album
Destiny’s Child kompilują piosenki miłosne

Nowa składanka Love Songs będzie zawierać 13 klasycznych numerów zespołu i nową piosenkę „Nuclear”. To pierwszy premierowy kawałek tria od ośmiu lat. Legacy Recordings, wydawca płyty, potwierdził, że „Nuclear” to nowo nagrany utwór, nie odrzut z dawnych sesji grupy. Album zostanie wydany 29 stycznia, dwa tygodnie przed walentynkami. Powyżej okładka, poniżej tracklista, zawierająca za wyjątkiem otwierającego „Cater 2 U”, raczej mało oczywiste numery. Na odsłuch „Nuclear” przyjdzie nam pewnie jeszcze chwilę poczekać.
Spis utworów:
1. „Cater 2 U” (Destiny Fulfilled, 2004)
2. „Killing Time” (Destiny’s Child, 1998)
3. „Second Nature” (Destiny’s Child, 1998)
4. „Heaven” (Simply Deep, 2002)
5. „Now That She’s Gone” (The Writing’s On The Wall, 1999)
6. „Brown Eyes” (Survivor, 2001)
7. „If” ( „Destiny Fulfilled, 2004)
8. „Emotion” (Survivor, 2001)
9. „If You Leave (featuring Next)” (The Writing’s On The Wall, 1999)
10. „T-Shirt” (Destiny Fulfilled, 2004)
11. „Temptation” (The Writing’s On The Wall, 1999)
12. „Say My Name” (Timbaland remix) (This Is The Remix, 2002)
13. „Love” (Destiny Fulfilled, 2004)
14. „Nuclear” (Love Songs, 2013)
Zapowiedź albumu: Wings of Love – niepublikowane nagrania Shuggiego Otisa

Ostatni album Shuggiego Otisa – Inspiration Information ukazał się niemal 40 lat temu, w 1974 roku. Od tego czasu nie wydano żadnych kolejnych nagrań legendy psychodelicznego soulu lat 70. Teraz wytwórnia Epic we współpracy Legacy Recordings przygotowuje się do reedycji wspomnianego Inspiration Information, powszechnie uznawanego za najlepszy z trzech albumów Otisa. Wydaniu ma towarzyszyć druga płyta, zatytułowana Wings of Love gromadząca niewydane lub mało znane nagrania artysty. Oba wydawnictwa ukażą się 16 kwietnia. Poniżej spis utworów obu płyt – gwiazdką zaznaczone zostały utwory uprzednio niepublikowane.
Inspiration Information:
1. „Inspiration Information”
2. „Island Letter”
3. „Sparkle City”
4. „Aht Uh Mi Hed”
5. „Happy House”
6. „Rainy Day”
7. „XL-30”
8. „Pling!”
9. „Not Available”
10. „Miss Pretty” *
11. „Magic” *
12. „Things We Like to Do” *
13. „Castle Top Jam” *
Wings of Love:
1. „Intro” *
2. „Special” *
3. „Give Me Something Good”
4. „Tryin’ to Get Close to You”
5. „Walkin’ Down The Country” *
6. „Doin’ What’s Right” *
7. „Wings Of Love” *
8. „Give Me a Chance” *
9. „Don’t You Run Away” *
10. „Fireball of Love” *
11. „Fawn” *
12. „If You’d Be Mine” *
13. „Black Belt Sheriff” *
14. „Destination You!” *
Recenzja: Bruno Mars Unorthodox Jukebox

