Trudno już chyba w 2023 czy 2024 roku oceniać rok jako muzycznie lepszy czy gorszy. W natłoku cyfrowych premier, przy bardziej niż kiedykolwiek zindywidualizowanych selekcji i odbiorze tego, czego, jak i kiedy słuchamy, problemem zgoła bardziej adekwatnym niż sam poziom (czy raczej charakter) wydawanej muzyki, wydaje się kwestia dotarcia do właściwych treści w odpowiednim czasie. Odpowiednim czasem nie musi być wcale koniec roku kalendarzowego — bywa zresztą wciąż, że to dopiero początek. Podobnie jak coraz śmielej artyści i słuchacze pozbywają się kolejnych stylistycznych barier, tak samo brzmieniem i treścią stapiają się ze sobą kolejne roczniki. Mimo wszystko w starym stylu i w starym składzie zebraliśmy, jak co roku, nasze ulubione płyty minionych dwunastu miesięcy, z nadzieją, że być może raz jeszcze któryś z naszych kontekstów ubogaci wasze plejlisty.
25.
Falling or Flying
Jorja Smith
FAMM
Rzutem na taśmę najnowsza propozycja Jorjy znalazła się w zestawieniu najlepszych płyt minionego roku. Na Falling or Flying słychać dużo londyńskiego popu, dużo niuansów R&B, ale również house’u i dance’u, a także flirt z dancehallem w „Feelings” czy funk wczesnych lat dwutysięcznych w „Little Things”. Mimo tego, że album jest mniej jednolity niż ulicznie soulowe Lost & Found, nowy album jest na swój sposób kompletny, być może za sprawą aksamitnego wokalu artystki. Zgodnie z tytułem, zawartość w pierwszej połowie krążka wznosi się przyjemnie, by w drugiej opaść, nie dotykając jednak dna. Pomimo komercyjnym ukłonom, Jorja nie zatraca swojej tożsamości, płytę wypełniają luz i powściągliwość Brytyjki, a sama muzyka pozbawiona jest tandenego połysku. — Forrel
24.
New Blue Sun
André 3000
Epic
Kto by się spodziewał, że po latach czekania na powrót André 3000 — ikonę hip-hopu, muzyk wypuści coś tak zaskakującego jak New Blue Sun Były członek grupy Outkast stwierdził, że na tym etapie życia nie ma o czym rapować i woli, żeby to muzyka odgrywała główną rolę. Album to mieszanka spirytystycznego ambientu, jazzu i żywych instrumentów, w tym tego najważniejszego — fletu. New Blue Sun udowadnia, że André od zawsze był artystą trudnym do zaszufladkowania, a rap to jedynie jedno z jego wcieleń. Być może zawiódł najbardziej zagorzałych fanów Outkastu, ale dla autora album był przestrzenią do uwolnienia kreatywności i eksperymentu, a zarazem medytacji i wyciszenia. — Polazofia
23.
Voice Notes
Yazmin Lacey
Own Your Own Records
Aż strach pomyśleć, co by było, gdyby ktoś kiedyś nie namówił Yazmin Lacey do śpiewania. Chociaż ma wspaniały głos i pochodzi z muzykalnej rodziny, to nie miała parcia na nagrywanie płyt i podbijanie list przebojów. Na szczęście nie udało jej się ukryć swojego talentu przed światem. Po kilku obiecujących EP-kach, w ubiegłym roku ukazał się jej długo oczekiwany debiutancki album. Voice Notes nie rozczarowuje. Yazmin nieco nonszalancko prowadzi przez kolejne utwory. Z lekkością i dystansem porusza tematy wewnętrznych i związkowych zawiłości na tle miękkich kombinacji głównie soulu, jazzu, R&B i odrobiny elektroniki. Płyta sprawia wrażenie jakby powstała bez wysiłku, mimochodem. Wystarczy jednak fragment, żeby bezpowrotnie dać się wciągnąć w te niezobowiązujące muzyczne opowieści, notatki głosowe i inne zapiski z codzienności. Voice Notes to krążek, który uspokaja, rozpuszcza napięcie i pokazuje, że dobrze jest czasem odpuścić sobie i innym. Można stosować po kawałku lub w całości, bez ograniczeń — nie ma skutków ubocznych. — Brzózkaaa
22.
