Wydarzenia

Soulbowl 2010s: Najlepsze albumy dekady

Data: 13 maja 2020 Autor: Komentarzy:

 
 

 

Soulbowl: Najlepsze albumy dekady 2010s25.

Ctrl

SZA

Top Dawg / RCA

Ścieżka dźwiękowa dla singielek po przejściach w erze fuckboyów i one night standów – tak w skrócie można podsumować pełnoprawny debiut SZA. Obsesja na punkcie tytułowej kontroli, której utraty tak bardzo boi się nasza bohaterka, to przede wszystkim niemożność radzenia sobie z relacjami damsko-męskimi. Na podstawie swoich doświadczeń z facetami, SZA niechcący zdiagnozowała całe pokolenie dziewczyn „20-something”. I’m sorry I’m not your baby mama – śpiewa mocno rozgoryczona w „Drew Barrymore”, dosadnie oddając realia niejeden nieszczęśliwie zakochanej. I choć tematyka Ctrl jest z pozoru prozaiczna, to właśnie ubrana w tak kameralną i intymną formę alternatywnego R&B, nabiera cech solidnego albumu koncepcyjnego z wpływami neo-soulu z czasów Eryki Badu. To nieco bardziej jaśniejszy i wielowymiarowy obraz SZA w stosunku do tego, co prezentowała wcześniejszych na EP-kach. Co prawda SZA wydaje się być bardziej wyważona w swojej wrażliwości niż Jhené Aiko, ale za to jednocześnie przemawia przez nią pewność siebie na miarę Kehlani. Ctrl pełne jest tęsknoty i nostalgii, i dlatego wydaje się tak bardzo bliskie i znajome. To pamiętnik na dłuuuugie lata dla młodych i ambitnych, poszukujących swojej drogi, który co prawda nie przynosi jednoznacznych odpowiedzi i konkretnych rozwiązań, ale za każdym razem rodzi kolejne pytania o własną wartość i samoocenę. — Julia Borowczyk


Soulbowl: Najlepsze albumy dekady 2010s24.

Anti

Rihanna

Westbury Road / Roc Nation

Anti było tym, czego wcześniej Rihannie brakowało najbardziej — jej pierwszym koncepcyjnie, brzmieniowo i songwritersko koherentnym materiałem długogrającym. Chociaż Rihanna podobnie jak wcześniej miesza w obrębie płyty pop, rock, dancehall, hip-hop i R&B, produkcja jest na tyle subtelna i nastawiona na detale, że poszczególne piosenki komponują się ze sobą nadzwyczaj dobrze. Choć Anti podobnie jak wcześniejsze krążki piosenkarki jest dziełem zbiorowym — Rihanna wyszła poza krąg stałych współpracowników i wyciągnęła rękę w stronę artystów, którzy z powodzeniem współtworzyli nową falę R&B. Dzięki nim melodie są tu z reguły bardziej złożone niż na wcześniejszych wydawnictwach piosenkarki, a przez to utwory angażują słuchacza na zupełnie innym niż dotychczas poziomie. Nie jest to zatem album, któremu można oddać sprawiedliwość po jednokrotnym przesłuchaniu, ale materiał, który z każdym kolejnym odsłuchem zdaje się odsłaniać przed słuchaczem jakiś nowy szczegół. I właśnie dzięki temu replay value Rihanna, nieoczekiwanie ląduje w czołówce najlepszych albumów dekady, co jeszcze dziesięć lat temu było nie do pomyślenia! — Kurtek Lewski


Soulbowl: Najlepsze albumy dekady 2010s23.

Black Radio

Robert Glasper Experiment

Blue Note

Black Radio to płyta dla czarnej muzyki w pewnym sensie przełomowa. Artysta kojarzony ze sceną jazzową – pianista mający za sobą nagranie trzech albumów dla Blue Note Records nagrał płytę soulową, a właściwie mieszającą ten gatunek właśnie z jazzem i hip-hopem. Wielu artystów i wiele grup z kręgów hip-hopu robiło to wcześniej, ale jedynym jazzmanem, któremu się to udało jest Roy Hargrove wraz z The RH Factor. Robert Glasper stworzył coś na skalę do tej pory niespotykaną, ponieważ zebrał prawdziwą ekstraklasę artystów. Na krążku pojawią się takie tuzy jak Erykah Badu, Bilal, Lalah Hathaway, Meshell Ndegeocello czy Lupe Fiasco. Do tego Glasper jest pierwszym jazzmanem, który zdobył nagrodę Grammy w kategorii „Najlepszy Album R&B” właśnie za Black Radio. Krążek jest świetnie wyprodukowany, zaśpiewany i zarapowany, przywodząc na myśl stare, dobre czasy Soulquarians. Płyta okazała się takim sukcesem, że rok po premierze ukazała się część druga. — Dill


Soulbowl: Najlepsze albumy dekady 2010s22.