Bruno Mars
Unorthodox Jukebox (2012)
Atlantic
Pierwszy album Bruna Doo-Wops & Hooligans odniósł nie tylko spory sukces komercyjny, ale zyskał także przychylne recenzje krytyków. Często w takich przypadkach, wydając drugą płytę, trudno jest zachować zadowalający obie strony poziom. Mars znalazł jednak sposób na utrzymanie równowagi w tej kwestii jeszcze przez jakiś czas.
Na Unorthodox Jukebox Bruno kontynuuje założenia, które sprawdziły się na poprzedniej płycie. W chaotycznym repertuarze po raz kolejny znalazły się: typowy utwór z wpływami reggae („Show Me”), ballady prostodusznego romantyka („When I Was Your Man”, „Young Girls”) oraz nieskomplikowane popowe kawałki („Money Make Her Smile”, „Natalie”).
Mars nie byłby jednak sobą, gdyby nie zaprezentował nam przebojowych numerów, których inspiracji należy szukać nawet o kilka dekad wcześniej. Wokalista czaruje i urzeka damską część publiczności słodkim głosem w piosence na wzór hymnów z lat 60. – „If I Knew”, hołduje zespołowi The Police w singlowym „Locked Out of Heaven” oraz odświeża funkowo-dyskotekowego ducha dawnych potańcówek w wibrującym „Treasure”. Stara szkoła swobodnie miesza się tutaj z nową. Łatwo wpadające w ucho, oparte na żywych instrumentach podkłady tworzą idealne radiowe, ale niebanalne, hity.
Unorthodox Jukebox to bezpieczna kopia poprzedniej płyty, która sprawi, że Bruno nie będzie musiał martwić się o swój los przez najbliższych kilka miesięcy. Pytanie tylko – co potem? Obawiam się, że przy następnym wydawnictwie fani mogą wymagać czegoś więcej niż jedynie poprawności.
Recenzja: Cody ChesnuTT Landing on a Hundred

Cody ChesnuTT
Landing on a Hundred (2012)
One Little Indian
Soul, klasyka, powrót do korzeni, Motown – tych kilka krótkich wyrażeń w najlepszy sposób opisuje najnowszy album artysty. W tym roku minęło 10 lat od wydania jego pierwszego dzieła The Headphone Masterpiece, jak można się więc domyślić, wszystko co słyszymy na Landing on a Hundred to podsumowanie minionej dekady w życiu ChesnuTTa. Mimo tego, iż w odróżnieniu od pierwszego albumu Cody zdecydował się rejestrować materiał w profesjonalnym studiu w Niemczech, jego zamiłowanie do analogowych technik nagrywania sprawia, że całość brzmi jakby stworzona była w domowym warunkach. Głębokość i ciepło analogowych taśm dają o sobie znać.
Podczas gdy pierwsza płyta była mieszanką popu, soulu i rapu, tym razem dostajemy krążek oparty w stu procentach o muzykę soul z okresu początku lat 70-tych. Cody skutecznie manipuluje swoim głosem oraz dźwiękiem instrumentów inspirując się przy tym największymi legendami soulu: Gayem, Womackiem czy Mayfieldem. Jeśli chodzi o treść, muzyk ociera się o różne tematy, oddając hołd swoim afrykańskim korzeniom w „I’ve Been Life”, rozważając o kwestiach miłości w „Love Is More Than a Weeding Day”, a także poruszając kwestie odkupienia w „Til I Met Thee”. Warto zaznaczyć, iż zdecydowaną siłą Codiego jest zdolność łączenia tematów socjalnych, politycznych i miłosnych z zachowaniem odpowiedniego balansu i uniknięciem tandetnego i taniego wydźwięku. Artysta swoimi tekstami zabiera nas na wycieczkę po życiu pełnym wzlotów, upadków, nadziei oraz ostatecznego zwycięstwa.
Analizując słabsze strony, muzycznie nie jest to produkt dla osób oczekujących nowoczesnych rozwiązań, ciekawych aranżacji oraz różnorakiej struktury utworów. Miłośnicy muzycznych innowacji z pewnością nie znajdą tutaj zbyt wielu rzeczy dla siebie. Mimo tego Cody swoim brzmieniem zabiera nas w interesującą podróż po zapominanych nieco w dzisiejszych czasach sferach oryginalnej muzyki soul, gdzie szumy i szelesty taśm dodają uroku a nie zakłócają odbioru płyty. Podsumowując całość, Landing on a Hundred to interesujące i ciekawe wydawnictwo, które jest godne polecenia wszystkim koneserom i fanom muzyki soul z lat 60-tych i 70-tych.
Recenzja: Nick Waterhouse Time’s All Gone