Madres
Sofia Kourtesis
Ninja Tune
Gdyby Kourtesis wydała tę płytę przed pięcioma laty przywitałbym ją od progu jak spełnione proroctwo, ale choć tym razem potrzebowałem dać sobie z nią więcej czasu, proroctwa się nie przedawniają — Madres z końcem roku dowiozło spóźnione zakończenie lata, a może lato, które nigdy się nie kończy, albo nawet lato, które kończy się nieustannie i bezsprzecznie, ale ów koniec wcale nie nastaje To jedna chwila zatrzymana w czasie, romantycznie rozciągnięta na trzy kwadranse płyty, to ten słodko-gorzki moment, kiedy zdajemy sprawę, że być może właśnie przeżywamy jeden z najszczęśliwszych momentów swojego życia, a jednocześnie, że on już zaraz bezpowrotnie się skończy. Kourtesis pięknie doprawia deephouse’owe kompozycje własnym temperamentem, ale nigdy nie jest nachalna — podnosi na duchu, pomaga naprawdę czuć. — Kurtek
21.
Diamonds & Freaks
BLK Odyssy
Earthchild
Spójna różnorodność. Przepych i równowaga. Nieprzekombinowana świeżość. Album wywołujący skojarzenia z dorobkiem artystów, za którymi najbardziej tęsknie. Alternatywa wobec szanowanego przez opinię współczesnego hip-hopu, którego instrumentarium (mnie) nudzi, estetyka śmieszy, a słowotok męczy. To nie jest najlepsza płyta zeszłego roku. Jest jednak spora szansa, że może stać się jedną z twoich ulubionych. Wspominasz miło Sleepy’s Theme? Wyobrażenie o wspólnej sesji studyjnej Ohio Players, Devina the Dude, Kali Uchis, Kendricka, DJ-a Quika i Sa-Ra the Creative Partners dostarcza uśmiechu? Cenisz vibe i nie masz ciśnienia, żeby równolegle z piosenką czytać teksty na geniusie? Jeśli tak, być może znadziemy wspólny grunt w kwestii Diamonds & Freaks. — K.Zięba
20.
Utopia
Travis Scott
Cactus Jack
Travis Scott na Utopii połączył aktualne trendy ze swoim autorskim stylem, który wypracował około dekadę temu u boku Kanyego Westa. Pomysłów na jego czwartej płycie jest tak dużo, że słuchając jej po raz pierwszy, trudno przewidzieć, jak rozwinie się dany utwór. „K-POP” to na przykład radio-friendly reggaetonowy singiel ze zwrotkami Bad Bunny’ego i The Weeknda. Z kolei „Fe!n” z gościnnym udziałem Playboia Cartiego flirtuje z rage’em spod znaku Opium. Raper z Houston sięgnął nawet po niewykorzystany bit z Yeezusa, industrialnego albumu Kanyego Westa z 2013 roku, przy którym 10 lat temu pracował właśnie jako jeden z producentów. Minimalistyczny „Modern Jam” z wokalami Teezo Touchdown brzmi jakby pochodził z połowy lat 80., choć został zbudowany na jednej z wersji „I Am a God”. Utopia to album-blockbuster — eksperymentalny, ale przystępny. Pretenduje do miana opus magnum Travisa Scotta, bo choć artysta nie wynalazł swojego brzmienia od nowa, udoskonalił je i uwspółcześnił. — Klementyna
19.
Scaring the Hoes
Jpegmafia & Danny Brown
AWAL
Tytuł wspólnego albumu dwóch słynnych reprezentantów eksperymentalnego hip-hopu nawiązuje do środowiskowych memów o muzyce, która jest przeciwieństwem tej mainstreamowej i przyjemnej — takiej, jaką tworzą Jpegmafia i Danny Brown. Scaring the Hoes wydaje się źle zmiksowany, hałaśliwy i chaotyczny. Z tego pozornego bałaganu wyłania się jednak wiele rozwiązań, melodii, sampli i oczywiście odniesień do internetowej kultury — humoru-meta. Już w otwierającym album singlu „Lean Beef Patty” pojawia się przyspieszony fragment „I Need a Girl (Pt. 2)” P. Diddy’ego, nawiązanie do działań Elona Muska związanych z Twitterem i antysemickich postów Kanye Westa, a w tytule — do popularnej influencerki fitness. Mimo że Jpegmafia i Danny Brown świadomie stworzyli album na przekór trendom, Scaring the Hoes to projekt bardzo nowoczesny. — Klementyna
18.
Raven
Kelela
Warp
Długo wyczekiwany album Keleli nie przyniósł zawodu, ukazując artystkę w jej nawet dojrzalszej odsłonie. Podszyty społeczno-politycznymi motywacjami twórczymi Raven to krążek intrygujący, na całe szczęście wciąż w większości utrzymany w klubowej rytmice i charakterystycznej dla Keleli wysublimowanej estetyce futurystycznego R&B. Na płycie nie brakuje nowatorskich dla mainstreamu prób mariażu ambientu i muzyki tanecznej, które spięte unikalnym i zmysłowym głosem bohaterki całego zamieszania, stanowią najmocniejsze punkty zeszłorocznego wydawnictwa. — K.Zięba
17.