Trilogy

The Weeknd

XO / Republic

House of Balloons, ThursdayEchoes of Silence, to wydawnictwa, które zmieniły nie tylko życie odpowiadającego za nie Abela Tesfaye’a, ale również pozwoliły na nowo zdefiniować brzmienie i rolę współczesnego R&B. Weekndowska trylogia odcisnęła swoje piętno w muzyce rozrywkowej, stając się w kolejnych latach inspiracją dla wielu artystów i artystek chcących zaszczepić w swojej twórczości choćby odrobinę tego onirycznego, sensualnego i pełnego napięcia klimatu. Znaczenie tego materiału w sposób wymowny podkreśla to, że niespełna rok później wszystkie trzy mixtape’y trafiły na nośnik fizyczny nakładem Republic Records, oficyny związanej z grupą Universal. Dziś, po blisko 10 latach od premiery trylogii, kanadyjski wokalista jest muzycznie i życiowo już w zupełnie innym miejscu, jednak to właśnie wydane w 2011 wydawnictwa pozwoliły mu do tego miejsca dotrzeć. — Dźwięku Maniak


Soulbowl: Najlepsze albumy dekady 2010s21.

We Got It From Here… Thank You 4 Your Service

A Tribe Called Quest

Epic

We Got It From Here… Thank You 4 Your Service to satysfakcjonujące, w pełnym tego słowa znaczeniu, zamknięcie jednego z najważniejszych rozdziałów hip hopu. To także instrukcja — nie tylko dla artystów rapowych; jak zaliczyć udany powrót po bezprecedensowo długiej (18 lat!) przerwie. Po pierwsze, idealnie wyważyć to, co aż za dobrze znane z tym, co nieznane. Po drugie, zręcznie odnaleźć się w kontekście zupełnie innych czasów i zupełnie innych widoków za oknem. Po trzecie, nigdy-przenigdy nie stracić miłości do tego, co się robi. A Tribe Called Quest, dziękujemy za służbę. — Chojny


Soulbowl: Najlepsze albumy dekady 2010s20.

Process

Sampha

Young Turks

Mam słabość do brytyjskich artystów balansujących między alternatywą, a mainstreamem. Taki jest Sampha, taka jest płyta Process. Wyjątkowo emocjonalny materiał, w którym wykorzystanych zostało minimum środków. Bardzo równy, nienachalny ale i przebojowy z jednym numerem, który za każdym razem porusza mnie tak samo. Chodzi oczywiście o „No Ones Knows Me Like the Piano”. Totalnie ponadczasowa kompozycja. Process świetnie pasuje do całego katalogu wytwórni Young Turks — obok FKA Twigs stanowią dla mnie najjaśniejsze punkty współczesnego R&B tworzonego na Wyspach. Wielki talent Samphy można było dostrzec już na płytach SBTRKT-a. To zdecydowanie oryginał na muzycznej scenie ostatniego dziesięciolecia. — Łukasz Kowalka


Soulbowl: Najlepsze albumy dekady 2010s19.

Beyoncé

Beyoncé

Parkwood / Columbia

W 2013 roku Beyoncé ponownie udowodniła, że jej instynkt jest niezawodny. Nad piątym solowym albumem Knowles pracowali jedni z najlepszych kompozytorów, muzyków i producentów, którym udało się stworzyć bardzo atrakcyjne brzmieniowo połączenie współczesnego R&B z klasycznym soulem, hip hopem, popem, funkiem i porcją elektroniki. Ten krążek to kolejna skuteczna lekcja odwagi, a składający się na nią materiał jest zaskakująco intymny — pani Carter wciąga swoich słuchaczy w labirynt erotycznych wyobrażeń, bezwstydnych pragnień i miłosnych uniesień. Beyoncé to spójna opowieść o zaufaniu do siebie i przeżywaniu chwili wszystkimi zmysłami. — Hanna Brzezińska


Soulbowl: Najlepsze albumy dekady 2010s18.

„Awaken, My Love!”

Childish Gambino

Glassnote

Na Awaken My Love! Donald Glover postanowił odejść od sztandarowego wizerunku rapera, którego główną specjalnością są punchline’y i gry słów. Zamiast tego pochodzący z Atlanty artysta zwrócił się w stronę inspiracji ambitnym brzmieniem funku i soulu spod znaku Funkadelic czy Prince’a. Sukces tej płyty polega nie tylko na fantastycznej, dopracowanej w każdym detalu warstwie muzycznej, która w takim samym stopniu łączy oldchoolowy klimat lat siedemdziesiątych z nowoczesnym zacięciem. Równie istotne jest to, że Gambino udało się uniknąć bezrefleksyjnego naśladownictwa swych idoli i z tej mieszanki inspiracji ulepił coś charakterystycznego i w stu procentach swojego. — Jędrek Pawłowski


Soulbowl: Najlepsze albumy dekady 2010s17.