Nick Waterhouse
Time’s All Gone (2012)
Innovative Leisure
Po gigantycznym sukcesie Back to Black Amy Winehouse, retro soul na dobre zadomowił się we współczesnej popkulturze. Niczym grzyby po deszczu zaczęli wyrastać kolejni wykonawcy, mniej lub bardziej ewidentnie inspirujący się klasycznym rhythm & bluesem. Wkrótce słuchacze się znudzili, moda się zmieniła, ale nurt pozostał i nadal radzi sobie całkiem nieźle. W związku z tym pytanie jak odróżnić prawdziwie dobry album od marnej imitacji wciąż pozostaje aktualne.
Nick Waterhouse to idealny przykład na to, że współcześnie można tworzyć autentyczny rhythm & blues, głęboko zakorzeniony w klasyce gatunku. Kalifornijczyk nie wykorzystuje swojego brzmienia jako punktu zaczepienia do wielkiej multimedialnej kariery, nie dba o aktualne trendy, wydaje swoje płyty na winylu, jak nakazuje tradycja. Muzyka broni się sama.
Na Time’s All Gone, ledwie ponad półgodzinnym debiutanckim longplayu, Waterhouse nie stara się przepisywać przeszłości na teraźniejszość, by brzmieć adekwatnie; nie wygładza brzmienia; nie podszywa się pod kogoś, kim nie jest; nie pożycza wybranych elementów stylistyki lat 60., ignorując te, które mu nie leżą; nie jest wybitnym wokalistą — po prostu robi swoje, nagrywa muzykę, która go stworzyła i robi to z niesamowitym wyczuciem. Płyta zachwyca naturalnością z jaką muzyczna elegancja zostaje tu wpisana w surowy, niemalże garażowy rhythm & blues. Album jest kwintesencją przebojowości w starym stylu — na krótkie, ale intensywne piosenki składają się przejrzysty rytm, szczere emocje i nieskrępowane meandry żywych instrumentów.
A gdzie w tym wszystkim współczesność? Współczesność nie ma do zaoferowania niczego ponad tę w jakimś sensie pierwotną energię bijącą z każdego z jedenastu numerów na Time’s All Gone. Brown, Redding, Charles byliby dumni. Waterhouse’a można ze spokojem i bez cienia wątpliwości położyć na jednej półce w ich towarzystwie.
Nowy teledysk: Luke James „Make Love To Me”

Świeżo nominowany do nagrody GRAMMY wokalista Luke James nie zwalnia tempa. Po debiutanckim singlu „I Want You”, spieszy by pokazac nam teledysk do najnowszego nagrania :Make Love To Me”. Sceny klipu ewidentnie nawiązują do obrazu Erniego Barnesa Sugar Schack, który to stał się okładką do płyty Marvina Gaye’a I Want You. Nagranie wyprodukowane przez Salaamiego Remi jest drugim, oficjalnym singlem z nadchodzącego albumu Made To Love, który ukaże się w 2013 roku. Zanim krążek trafi do sprzedaży, James wypuści jeszcze 12 grudnia EP pt. Whispers In The Dark. Obejrzyjcie ten zmysłowy akt tańca w wykonaniu m.in. Kelly Rowland.
<>center
Nowy utwór: Adrian Younge presents The Delfonics „Stop and Look (And You Have Found Love)”

Oto projekt, na który warto poczekać. Adrian Younge, producent i słynna filadelfijska soulowa grupa The Delfonics nagrają razem album. Niby wiedzieliśmy o tym od września, ale wydanie krążka wciąż się przeciągało, przyszedł listopad i nic. Teraz wiadomo, iż płyta ukaże się nie wcześniej, niż na początku 2013 roku, za sprawą wytwórni Wax Poetics. Younge jako wizjoner i piewca renesansu soulu, będzie trzymał pieczę nad tym wydawnictwem, wykorzystując swój nieprzeciętny zmysł do łączenia klasycznego soulu ze świeżymi brzmieniami. Do tego dorzucić można Williama Harta i mamy sytuację win-win. To może być jedna z najlepszych propozycji opartych na samplingu w przyszłym roku. W tej chwili możecie odsłuchać pierwszego singla z tego albumu. Gorąco polecam!
Recenzja: Cee Lo Green Cee Lo’s Magic Moment