Let’s Start Here.
Lil Yachty
Quality Control
Odejściem od trapowej bazy Let’s Start Here podzieliło dotychczasowych słuchaczy Yachty’ego, jednocześnie przyciągając nowych i ich także dzieląc na dwa obozy. Niezależnie od raczej ciążącego tej płycie kontekstu wydawniczego, psychodeliczna wycieczka ex-rapera w gitarowe rejony przyniosła nam bez wątpienia interesującą płytę. Yachty’emu udało się w jakimś sensie to, co niezbornie próbował zrobić Lil Wayne w 2010 roku, nie do końca wyszło z kolei to, co Igorem pokazał Tyler, the Creator, ale oba te krążki, a także The Love Below André 3000 i 808 & Heartbreak Kanyego Westa pozostają w jakimś niedającym się bezpośrednio uchwycić związku z tym, co zaprezentował tutaj Yachty. Let’s Start Here jest w swoim neo-psych-rockowym animuszu gęstsze i bardziej powtarzalne niż którakolwiek z tamtych płyt. Cechują ją wewnętrzne sprzeczności, post-ironia miesza się tu z nieukrywaną wrażliwością — nie może być inaczej, Yachty nie udźwignąłby tym post-rapowym, post-kanyewestowym autotune’owanym wokalem ani grama prostolinijności — mimo wszystko próbuje i zaskakująco, na jakimś poziomie udaje mu się sprzedać też dziwaczny produkt nie tylko post-rapowy, ale chyba nawet przede wszystkim post-popowy. To jednocześnie papierek lakmusowy i odtrutka na formy, jakie coraz bardziej zuchwale przybiera współczesny pop. — Kurtek
16.
Sundown
Eddie Chacon
Stones Throw
W bądź co bądź zimowej chwili podsumowania albumów z zeszłego roku Sundown jawi się jako zagubione ogniwo między tanecznym wycofaniem Begone Dull Care Junior Boys a instagramowym łańcuszkiem ułożonym z tęsknoty za latem w środku zimy. Współzałożyciel najntisowego pop soulowego dua Charles & Eddie powraca na swoim drugim solowym albumie w dość zaskakujący (choć poniekąd naturalny po gładkim soulowym debiucie) sposób: wychylając się z rattanowego fotela skąpanego tropikalnym zachodem słońca gdzieś daleko stąd. Ale nie ma tu mowy o zdjęciach wkurwiaczach, wysyłanych do współpracowników z pozdrowieniami spod palmy; to muzyka bliska i namacalna, muśnięta elegancją exotiki, podlana błogością chillwave’u, i przypieczętowana subtelnym wokalem Chacona, który wśród tej anty-tanecznej sepii doskonale bryluje w nostalgii i powiązanym z nią wyciszeniu. Sundown daje nam pełen zestaw narzędzi, żebyśmy mogli się tym wyciszeniem delektować w delikatnym oświetleniu, gdzieś daleko stąd. — Maja Danilenko
15.
That! Feels Good!
Jessie Ware
EMI
To obowiązkowa pozycja liście odtwarzania, nie tylko podsumowującej 2023 rok. Stwierdzenie z otwierającego krążek utworu: That feels good, do it again równie dobrze może się odnosić do poprzedniej płyty Jessie Ware, bo przecież już What’s Your Pleasure? w 2020 roku porwało do tańca zmysłowym post-disco nawet tych najbardziej opornych i zniechęconych. I tym razem Jessie zaprosiła do współpracy Jamesa Forda, znanego m.in. z Simian Mobile Disco czy produkcji dla Haim, Kylie Minogue czy Gorillaz. Wspólnie wynieśli muzyczne inspiracje z przełomu lat 70. i 80. na jeszcze wyższy poziom, dając jeszcze więcej przyjemności. That! Feels! Good! to bezbłędnie wyselekcjonowany zestaw eleganckich, seksownych, wysokoenergetycznych utworów, z potrzebnymi przerwami na wytchnienie. Jessie Ware zachęca w nich do porzucenia tego, co niepotrzebnie ogranicza i znalezienia w sobie odwagi do sięgania po więcej radości, miłości i zabawy. Włączcie, chociaż na chwilę, żeby pofantazjować, ruszyć na parkiet, czy po prostu odpłynąć. — Brzózkaaa
14.