The Epic

Kamasi Washington

Brainfeeder

Zaangażowanemu w środowisko hiphopowe saksofoniście-wizjonerowi Kamasiemu Washingtonowi ze swoim debiutanckim krążkiem udała się rzecz na bardzo wielu poziomach niebywała. Jego The Epic zdobyło uznanie prasy niezależnej i słuchaczy na co dzień niezwiązanych blisko ze sceną jazzową. Tym samym sprawił, że jazz, niegdyś symbol witalności, bezkompromisowości, buntu przeciwko zastanemu porządkowi, znów stał się adekwatnym środkiem wyrazu — być może po raz pierwszy od ponad 40 lat. Ten trwający niemal trzy godziny muzyczny gigant bez wątpienia dorasta bowiem do nadanego mu tytułu. I o ile zwykle wzbraniam się przed używaniem w języku polskim słowa epicki przy opisie czegokolwiek innego niż gatunku literackiego, w tym przypadku bez chwili zawahania muszę przyznać — album Washingtona jest w istocie epicki. Zrobiony z wyczuciem i rozmachem, hołdujący kilku pokoleniom jazzmanów, począwszy od post-bopowego Sun Ry przełomu lat 50. i 60., poprzez silne wpływy tradycji spiritual jazzu szkoły Coltrane’owskiej, szeroki wachlarz inspiracji rozkwitających w jeszcze kolejnej dekadzie fuzjonistów, aż po bardziej współczesne, choć także mające długą historię, zainteresowanie jazzmanów prostą soulową harmonią. Tym samym Washington splótł na tym przełomowym dla siebie i nowej sceny jazzowej w ogóle amalgamat rozmaitych fascynacji w jeden pęk, którego siłą jest zawsze ekspresja. A porwać nie dali się mu nieliczni. Tym samym The Epic w 2015 roku nareszcie należycie wprowadził jazz w XXI wiek. — Kurtek Lewski


Soulbowl: Najlepsze albumy dekady 2010s16.

New Amerykah Part Two: Return of the Ankh

Erykah Badu

Universal Motown

Pamiętam konkretną chwilę, gdy wychodziłem ze sklepu z ostatnią płytą Eryki Badu w ręku. To był koniec tej epoki, kiedy w dniu premiery płyty szukało się jej fizycznie na półce sklepu, a dopiero potem wkładało się ją z ekscytacją do odtwarzacza. Nie miałem samochodu ani discmana (już wtedy reliktu jeszcze poprzedniej epoki), miętoliłem więc zafoliowany jeszcze krążek w dłoniach na siedzeniu autobusu miejskiego. W momencie wydania drugiej części Nowej Ameryki muzyka i cykl wydawniczy Badu były czymś na tyle naturalnym, że gdyby wówczas stara i mądra cyganka wywróżyła mi z okładki The Return of the Ankh, że królowa neo-soulu nie nagra w przeciągu kolejnej dekady ani jednego prawowitego longplaya, przekląłbym ją w myślach, że nam złorzeczy, ale nie wziąłbym tej przepowiedni na poważnie. Ale słuchając krążka teraz, wszystko nabiera sensu. Po odważniejszej pierwszej części Ameryki na szalenie przyjemnej, ale jednak w kontekście dyskografii Badu dość zachowawczej drugiej piosenkarka zajmuje bardzo klasyczne pozycje — bawi się autorskim mariażem inspiracji latami 70. i czegoś w rodzaju neodyskotekowej inkarnacji Baduizmu. To rozkoszna, ale niepozorna płyta. Jedna z tych, które dzisiaj otacza się czcią, podczas gdy one wyrywają się jak mogą. Dajmy im i dajmy sobie! — Kurtek Lewski


Soulbowl: Najlepsze albumy dekady 2010s15.

The ArchAndroid

Janelle Monáe

Wondaland / Bad Boy / Atlantic

Wizja Metropolis Janelle Monáe to triumf na wielu poziomach. W inspirowanym arcydziełem kina niemego w reżyserii Fritza Langa ambitnym projekcie piosenkarki android Cindi Mayweather, alter ego Monáe, popada w konflikt z międzygalaktycznym prawem, zakochując się w człowieku imieniem Anthony Greendown. Swoją muzyczną podróż Cindi i Janelle rozpoczynają w 2007 roku suitą „The Chase” od spektakularnej ucieczki w rytm futurystycznego rock & rolla (zrealizowanego na kanwie współczesnego R&B z progresywną domieszką funku, klasycznego soulu, rocka i swingu), który za jakiś czas stanie się wizytówką projektu i samej Monáe. Na The ArchAndroid i Cindi, i Janelle w pełni rozwijają skrzydła. Mayweather staje się ikoną ruchu oporu, a Monáe wspierana finansowo i kreatywnie przez Diddy’ego wraz z zespołem wiernych współpracowników z Wondaland Art Society osiąga kreatywne wyżyny. Album wypełniony jest po brzegi eksperymentami stylistycznymi — wspólnie z Saulem Williamsem Monáe najpierw wprowadza słuchaczy w hipnotyczny trans w „Dance or Die”, następnie eksploruje psychodeliczny kameralny pop lat 60. w onirycznym „Mushrooms & Roses”, by zakończyć epicką ośmiominutową orkiestrową balladą zaśpiewaną z jazzowym zacięciem prosto ze szkoły starego Hollywood w „BaBopByeYa”. W międzyczasie przeżywa rozmaite przygody — prowadzi zimną wojnę i ląduje w wypatrywanym Wondalandzie — narracja niezmiennie zamyka się w formie niesamowicie przebojowych art popowych numerów rozmaitej maści. Wydanie The ArchAndroid w formie longplaya, a nie jak planowano wcześniej, jako dwóch osobnych epek, pokazało siłę płyty długogrającej — ledwie znana wcześniej Monáe właśnie dzięki płycie wkroczyła pewnym krokiem do pierwszej ligi R&B. Krytyczny sukces ArchAndroid miał też niebagatelny wpływ na wskrzeszenie mody na albumy koncepcyjne, które od połowy lat 80. były w poważnym odwrocie. Nic w tym zresztą dziwnego — nie da się ukryć, że Monáe, tworząc mieszankę do tej pory nieodkrytą i do dziś zupełnie niepowtarzalną, zdefiniowała na nowo, jak może brzmieć R&B. — Kurtek Lewski