Cee Lo Green
Cee Lo’s Magic Moment (2012)
Warner
„Dobra robota Cee Lo! Dobrze Cię widzieć po raz kolejny w tv! Uwielbiamy wszystkie twoje przeboje!” – sarkastycznie na temat ostatniej działalności muzyka wypowiadają się bohaterowie jednego z ostatnich odcinków serialu South Park. Wiecznie czujni łowcy absurdów popkultury po raz kolejny trafiają w sedno. Nie tylko oni zastanawiają się co kieruje panem Greenem, że ponad eksperymentalny hip hop postawił balansowanie na granicy kiczu w sferze retro-popu, a medialną nieśmiałość projektu Gnarls Barkley zamienił na celebryckie wszędobylstwo. Kiedy dowiedziałem się, że szykuje album ze świątecznymi piosenkami zacząłem się zastanawiać, czy będzie to tylko strzał w kolana, czy już gwóźdź do trumny.
Lubię wydany dwa lata temu nostalgiczny brzmieniowo album The Lady Killer. Jego urok tkwił nie tyle w podróży w lata 60.-80., co w kreowaniu bezpośrednio na muzycznej płaszczyźnie image’u pociesznego psychopaty z kreskówkowym głosem i niewyparzoną gębą. Są to aspekty, na które zabrakło miejsca na Cee Lo’s Magic Moment. Covery najbardziej znanych centrohandlowych przebojów na gwiazdkę nie dają wokaliście pola do popisu. Cee Lo grzecznie trzyma się oryginalnych wersji utworów. To zła droga – ktoś taki jak on powinien wokalne braki nadrabiać charyzmą post-outkastowego freaka, emanowaniem ekstrawagancją, a standardy śpiewane pod linijką zostawić takim osobom jak Michael Buble, czy obecny na płycie Rod Stewart.
Same aranżacje również utrzymane są głównie w mocno klasycznym stylu, dopiero zaskakująco chłodna i syntetyczna „Cicha noc” wzbudza pewien podziw – szkoda, że to dopiero ostatni utwór na płycie. Przed nim trzeba się zmierzyć na przykład z „All I Need Is Love” – koszmarkiem bazującym na muppetowym „Mah Na Mah Na”, słuchając którego poczułem w sobie nienawidzącego świąt Grincha.
„Walcie się, jestem Cee Lo i mogę robić co chcę, nawet nagrać świąteczny album!” – mam cichą nadzieję, że właśnie taka idea przyświecała muzykowi z Atlanty, kiedy zdecydował się nagrać tę płytę. Wciąż go cenię i dalej wierzę, że znów uraczy nas dobrym krążkiem, ale niestety, chcąc nie chcąc, słuchając Cee Lo’s Magic Moment zamiast przeżywać magiczną chwilę, z wyjątkowym utęsknieniem patrzyłem na półkę, na której stoją niesamowite Soul Food, Cee-Lo Green… Is the Soul Machine, czy St. Elsewhere.
Recenzja: L’Orange The Mad Writer