Beloved! Paradise! Jazz!?
McKinley Dixon
City Slang
Beloved! Paradise! Jazz?! to wychodzący do słuchacza z sercem na dłoni album, którego jedynym problemem było to, że poprzedzające go For My Mama and Anyone Who Look Like Her tak ściskało za gardło i serce, że co by się nie wydarzyło, nie byłoby zwyczajnie w stanie szarpnąć za te same struny wrażliwości. Na szczęście jednak McKinley Dixon nie aspiruje do wyścigu z samym sobą i chwała mu za to. Zamiast tego oferuje nam płytę bardzo literacką, czułą, pięknie zornamentyzowaną girlandami neo-soulu i tytułowego jazzu, która nawet w chwilach odpinania wrot pozostaje bardzo ludzka i skromna. A wspomnianych momentów nie brakuje, bo rapowych ortodoksów artysta próbuje przesiać już początkowym, nieco nokturnalnym, slam-poetyckim odczytem fragmentów tekstu Toni Morrison, która jest nie tylko duchową matronką i naczelną inspiracją Dixona, ale także autorką powieści (kolejno): Beloved, Jazz i Paradise, które stanową programową inspirację całego krążka. Dalej pośród ścieżek, które wydeptuje album czeka nas maniakalna, przesycona agresją fantazja na temat grisledowego rzemiosła („Mezzanine Tippin”), bezpardonowa, triumfalna, organiczna trapówa rzewnie wspominająca czasy świetności wytwórni TDE („Tyler Forever”) i masa chwytliwego, na wskroś urokliwego, pokornego soul-rapu, który choć dość mocno czerpie z lokalnego conscius rapowego podwórka, pozostaje do cna autorski. To kino obyczajowe absolutnie zafascynowane codziennością, pełne empatii i czułości, ale jednocześnie wokalnie piętnujące widoczne wyłomy i usterki w otaczających je realiach. — Wojtek
13.
Fountain Baby
Amaarae
Interscope
Jesteście głodni świeżego muzycznego powiewu znad afrykańskiego kontynentu? Tęsknicie za letnim klimatem? Wydany przed wakacjami krążek Fountain Baby spowodował, że słońce jeszcze mocniej zaświeciło dla Amaarae. Dziewczyna stworzyła na płycie futurystyczną mieszankę trapującego R&B, afropopu i jego charakterystycznych bębnów, hip-hopu, psychodelicznego rocka i punku, a nawet flamenco, do której dorzuciła całą gamę instrumentów. Całość brzmi światowo, luksusowo i niezwykle orzeźwiająco. Do tego dochodzi rześki i słodki sopran artystki, w którym miejscami słychać wpływy Janet Jackson. Jak Amaarae sama przyznała, tą płytą bliżej jej jednak do raperki, niż do wokalistki. Artystka nie krąży na płycie wokół tematów ważnych, ale bezpośrednio je porusza. Dochodząc do końca utworu, mamy więc konkretne rozwiązanie. Takiej umiejętności nauczył ją sam Babyface. A Amaarae porusza ważne kwestie — od sytuacji czarnoskórych kobiet, po problemy społeczności LGBTQ+. Album jest dojrzały i dopracowany, wciąż popowy, ale z silnymi wpływami innych okołosoulowych gatunków, różnorodny, miejscami dziki, ale wciąż spójny. Stworzony z pomysłem i bogactwem inspiracji. Od Fountain Baby bije pewność siebie, przekonanie o tym, czego się pragnie, ale również o tym, na co nie ma zgody. — Forrel
12.
Gold
Cleo Sol
Forever Living Originals
Gdy Cleo Sol w połowie września wypuściła Heaven, poczułem się lekko rozczarowany, a gdy dwa tygodnie później wydała Gold, a ja zatopiłem się w tę muzykę jak zahipnotyzowany, początkowo nie do końca potrafiłem uchwycić różnicę. Oba krążki można opisać jako smoothsoulowe i inspirowane gospel, różnica jest taka, że podczas gdy Heaven jest przede wszystkim smooth w kojący, choć dość zachowawczy sposób, Gold jest od pierwszego do ostatniego taktu jedną z najbardziej natchnionych płyt w dotychczasowej historii neo-soulu. Choć aranże są raczej kameralne, Sol nie rezygnuje wcale z całkiem współczesnej rytmicznej oprawy — jej wizja gospel polega na przełożeniu własnych duchowych inspiracji na brzmienie, w którym sama czuje się swobodnie i podkreślenie ich z wyczuciem raczej skromnym gospelowym chórkiem. Akromność to zresztą jedno z słów-kluczy do zrozumienia, jak i dlaczego ta płyta wyszła Sol tak znakomicie. I autentyczność — bo choć można się z Sol nie zgadzać co do sposobu widzenia świata, trudno zanegować siłę i namacalność wizji nakreślonej tak słodko na Gold. — Kurtek
11.