Soulbowl: Najlepsze albumy dekady 2010s14.

Lemonade

Beyoncé

Parkwood / Columbia

Czytelnicy tabloidów żartują, że Lemonade narodziło się tuż po feralnym incydencie w windzie, gdzie doszło do bójki pomiędzy Jayem-Z a Solange. Prawdą jest jednak, że w obliczu tamtych wydarzeń Beyoncé została zmuszona, by porzucić nie tylko wizerunek idealnej supergwiazdy, ale przede wszystkim szczęśliwej żony i matki. I być może właśnie tym doprowadziła przełożenie własnych doświadczeń na twórczość do perfekcji, nie tylko pod względem liryki czy produkcji, ale także wizualizacji. Oczywiście najważniejszym spoiwem tej realizacji było szeroko rozumiane współczesne R&B, ale dzięki dość mocnym akcentom m.in. rocka („Don’t Hurt Yourself”), country („Daddy Lessons”), reggae („All Night”) czy trapu („Formation”), krytycy bez wahania stawiali ją gdzieś pomiędzy Prince’em a Niną Simone. Wiele z haseł tej momentami dramatycznej melorecytacji, takich jak „boy bye”, „Becky with a good girl” czy „I slay”, wpisało się na stałe w popkulturę. Wielką rolę na Lemonade odegrała także historia czarnoskórych, czy to w postaci poezji Warsan Shire, cytatów z Malcolma X czy epizodu Sereny Williams w jednym z klipów. Wszystkie te motywy wybrzmiały jeszcze bardziej w późniejszym koncercie gwiazdy na Coachelli. Lemonade naturalnie kończy się happy endem, choć na drodze do pełnego katharsis stanęła jeszcze odpowiedź Jaya-Z 4:44 i w końcu wspólny projekt państwa Carter. Beyoncé jest profesjonalistką w kreowaniu własnego „ja” w życiu publicznym, ale nikt nie przypuszczał, że gdy przejmie narrację historii o niewierności męża, nagra najlepszy krążek w całej swojej dyskografii. — Julia Borowczyk


Soulbowl: Najlepsze albumy dekady 2010s13.

Take Care

Drake

Young Money / Cash Money / Republic

Po ekscytujących mixtape’ach i miażdżącym debiucie, drugi studyjny album Drake’a okazał się egzaminem, który Kanadyjczyk zdał z wyróżnieniem i w trybie przyśpieszonym wskoczył na przewód doktorski. Na Take Care wszystko się zgadza — jest spójny koncept opowiedziany we wciągający sposób, jest potężny ładunek hitowy i co najważniejsze dla popkultury początku poprzedniej dekady, raper tworzy wrażenie jakby pokazywał całego siebie w turbo osobistych tekstach, a to jest zapowiedzią zbliżającej się ery emocjonalnego ekshibicjonizmu (przypomnę też, że to na krążku po raz pierwszy pojawił się zwrot YOLO.). Tym samym Take Care wyznaczyło kierunek, w którym podążał hip hop przez następnych kilka lat, a fani, dziennikarze i krytycy zaufali talentowi Drake’a do narzucania trendów. Kiedy przypominam sobie okoliczności, w których słuchałam (i w sumie nadal słucham) tej płyty, cała dziennikarska otoczka przestaje mieć dla mnie znaczenie. Album do dzisiaj jest soundtrackiem do przepłakanych nocy, rozstań z partnerami i partnerkami, chwil budujących przyjaźnie na całe życie i najlepszym towarzyszem, kiedy potrzebuję szybkiego resetu od brutalnej życiówki. Tam po prostu jest wszystko, czego potrzebuję. — Marta Malinowska


Soulbowl: Najlepsze albumy dekady 2010s12.