L’Orange
The Mad Writer (2012)
Jakarta
Od lutego 2011 roku, kiedy to ukazała się jego pierwsza epka The Manipulation, fani talentu L’Orange’a czekali na długogrający album. Po drodze dostaliśmy Old Soul, krążek z remiksami i mashupami, poświęcony pamięci i twórczości Billie Holiday. Jak się okazuje, okres ten był męczący dla samego twórcy, który długo marzył o swoim pierwszym, prawowitym solowym albumie. Nareszcie jest.
The Mad Writer to album koncepcyjny w czystej postaci, na którym teksty i wokalne występy są inspirowane filmami noir i jazzem z tamtej epoki. W trakcie 13 utworów odbywamy z tym zdolnym producentem kinową podróż do przeszłości, duszy, umysłu i wyobraźni . . . szalonego pisarza.
Sama produkcja artysty jest praktycznie bez skazy. Wszystko jest dopieszczone i dopięte na ostatni guzik. Sporo tu instrumentalnego i eksperymentalnego hip-hopu, połączonego z elementami jazzu, soulu i trip-hopu. Jeśli idzie o zaproszonych gości, to L’Orange postawił na znanych sobie z poprzednich projektów wykonawców. Trzeba przyznać, że jest to dość wytworne towarzystwo. Być może nazwiska takich postaci jak yU, Blu, Has-Lo i Erica Lane szerszej publiczności mówią niewiele, ale idealnie wpasowują się w takie przedsięwzięcie. Niewątpliwie utwory z ich udziałem wysuwają się przed szereg — w tytułowym nagraniu, yU zagłębia się w umysł rzeczonego, szalonego pisarza, w „Alone” Blu daje próbkę swojego storytellingu, zaś w „Femme Fatale” Erica Lane, ucieleśnia jeden z klasycznych motywów filmów noir, czyli kobietę fatalną. Album jest złożony tak, że jedno nagranie zgrabnie przechodzi w drugie, co tworzy niezwykle urokliwy klimat. Niemal siedzimy obok Rity Hayworth palącej papierosa, uchwyconej na czarno-białej taśmie filmowej.
The Mad Writer legitymizuje pozycję L’Orange jako jednego z ciekawszych i uzdolnionych producentów w gatunku instrumentalnego hip-hopu. Artysta ma wyjątkowe wyczucie jak łączyć bogactwo talentów swoich gości ze swoją wyjątkową kreatywnością pod jednym szyldem. Utożsamiając na chwilę, tytułowego szalonego pisarza z autorem tego wydawnictwa, można stwierdzić, iż twórca zagubił się w swoim umyśle, lecz znalazł z niego wyjście, zwyczajnie go pożerając.
Recenzja: Alicia Keys Girl on Fire

Alicia Keys
Girl on Fire (2012)
RCA Records
Nie bądź zły, to tylko całkiem nowa ja – śpiewa Alicia w otwierającym Girl on Fire utworze. Złym być nie można, bo zmiany są niewielkie, a mimo kiepskich singli dostajemy album, który tworzy najbardziej zwartą całość od wydania The Diary.
Mówi się, nieważne jak się zaczyna, ale jak się kończy. Keys nie tylko doskonale otwiera album znakomitym „Brand New Me”, ale zamyka go w jeszcze lepszym stylu przedstawiając w pełni dojrzały obraz samej siebie jako artystki. Ale choć klasyczne momenty mogą wydawać się najlepsze, na tle całej płyty wyróżniają się także te, gdzie Alicia pozwoliła innym artystom uchylić rąbka ich talentu i muzycznego kunsztu. Jako że jej samej od kilku lat nie udaje się już niczym zaskakiwać, wszelkie eksperymenty muzyczne dodają projektowi choć odrobinę świeżości (m.in. zaangażowanie lepszej połówki duetu The xx, Jamiego Smitha w „When It’s All Over”).
Ale jest tu także kilka poważnych pomyłek. Najsłabszy element to tytułowy „Girl on Fire”, który przewrotnie ma najmniej ognia ze wszystkich utworów. Nie jest to ewenement, że najsłabsza piosenka promuje całe wydawnictwo. Bardziej dziwi fakt, że nikt w sztabie tak szanowanej wokalistki nie zapobiegł wydania marnej kopii „No One” i to w najgorszej z możliwych wersji. W szczególności, że z kolejnym „Fire We Make” dzieli je ogromna przepaść. Duet z Maxwellem jest utworem subtelnym i pełnym klasy.
Nawet mimo tych słabszych momentów na Girl on Fire nawet można odnaleźć to, czego najbardziej brakowało na The Element of Freedom. Od zakorzenionego w tradycjach Motown „Tears Always Win”, delikatnego „Not Even the King” czy potwierdzającego pisarski talent Franka Oceana „One Thing” – słuchanie Alicii ponownie daje przyjemność w najczystszej postaci.
Kiedy wszystkie znaki na ziemi i niebie wskazywały na kolejny bolesny zawód, Alicii z pomocą tuzina producentów udało się stworzyć solidną, spójną płytę łączącą spokojne, nastrojowe dźwięki z nowoczesnym brzmieniem. Wszyscy lubimy takie miłe niespodzianki.