Praise a Lord Who Chews But Which Does Not Consume; (Or Simply, Hot Between Worlds)
Yves Tumor
Warp
Stało się. Yves Tumor ponownie stworzył dzieło zasługujące na wysoką pozycję w naszym rankingu. Nic dziwnego — naprawdę nazywa się Sean Bowie, a to przecież zobowiązuje. Wbrew długaśnemu tytułowi nie zagadano nas na śmierć, przeciwnie — pozostawiono wystarczającą przestrzeń dla instrumentalnych solówek i chóru. Gdyby rozłożyć album na poszczególne elementy, okazałoby się, że każdy z nich pochodzi z innej parafii, a jednak składają się one na przemyślaną, imponującą mozaikę. Za produkcję odpowiada skłonny do gatunkowych eksperymentów Noah Goldstein, który w ostatnim czasie wzbogacił swoje CV o pracę przy Utopii Travisa Scotta oraz Motomami Rosalíi. Umówmy się, w poszukiwaniu sampli mało kto kieruje się aż do Zambii, skąd wykopuje lokalny rock lat 70., co w tym wypadku zaowocowało nieprzewidywalnym, psychodelicznym singlem „Heaven Surrounds Us Like a Hood” Nasycenie tekstów religijną symboliką nie idzie w parze z przesadzonym patosem. Tu z nieba złoty sypie się kurz i pada purpurowy deszcz. Jest głośno, tanecznie i dziwacznie, dlatego Praise a Lord… prędzej zagości w głośnikach muzeum sztuki nowoczesnej czy sklepach Zary niż w kościelnych murach. Śpiesząc do konkluzji — Yves, tobie chwała na wieki. Amen. — Katia
10.
The Age of Pleasure
Janelle Monáe
Wondaland
Analizując na chłodno faktografię twórczości Janelle, można odnieść wrażenie jakby artystka zaliczała kompletnie odwrotny proces muzycznej ewolucji. Od wysoce konceptualnego, przepełnionego inspiracjami i ukrytymi znaczeniami The Archandroid dotarliśmy do trwającego ledwie pół godziny The Age of Pleasure, gdzie nie ma już żadnych androidów i Fritzów Langów, ale jest bezpośredniość, cielesność i niekończąca się zabawa z lejącym się w tle szampanem. Na szczęście dla nas (i całego świata) patrzenie na same fakty jest bezsensowne, a prostota to nie to samo co prostactwo. Czwarty longplay Janellki — pomimo swojego krótkiego metrażu — mieści w sobie naprawdę wiele muzycznej treści, usystematyzowanej przez wyraźnie nakreśloną fascynację afrobeatem i reggae. Utwory — również pomimo krótkich czasów trwania — bardzo zręcznie przeplatają między sobą frazy, przez co całość płyty sprawia wrażenie niekończącego się jamu. Sama zaś wokalistka — która w ostatnim czasie zaliczyła coming out jako osoba niebinarna — znalazła w sobie niezbadane do tej pory pokłady pewności siebie, radości z życia i… po prostu człowieczeństwa. Do The Age of Pleasure się nie tańczy, jeno lewituje. — Chojny
9.
Playing Robots in Heaven
James Blake
Republic
James Blake powrócił, chociaż tak naprawdę nigdy nie zniknął. Przez ostatnich kilkanaście lat spełniania się jako wzięty producent, songwriter, tajna broń wszystkich Kanye Westów i Travisów Scottów tego świata, w miarę regularnie budował własny solowy repertuar. I tak jak w ramach swojej dyskografii często eksploatował potencjał tych wszystkich nabytych znajomości (czego peakiem było najeżone ekskluzywnymi gościnkami Assume Form z 2019 roku), tak na najnowszym albumie Brytyjczyk zaliczył swoisty reset, reboot, czy jak tam to nazwać. Playing Robots Into Heaven powraca do introwertycznego alt R&B z początku poprzedniej dekady, wyziewającego spod obecnej od zawsze w jego DNA miłości do UK garage, dubstepu i house’u. Można wręcz uwierzyć, że James Blake na chwilę stał się ponownie tym niewinnym chłopakiem zasłuchanym w the xx, klejącym sobie w zaciszu domowym na komputerze pierwsze wygrzewy soulu nowej ery. — Chojny
8.