Igor

Tyler, the Creator

A Boy Is a Gun / Columbia

Tyler, the Creator przekroczył wszystkie możliwe granice. Igor nie jest albumem hip-hopowym. To raczej wpisany w nowatorską muzycznie formę obraz, którego istotą jest koncept, a kreowana za pomocą dźwięku przestrzeń jest głównym wyrazem treści. Forma ta została stworzona już kilka lat temu przez znamienne dla gatunku The Life of Pablo czy Blonde, i kultywowana choćby przez piękne zeszłoroczne When I Get Home Solange. Tym razem Tyler w autorski sposób miesza rap z podszytym syntezatorami neo-soulem, czerpiąc przy tym garściami ze spuścizny lat 70. i 80. Ale Igor to przede wszystkim piękny breakup album. Tyler wreszcie jako dojrzały człowiek i artysta opowiada historię relacji z drugim mężczyzną w trójkącie miłosnym. Emocje na płycie przenikają się tak płynnie, jak kompozycje, w których warstwy, wyjątkowo zręcznie, został wkomponowany szereg poszczególnych artystów. — Klementyna Szczuka


Soulbowl: Najlepsze albumy dekady 2010s11.

Yeezus

Kanye West

Def Jam / Roc-A-Fella

Dziś już nikogo nie dziwią kontrowersyjne i egocentryczne wybryki Kanyego Westa, ale kiedy w 2013 roku odpalaliśmy jego najnowszy album, chyba każdy czuł się nieswojo. Już od pierwszych sekund było jasne, że Yeezus będzie właśnie tą płytą, gdzie kreatywność i wizjonerskie podejście Kanyego, ale także jego egoteizm i pewność siebie osiągną apogeum. Mroczny minimalistyczny klimat, wszechobecne wrzaski, wsparcie takich postaci jak Daft Punk czy Arca i rzecz jasna Ye — wkurzony jak nigdy dotąd samozwańczy bóg, bez skrupułów przelewający swoją energię na podkłady równie surowe jak jego emocje. To właśnie sprawiło, że Yeezus stał się idealnym zwieńczeniem rozpoczętej pięć lat wcześniej emocjonalnej i introwertycznej trylogii Westa, która tak bardzo odcisnęła swoje piętno na współczesnej muzyce. — Kuba Wojewódka


Soulbowl: Najlepsze albumy dekady 2010s10.

Malibu

Anderson .Paak

ArtClub / Empire / OBE / Steel Wool

Dzięki Malibu właściwie nieznany wcześniej szerszej publiczności wokalista zmienił się w gwiazdę światowego formatu. Na krążku .Paak wreszcie określił się stylowo. Na poprzednim Venice, a to śpiewał, a to rapował, łącząc jedno z drugim do tego stopnia, że trudno było stwierdzić, kim właściwie jest. Malibu (wbrew zakusom samego artysty na kolejnym Oxnard) pokazało, że jednak zdecydowanie bardziej odpowiada mu druga opcja, choć od rapowania też nie stroni. Słucha się tego wszystkiego cudownie. Nie tylko ze względu na charyzmę Andersona, bo muzyka prezentuje się tu także jako dobry tekściarz, a warstwa muzyczna, współtworzona również przez niego samego, jest porywająca nie mniej niż on sam. Cała płyta jest w zasadzie przepełniona nawiązaniami do różnych lat i stylów — soulu, hip-hopu, funku. Malibu to znakomity, ponadczasowy materiał. — Dill


Soulbowl: Najlepsze albumy dekady 2010s9.

Flower Boy

Tyler, the Creator

Columbia

Na Scum Fuck Flower Boy Tyler, the Creator ze wszystkimi kreatywnymi przymiotami i konsekwencjami własnej persony, na poczet kolejnej artystycznej kreacji, wychylił wreszcie własną twarz zza maski Goblina. To jednocześnie jego najbardziej koherentny tematycznie i brzmieniowo album w karierze, oparty w dużej mierze na przytulnych neo-soulowych hookach, ale nierozwadniający zawartości Tylera w Tylerze — nieszukający kompromisów, ale świadomie poświęcający część istoty Goblina, by zrobić miejsce dla części Tylera. Nie ma tu jednak miejsca na stylistyczną i przedmiotową schizofrenię — potencjalne luki skutecznie wypełniają fantazja i absurd, ale przesłanie, i w tym sensie Flower Boy można uznać za bardzo swoisty manifest, pozostaje czytelne. W jego centrum znajdziemy istotę wszelkiego humanizmu — odwieczną udrękę człowieka wynikającą z nieustannego mierzenia się samotnością, którą zupełnie naturalnie zazwyczaj próbuje się zagłuszyć poprzez wpisanie własnej egzystencji w ramy społeczne, odnalezienie siebie pośród ludzi przez upodobnienie się do nich. Ale Tyler idzie o krok dalej — nie tyle, a może nie tylko, zdaje się mówić „koniec końców jestem taki jak wy”, ale ten nieoczekiwany przypływ szczerości równoważy własnym ego. To, że nie ukrywa się już za maską, w żaden sposób nie czyni go nagim, bezbronnym. Potwierdza to zresztą jednoznacznie, nie szykując się do pojedynku na gołe pięści. Nie rezygnuje z siebie. Wyraża siebie. I robi to, świadomie burząc resztki gatunkowych murów, które kiedyś od popowej metropolii oddzielały hiphopowe ghetto. — Kurtek Lewski


Soulbowl: Najlepsze albumy dekady 2010s8.

