.
Renaissance
Beyoncé
Parkwood
Już sama obserwacja czynnika ludzkiego skupionego wokół siódmego albumu Beyoncé to zajęcie nad wyraz interesujące. Wiele recenzji Renaissance zaczyna się od wyznań na temat niejednoznacznej relacji z muzyką artystki (utożsamiającej ten złowrogi, obłożony cynfolią pop) albo skrzętnie wystawianych diagnoz, tłumaczących nam kolejne megalomańskie zapędy potężnej divy czy ogólną kondycję ludzkości. Ciekawie konfrontuje się te opinie z dyskusjami na temat oddzielania artystów od ich twórczości czy tymi o post-ironicznym zaniku terminu guilty pleasure. Nowy album wokalistki ładnie zarysowuje istotę kontekstu, który tak wielu chciałoby z muzyki wyłączyć. A kontekst jest tu, wydawałoby się, najprostszy z możliwych. Oto dostaliśmy post-kryzysową płytę, celebrującą przyjemność, ale i oddającą hołd czarnym i queerowym filarom kultury klubowej (bez względu na to, czy chce się w tym widzieć koniunkturę, czy nie). Mamy tu też ogromny sztab producentów, bo w tworzeniu Renaissance wzięli udział m.in. Kelman Duran, Mike Dean, Honey Dijon, Skrillex, A.G. Cook, The-Dream, Raphael Saadiq, Syd, Leven Kali czy Hit-Boy. Od producenckich kwitów mogła rozboleć głowa; można się było obawiać, czy bass, deep house, afrobeat, hyperpop i inne klubowe odnogi mogą stać w jednym domu, i czy nie przyczynią się do stworzenia hydry (sample i wątki można podejrzeć choćby tu. Wykreowanie tego eleganckiego i wysublimowanego w swojej strukturze mikstejpu to niepodważalny element niespodzianki, którą jest ten album. Jeszcze nigdy Beyoncé nie brzmiała tak spójnie i konsekwentnie, a przede wszystkim (mimo klubowego wydźwięku płyty) subtelnie. Nie ma tu prześpiewanych refrenów, nie ma tu zresztą ani jednej prześpiewanej piosenki. Brak też manieryzmu ze ścieżki dźwiękowej do remake’u Króla Lwa. Renaissance to wykrystalizowany strumień muzyczny, płynący wartko i lekko zarazem, podobnie zresztą jak When I Get Home Solange. I choć czasem irytują mnie tak wszechobecne w muzyce porównania sportowe, to nie sposób nie przyznać, że pewna sportowa niepewność jest nieodłącznym elementem tej dziedziny. Renaissance, prócz ewidentnej spójnej wszechstronności muzycznej, jest i ewidentnym zaskoczeniem. A przecież też dla zaskoczenia muzyki słuchamy. Szczęśliwi ci, którzy będą postrzegać siódmy album Beyoncé w ramach zaskakującego odczuwania czystej, epikurejskiej radości życia. — Maja Danilenko
Komentarze