Erotic Probiotic 2
Nourished by Time
Scenic Route
Depilujce klaty i wyciągajcie satynowe koszule. Erotic Probiotic 2 to hypnagogiczna, płynna tożsamościowo, flaboyancka i, przede wszystkim, doskonale wyselekcjonowana składanka dyskotekowego R&B, która, mimo nieskrywanej surowości bedroomowej, undergroundowej produkcji, nadaje się do słuchania wszędzie poza sypialnią. Ba, nie tylko wyrywa R&B z pościelowego kokona, wypychając je na sam środek neonowego parkietu i przywracając do łask pamiętające ejtisy, bezpruderyjne, giętkie potańcówki, ale także robi to w uroczo nieśmiały, wycofany sposób. Chwilami nawet kontruje gibką słodycz co taneczniejszych singli okazjonalnym neurotycznym tąpnięciem melancholijnego wzrusza, choć zawsze wyważa je na tyle, by nie zachwiać zbytnio emocjonalnego gradientu całości. Dużo w tym autoerotyzmu i flirtu, ale też pełno introwertycznego swagu, który nie wiadomo, czy nie chce się narzucać, czy taktycznie zgrywa niedostępność. Rumienię się i nie wiem, czy dlatego, że mnie oczarowało, czy za bardzo odbijam się w matowym połysku każdej sekundy. — Wojtek
7.
Soft Spot
JMSN
White Room
JMSN doskonale wyczuł naszą słabość do R&B wczesnych lat 2000. Przyznajemy, wokalne podobieństwo do Justina Timberlake’a już na starcie ułatwiło mu robotę. Na Soft Spot jawi się jako nieco onieśmielający, bezpruderyjny gość, który zamiast płakać w poduszkę woli raczej wytańczyć smutki na parkiecie zadymionego, dusznego klubu. W otwierającym utworze „Love Me” niczym wykonawca „Cry Me a River” posiłkuje się chórem gospel i potwierdza, że perfekcyjnie opanował sztukę perswazji. Równie mocny punkt albumu stanowi „Feel Like a Woman”, czyli połączenie intymnego wyznania z bondowskim sznytem w warstwie muzycznej. Wiosną amerykański artysta zawita aż w czterech polskich miastach — Krakowie, Warszawie, Poznaniu i Gdańsku. Z kim widzimy się na koncercie? — Katia
6.
My Back Was a Bridge for You to Cross
Anohni and the Johnsons
Rough Trade
Po trzynastu latach niebytu Anohni ponownie skrzyknęła swoich współpracowników występujących z nią pod szyldem The Johnsons (w tym Jimmy’ego Hogharta, gitarzystę i producenta ze sporą i różnorodną siatką muzycznych powiązań). A wszystko po to, żeby stworzyć My Back Was a Bridge For You to Cross — odwołujący się do ikonicznego soulu, ale bardziej w emocjach, bo w formie to już soul na własnych zasadach. Już na samym początku wdaje się nas w ostrą wymianę zdań między dźwiękami w „Go Ahead” (jeśli wierzyć Wikipedii, jednym z nich jest klarnet), i choć następujący po nim „Sliver of Ice” jest powrotem do najczulszych korzeni Anohni z okolic I Am a Bird Now, to na metce ma 100% slowcore’u z tymi nieśpiesznymi gitarami, mięciutką perkusją, i ugładzonym klarnetem (i nie on jedyny). Ale cóż; śpiewa Anohni, więc surowy, gitarowy anturaż ustępuje uczuciom; a z nim też i my. Emocjonalny, ale i zupełnie naturalny wokal artystki, niejednokrotnie nagrany za pierwszym podejściem, pozwala zbliżyć się do opuszczenia, rozgoryczenia, niepewności i lęku na odległość, która w innych warunkach mogłaby przerażać. Anohni i Jimmy Hogarth mówią, że My Back… wychodzi z What’s Going On Marvina Gaye’a, i odpowiada na pytania w nim zawarte, mając też w sercu miejsce dla Niny Simone i Jimmy’ego Scotta. I nie będzie w tym ani krzty przekłamania. Całość albumu wieńczy „You Be Free”, brzmiący jak błogosławieństwo od kolejnej ikony tego albumu, spoglądającej na nas z okładki queerowej aktywistki Marshy P. Johnson; silny sygnał, że koniec końców Anohni nie chce nikogo zasmucać, chce całego życia dla tych, którzy z różnych powodów nie mogą go doświadczyć. Jakkolwiek wyświechtanym nie byłby frazes o bezpiecznej przestrzeni, to artystka pamięta, żeby w kryzysie — czy to osobniczym czy klimatycznym — uciskać nam miarowo dłoń na znak zrozumienia. — Maja Danilenko
5.