LP1

FKA twigs

Young Turks

FKA Twigs na swoim długogrającym debiucie kreatywnie spożytkowała trendy redefiniujące w minionej dekadzie nie tylko soul i R&B, ale także, a może nawet przede wszystkim, tętniącą życiem brytyjską scenę muzyki klubowej. Jako podstawowy budulec krążka wykorzystała rytm, który podobnie wraz z całą sferą produkcyjną jest tu stricte minimalistyczny — i jeśli chodzi o dobór środków estetycznych, i przede wszystkim rozwijanie struktur harmonicznych w kolejnych częściach poszczególnych utworów. FKA Twigs w naturalny sposób kontynuuje tu świadomą i otwartą wizją kobiecej seksualności przedstawioną wcześniej w innym formacie przez Beyoncé. Od wydania LP1 zestawianie FKA Twigs w bezpośrednim porównaniu z którąkolwiek z wielu innych wokalistek nowej fali R&B jest absolutnie bezzasadne. Młoda Brytyjka może nie jest szczególnie kreatywna, jeśli chodzi o tytułowanie swoich wydawnictw, ale jej długogrający debiut był kolejnym istotnym krokiem w ewolucji brzmienia i tożsamości R&B po Channel Orange Franka Oceana dwa lata wcześniej. — Kurtek Lewski


Soulbowl: Najlepsze albumy dekady 2010s7.

Blonde

Frank Ocean

Boys Don’t Cry

Na Blonde Frank Ocean napisał się zupełnie od nowa, serwując słuchaczom nieprzewidywalną godzinną podróż z nurtem własnego strumienia świadomości. Rozwija tu kreowany konsekwentnie od debiutanckiego Nostalgia, Ultra z 2011 roku koncept płyty-opowieści zrealizowanej w ryzach szeroko (jak na płytę pop) wykorzystanej muzyki konkretnej i związanej z nią intertekstualności na pierwszym froncie. Pomimo tego Blonde jest jednak nawet bardziej intymny i kameralny niż Channel Orange — trochę na wzór płyt Elliotta Smitha, choć rzecz jasna przy wykorzystaniu zupełnie innych środków. Tym samym Ocean po raz kolejny wprowadza R&B na inny poziom — z wielu pozornie chaotycznych półpiosenek i interludiów buduje wstrząsający psychotyczny trip. Artysta mógłby pisać piękne klasyczne, bezpośrednie R&B, ale z jakiegoś powodu nie chce lub nie potrafi. W tym nagięciu schematu, groteskowym wykrzywieniu kameralnie przecież zaaranżowanych melodii, upstrzeniu ich rozlicznymi ozdobnikami, odtworzeniu kreatywnego i życiowego sztormu tkwi największa siła Blonde — paradoksalna, to prawda, ale ujmująca skrytą w głębi niewinnością, może nawet bezradnością wobec nawet nie tyle przytłaczającego świata zewnętrznego, co siebie samego. — Kurtek Lewski


Soulbowl: Najlepsze albumy dekady 2010s6.

Black Messiah

D’Angelo

RCA

W 2014 roku po 14-letniej przerwie D’Angelo pokazał, że nadal ma pomysł na swoją muzykę i jednoznacznie udowodnił niedowiarkom, że warto było na niego czekać. Black Messiah niewątpliwie opiera się w dużej mierze na stylu, który artysta wypracował z kolektywem Soulquarians dwie dekady temu. Nie może być jednak mowy o próbie odtworzenia koncepcji VooDoo, które, choć podobne brzmieniowo, było albumem zdecydowanie odmiennym charakterologicznie — raczej funkrockowa aniżeli hip-hopowa energia, aranże podszyte psychodelią i niepokojem oraz zauważalne raz po raz zamiłowanie do szeroko pojętego eksperymentatorstwa plasują album gdzieś pomiędzy New Amerykah Part One (4th World War) Eryki Badu a In the Jungle Groove Jamesa Browna. Rzeczą niewątpliwie charakterystyczną dla Black Messiah jest z jednej strony zbudowanie przestrzennego brzmienia skrzącego się wielością żywych instrumentów, nakładających się na siebie wokali i psychodelicznych efektów, a z drugiej — zachowania surowego, momentami wręcz pierwotnego, a przez to naturalnego i paradoksalnie na swój sposób harmonijnego, charakteru materiału. Black Messiah to jambandowy, osadzony głęboko w funkrockowych i neo-soulowych fundamentach komentarz społeczno-politycznej kondycji dzisiejszego świata. Długo wyczekiwany revival świadomego soulu. — Kurtek Lewski


Soulbowl: Najlepsze albumy dekady 2010s5.

