Słowa piosenki mówiły o tym, że wszyscy chłopcy odeszli z naszego peubla. Na szczęście w życiu nie jest tak jak w piosence i większość naszych ulubionych chłopaków wraca do nas na jesieni. To będzie prawdziwy zalew testosteronu, czyli to, co duże dziewczynki i wszystkie tygrysy lubią najbardziej. Jak już zapewne dobrze wiecie, powrócić mają Robocik Thickocik (aka Robin Thicke), Sadystyczny Rafael (vel Raphael Saadiq) oraz Janek Legenda (znany także jako John Legend). Co więcej, do wystrzelenia w przestrzeń muzyczną nowych albumów szykują się również moi dwaj ulubieni chłopcy z Wysp, czyli Kano i Craig Krejdżina David (ten ostatni najprawdopodobniej będzie odcinał kupony od sławy w wersji Greatest Hits). Dodajmy do tego, że niewiele ponad miesiąc temu z popiołów powstał Pharrell z całym swoim kramem pt. N.E.R.D. Skubaniec udowodnił, że wszyscy ci, którzy położyli już na niego lachę, zrobili to stanowczo za wcześnie. To wszystko sprawia, że moje serce raduje się niczym te Jay’a-Z. Z drugiej strony, nigdy nie można być do końca usatysfakcjonowanym i przy te całej radości jest jeszcze coś, co mnie martwi i czego/kogo do osiągnięcia całkowitej ekstazy mi brakuje. Mówię oczywiście o Maxwellu i D’Angelo, najsłynniejszych zaginionych w akcji. Coraz częściej i coraz głośniej mówi się, że panowie autentycznie mają zamiar powrócić. Ponoć siedzą w studiach i nagrywają. Szepce się o możliwych datach premiery ich krążków. Maxwell ma się nawet przygotowywać do trasy koncertowej, o czym poinformował ma swoim profilu w myspace. Całkiem niedawno zresztą udowodnił, że rzeczywiście jest w wyśmienitej formie koncertowej. Ten występ potwierdza, że wokalista na scenie to nadal czysty seks. Zatem jeśli chodzi o, przynajmniej fizyczną (czyt. koncertową), formę Maxwella, nie mamy się czym martwić. A to czy zbierze się do kupy artystycznie i czasowo, to już zupełnie inna kwestia. Oby. Na to liczę i wiem, że jest nas wielu. Zmartwień i wątpliwości może za to dostarczać D’. Pewne źródła donoszą, że wziął się on za siebie i nie wygląda już tak jak na powyższym zdjęciu z policyjnej kartoteki. Jednak nie oznacza to też, że wygląda tak jak za czasów Untitled. To może tłumaczyć, dlaczego na okładce do The Best So Far użyto zdjęcia z epoki albumu Voodoo. Wiem, to tylko płytkie kwestie zewnętrzne, ale one całkiem istotnie składają się na cały obraz. Do tego dochodzi pytanie, czy po tych wszystkich perypetiach, podoła wokalnie. Ostatnio mój odtwarzacz podpowiedział mi, że muszę koniecznie posłuchać występu Sadystycznego Rafaela, w którym towarzyszy mu właśnie pan Archer. To było w 2003 roku. Zdaje sobie sprawę, że D’ mógł mieć wtedy zły dzień, zapalenie krtani i polipa w gardle. Ale nie zmienia to faktu, że brzmi tu przerażająco. Nie wiem, czy w ciągu tych 5 lat coś zmieniło. Mam przynajmniej taką nadzieję, a ta, jak wiadomo, umiera ostatnia. Jednak wciąż zadaję sobie pytanie, czy naprawdę chcę powrotu D’Angelo. Na jego miejscu i w takiej formie, zaczęłabym się poważnie zastanawiać, czy może nie lepiej pozostać legendą z 2 genialnymi studyjnymi albumami na koncie, niż ponownie wchodzić do rzeki pełnej ryb wszelakich, w której może już zabraknąć dla mnie miejsca i gdzie czekać na mnie będzie tylko ośmieszenie. Posłuchajcie i zastanówcie się, czy naprawdę warto brukać powrotem swoją legendę. Naprawdę?
Raphael Saadiq – Be Here ft. D’Angelo (z płyty All Hits at the House of Blues, 2003)
[audio:BeHere.mp3]
Komentarze