Red Moon in Venus
Kali Uchis
Geffen
Just a girl to hasło pod którym nowe pokolenie dziewcząt odzyskuje dla siebie wszystkie rzeczy, które świat zaklasyfikował jako niepoważne i niegodne uwagi — kolor różowy, kwiaty we włosach, astrologia, emocjonalność, zmienność, płynność, delikatność. W razie gdyby brakowało temu ruchowi soundtracku, to ja śmiało proponuję Red Moon in Venus. Kali Uchis na swoim drugim (prawie w całości) anglojęzycznym albumie celebruje kobiecość i emocjonalność, w przepiękny sposób uwydatniając siłę tkwiącą w jej pełnej akceptacji. Podróż przez przeróżne stany miłości z Kali przywodzi na myśl zeszłoroczny album SZA (którą przywołuję nieprzypadkowo, mając w głowie udaną kolaborację pań we „Fue mejor”) — jest bowiem podobnie spójny i eksploruje pokrewne tematy. Uchis inaczej niż SZA decyduje się jednak na otwarcie przez wybaczenie („I Wish You Roses”) i nadaje to ton całemu albumowi, który jest dla słuchacza delikatny i czuły. Artystka nie gubi się jednak w emocjach i zgrabnie utrzymuje postawę spokojnej bad bitch, odnajdując siłę i pewność siebie w boskiej kobiecości („Moral Conscience”). Kali umiejętne bawi się swoją skalą głosu, co przywodzi na myśl jedną z jej ulubienic — Mariah. Wplatane miejscami frazy w języku hiszpańskim dodają numerom pikanterii i namiętności, a także kładą akcenty w odpowiednich miejscach. Mnie osobiście urzekło nostalgiczne „Blue”, które jest niczym hołd dla utworów Sade. Całość brzmi niczym seria magicznych zaklęć na miłość, rzucanych przy kadzidłach i świetle księżyca („Moonlight”). W warstwie muzycznej Red Moon nawiązuje do znanych dobrze Kali rytmów klasycznego R&B, soulu, popu zgrabnie udoskonalonych nawiązaniami do muzyki latynoskiej i przeplatanych psychodelicznymi motywami. Produkcja jest perełką samą w sobie — album pozwala przepływać z utworu na utwór, dając poczucie ucieczki, którego tak szukamy w muzyce. Jeśli zatem, podobnie jak dziewczyny, lubicie cudowne gorące kąpiele to właśnie to uczucie relaksu, ucieczki, spokoju i dopieszczenia da wam na Red Moon in Venus Kali Uchis — w tej chwili najważniejsza artystka latynoskiego pochodzenia na scenie muzyki popularnej. — Siostra
4.
Desire, I Want to Turn Into You
Caroline Polachek
Perpetual Novice
Caroline Polachek stawia kolejny krok milowy w swojej solowej karierze. Pang wydane w 2019 zdobyło uznanie fanów i krytyków, ale to właśnie Desire, I Want to Turn Into You ugruntowało jej miejsce w muzycznym świecie. Na albumie czuć fascynację popem z lat 80-tych, ale nie brakuje eksperymentów, chociażby z muzyką elektroniczną. Brzmieniem oddaje również hołd zmarłej tragicznie w 2021 roku Sophie, której poświęciła utwór “I Believe”. Desire, I Want to Turn Into You nie jest może najłatwiejsze w odsłuchu, ale wciąga swoją tajemniczością i różnorodnością. Już w pierwszym utworze, “Welcome to My Island”, wokalistka zaprasza nas do swojej muzycznej krainy — osobliwej, miejscami dziwnej, ale na pewno fascynującej. Poza numerem otwierającym, nie sposób przejść obojętnie obok “Bunny Is a Rider”. Chociaż singiel został wydany na długo przed LP, do dzisiaj elektryzuje mnie linia basowa i niesamowity wokal Polachek. — Polazofia
3.