A Seat at the Table

Solange

Saint / Columbia

A Seat at the Table to album, który pochłania się jednym tchem. Wszystko dzięki przemyślanej wizji i wypracowywanemu latami brzmieniu. Brzmieniu plasującym się pomiędzy sophistipopowym anturażem King, jazzującym ekscentryzmem wczesnych płyt Eryki Badu a delikatną aurą niezapomnianej Minnie Ripperton. A Seat at the Table to płyta nagrana w tradycji neo-soulu, ale jednocześnie wyraźnie korespondująca z charakterystycznym synthfunkowym brzmieniem, które Solange eksplorowała wcześniej z Devem Hynesem na kultowym już True. Tym razem nad całością czuwał weteran soulu Raphael Saadiq i być może to właśnie jego zasługą jest klasyczny vibe bijący od A Seat at the Table, dzięki któremu krążek już w chwili premiery można było uczciwie położyć na półce w towarzystwie klasycznych neo-soulowych albumów. — Kurtek Lewski


Soulbowl: Najlepsze albumy dekady 2010s4.

Good Kid, M.A.A.D City

Kendrick Lamar

Top Dawg / Aftermath / Interscope

Nabazgrolony na okładce podtytuł A Short Film by Kendrick Lamar to nie przypadek. Good Kid, M.A.A.D City jest zrealizowaną z hollywoodzkim rozmachem autobiograficzną opowieścią o dzieciaku dorastającym w jednym z najniebezpieczniejszych miast Stanów Zjednoczonych. W nie do końca chronologicznej kolejności poznajemy przypadki z życia ambitnego małolata, który z utworu na utwór coraz bardziej się gubi, wykształca pokorną postawę wobec brutalnej rzeczywistości, by ostatecznie trafić na dobrą drogę. Ta płyta jest jak film, którego fabuła być może przewidywalna, ale i tak przez bite półtorej godziny wpatrujemy się w ekran ze względu na umiejętny montaż, błyskotliwe dialogi, widowiskową scenografię, kapitalne zdjęcia, doskonałą obsadę, dbałość scenarzysty o szczegóły, czy wyczucie reżysera w kreowaniu rzeczywistości wewnątrz dzieła. Hip-hop potrzebował albumu, który udowodniłby równie dobitnie, że transfer do dużej wytwórni nie musi wiązać się z utratą wolności artystycznej na rzecz startu w rapowym wyścigu szczurów o jak najwyższą sprzedaż i hity w popowym radiu. Tej wolności Kendrickowi bez wątpienia tutaj nie zabrakło. I nie brakuje do dziś. — Chojny


Soulbowl: Najlepsze albumy dekady 2010s3.

My Beautiful Dark Twisted Fantasy

Kanye West

Def Jam / Roc-A-Fella

Nie trzeba Zygmunta (Freuda), by już po tytule wiedzieć, że Ye-go Piękna! Mroczna! Zwichrowana! Fantazja przy pierwszym wersie zamieni się w koszmar. Nie będzie żadnego „higher”, a jedyne „wzwyż”, jakiego będzie można doznać, to imponujący lot w dół. Gdyby album ten przyrównać do obiektu, byłby on Wersalem w oku cyklonu Rewolucji. W oddali miasto płonie i zaraz po nich przyjdą, tymczasem w tych spływających bogactwem i wyzyskiem wnętrzach zabawa trwa w najlepsze: towarzystwo rozbija się po komnatach przy dźwiękach najznakomitszej orkiestry i w odorze nieopróżnionych nocników; trupa teatralna jeszcze odrywa przedstawienie – zaraz umrze Fedra; peruki swędzą, ciastka się jedzą, szampany strzelają i tylko Ludwik nr 16 może wolałby zająć się stolarką. W tym obrazie cytat: „but what’s worse, le pain or the hangover” wreszcie nabiera pełnego wymiaru (ja wybieram chleb). A teraz dołóżcie do niego XXI-wiecznych raperów i jedną raperkę, Chrisa Rocka, patrona drwali i dziewcząt z zaburzeniami odżywiania – Bonnie Beara oraz Alicię Keys schowaną w chórze za kolumną, gdzie jej miejsce. Ach, i MILIJON personelu bliższego i dalszego. Oto najdroższy zbiór nagrań w dziejach. Także naj-po raz kolejny-bardziej rozbuchane przeprosiny/oświadczenie. Żadna amatorska próba oddalenia zarzutów spisana w Notes, tylko prawie siedemdziesiąt minut, podczas których upadła z firmamentu gwiazda wzbija się na wyżyny swojego talentu, błagając sąd ludzki o powrót na piedestał, o ponowne dopuszczenie jej do ołtarza nieśmiertelności. Zabrzmiało pompatycznie? Przecież znacie tę płytę. Gdyby Kanye West jak Justin Timberlake urodził się w białej skórze, pewnie nie musiałby kajać się za piętnastosekundową urazę blond-anioła, tak samo jak Justin Timberlake nie musiał przepraszać ze współudział w aferze o wiadomych sutkach z udziałem czarnej Janet Jackson. Na pewnych typach zwyczajnie nic nie osiada. W tej alternatywnej rzeczywistości jednak nie usłyszelibyśmy tak rozhukanego sonicznego spektaklu o pułapkach sławy, przetykanych słabością do rzeczy materialnych oraz komentarzem społecznym i rasowym, który, nietrudno zauważyć, kompletnie zagubił się w obecnej narracji Kanye, hélas. Pomiędzy całkiem wyszukanymi samplami, zastępami śpiewaków, strzępiącym się smykami, Fantazja nie stroni od głębokich rozmyślań na tematy płytkie. Nierzadko wypływa ze swadą na brunatne „wody” rynsztoka, by zarzucić sieci na rozbrajające cudaczności. Bawiły, bawią i bawić będą liczne dziwaczne enuncjacje oraz niekoniecznie zamierzone jako humorystyczne – zbitki znaczeniowe. Ale West (Kanye) potrafi też wyciągnąć z rękawa te kilka treści uniwersalnych, które poruszą serduszka i nas maluczkich, jednocześnie trzymając w nieustannym napięciu nasze brwi, unoszące się na wykorzystane z przebłyskiem geniuszu zaprzeczenia zasad teorii muzyki. Po latach, które minęły od premiery, wiadomo, że to przed czym Kanye uciekał, Kanye w pełni przyswoił. Nigdy nie ułatwiał odbiorcy zadania, będąc tym artystą, którego nie sposób oddzielić od dzieła. Wciąż można mu wiele – choć nie wszystko – wybaczyć, ale na pewno nie wolno zapomnieć (resuscytacja Kenny’ego G nie jest na pierwszym miejscu, niemniej na liście widnieje bardzo wysoko). Stojąc przed tym monstrualnym albumem, powstałym z potrzeb udowodnienia i uwielbienia, proponuję – w celu uniknięcia pożarcia – jeden toast za douchebaga mniej. — emm!