Lahai
Sampha
Young
Było oczekiwanie. Ale czy były TAKIE oczekiwania? Sampha reprezentuje wrażliwość z rodzaju tych, z którymi łatwo się rozminąć; zwłaszcza kiedy poza tworzeniem aury od neo-soulu oczekuje się też dźwiękowych punktów zaczepienia. Bez wartościowania żadnej z obu metodologii, muszę przyznać, że ja oczekiwałam przewagi tej drugiej i muzyka Samphy na jego debiutanckim albumie Process trafiała do mnie głównie wtedy, kiedy bliska była spotkania w połowie drogi. Dlatego przy Lahai utkwiłam w wielkim zdumieniu, które wzbudził już otwierający płytę, breakbeatowy „Stereo Colour Cloud (Shaman’s Dream)”, poruszająca medytacja o czasie, pobudzająca dodatkowo wyobraźnię ilustrującym ją wokalno-klawiszowo-perkusyjnym kolażem. Na Lahai Sampha ponownie kładzie nacisk na dobrze u niego znane, milenijne środki wyrazu, jak future garage i uk bass, ale tym razem dużo odważniej korzysta ze swoich atutów, tworząc polifoniczny melanż, w którym jest tyle samo przestrzeni dla soulowej organiczności, co dla elektroniki. Na dokładkę, dla miłośników warstwy tekstowej, z sobie tylko właściwą lekkością porusza temat czasu i tego, jak jego upływ organizuje nam życie. W medytacyjnych inklinacjach blisko mu zresztą do When I Get Home Solange. A jeśli już mowa o Solange, to nawet przy neutralnym podejściu do nowego wydawnictwa brytyjskiego artysty, trudno przejść obojętnie nad pieczołowitą inżynierią dźwięku, od której skrzy się Lahai, co słychać nie tylko w instrumentacji, ale i w wokalach, wyeksponowanych tu dużo odważniej niż na Process. Sampha się po swojemu rozbisurmanił, rozśpiewał i podarował nam strojną szkatułkę, wypełnioną barwnym pyłkiem i subtelnym puchem. — Maja Danilenko
2.
Soul,PRESENT
Q
Columbia
Soul,PRESENT to być może najbardziej zręczna i kreatywna próba przetworzenia spuścizny Prince’a i Michaela Jacksona na współczesny soul w tej dekadzie. Krążek jest dość jednoznacznie duchologiczny, ale wyprodukowany ze współczesną swadą. Wszystko to, czemu mógłby patronować tutaj wspomniany już Prince, zostało przez Q kreatywnie przetworzone, ułożone i podane na nowo. W centrum tej muzyki, choć wychodzącej otwarcie do popowej publiki stoi bowiem syntezatorowy funk, manifestujący się zupełnie otwarcie lub stanowiący podwaliny do kompozycji bardziej klasycznie soulowych. Q doskonale rozumie stylistykę ejtisowego R&B na poziomie i melodyki, i brzmienia, a przy tym jest samoświadomym i dojrzałym artystą, dzięki czemu wielokrotnie udaje mu się tutaj osiągnąć rejon popowej transcendencji. — Kurtek
1.
The Omnichord Real Book
Meshell Ndegeocello
Blue Note
W Soulbowlu mamy udokumentowaną latami naszych podsumowań słabość do albumów transgatunkowych — takich, które mimo nieodmawialnego, korzennego fundamentu wywracają porządki, krzyżują stylistyki i rewitalizują soulowe prawidła bez porzucania najważniejszego dla tej tradycji, żywo bijącego serducha. Nic więc dziwnego, że The Omnichord Real Book triumfuje na szczycie naszej tegorocznej listy. Album śmiało można stawiać na równi z całym dobrodziejstwem współczesnego afrocentrystycznego muzycznego arthousu, który w miejsce gatunkowej inwentaryzacji stawia całą szeroko rozumianą czarną kulturę jako inspiracyjny monolit, z którego każdy lepi po swojemu, choć ze wspólnej gliny. Ndegeocello jednak nawet na tle tak barwnie opierzonego środowiska wydaje się wybijać poza szereg samą monumentalnością i ambicjonalnym rozmachem swojego dzieła. Pozostało w niej z dawnych lat dużo nieuznającej kompromisów dźwiękowej brawury godnej jej queerowo-anarchistycznych korzeni, jednak jazz-funkową pyskówkę zastępują art-popowa elegancja, niesamowity kunszt i wysublimowanie, które na spółę ze spuścizną europejskiej (przed wszystkim brytyjskiej) sceny współczesnego jazzu wypychają chwilami ten ponadgodzinny kolos w rejony totalnego transcendentu. Czego tutaj nie ma — ambientowe klawiszowe interludia, tęskniący za seventisami afrofuturyzm, afrobeat odmieniany przez wszystkie przypadki i warianty lokalne. Wszystko jednak nie daje wrażenia bełkotu, a raczej totalnie świadomie prowadzonej, psychodelicznej, duchowej, natchnionej odysei, tak niehomogenicznej jak różnorodna jest historia czarnego dziedzictwa. — Wojtek
Komentarze