Soulbowl: Najlepsze albumy dekady 2010s2.

Channel Orange

Frank Ocean

Def Jam

Channel Orange to pierwszy świadomy album nowej fali R&B i jeden z nielicznych w soulu od czasów świetności Marvina Gaye’a czy Curtisa Mayfielda. Ocean, z mijających się wzajemnie historii, przy pomocy słonecznego klasycznego soulu spod znaku Steviego Wondera i minimalistycznych funkujących syntezatorów, w bezliku najdrobniejszych detali zaprojektował zupełnie odrębny świat — wyrazisty i prawdziwy. Zręcznie zademonstrował, że we współczesnym R&B było i wciąż jest jeszcze bardzo wiele do osiągnięcia, jeśli chodzi o formę i treść. Do zdominowanego przez puste teksty i generyczne bity gatunku, z naturalną lekkością wprowadził nową świeżość – natchnienie i substancję, jakich brakowało tam od lat. To szczery i zaangażowany album — skrupulatny zapis myśli współczesnego człowieka czującego i poszukującego — krążek pełen świadomie postawionych pytań, na które nie ma łatwych i jednoznacznych odpowiedzi. — Kurtek Lewski


Soulbowl: Najlepsze albumy dekady 2010s1.

To Pimp a Butterfly

Kendrick Lamar

Top Dawg / Aftermath / Interscope

To Pimp a Butterfly to album, który cieszy się dziś olbrzymim uznaniem. Pierwsze reakcje towarzyszące jego premierze nie były jednak tak entuzjastyczne — zarzucano mu toporny charakter i brak hitowego brzmienia znanego z nieco zachowawczego Good Kid, M.A.A.D City. Powodem początkowego niezrozumienia było niezwykle ambitne podejście i misterna wizja Kendricka Lamara. Oto namaszczony przez weteranów sceny 27-latek z powodzeniem porwał się na próbę wielowymiarowego opisania losu Afroamerykanów w Stanach Zjednoczonych, wykorzystując do tego metaforę przemiany w motyla, poezję i literacką żonglerkę gatunkami. To Pimp a Butterfly stało się kamieniem milowym dla hip-hopu, udowadniając, że jego głęboko kontekstowy język z największą sprawiedliwością potrafi oddać coś tak szalenie skomplikowanego, jak życie mniejszości w opresyjnym systemie. Dziesiątki nagród, wpis do Biblioteki Kongresu i platynowa płyta robią wrażenie, jednak nie mogą konkurować z faktem, że album ten stał się prawdziwą ścieżką dźwiękową do zachodzących w Stanach zmian społecznych. To jazzujące i butne „Alright” towarzyszyło ruchowi Black Lives Matter, to skandaliczne „The Blacker the Berry” zaszokowało świat na gali Grammy, to filozoficzne „How Much a Dollar Cost” wprowadziło hip-hop do Białego Domu. To Pimp a Butterfly zapisało się wielkimi literami w historii muzyki jako manifest przeciwko systemowi i ignorancji, a także śmiałe przekroczenie gatunkowych granic, czerpiące pełnymi garściami z dziedzictwa afroamerykańskiej kultury. Prawdziwe opus magnum, które przetrwa każdą próbę czasu — Adrian Felis


strony: 1 2 3 4

Komentarze

komentarzy