Wydarzenia

recenzja

Recenzja: Elle Varner Perfectly Imperfect

Elle Varner

Perfectly Imperfect (2012)

RCA

Zatrudnimy: młodą, zdolną wokalistkę r&b. Wymagania: wyróżniający się wokal, interesująca osobowość, umiejętność nagrywania przebojowej muzyki bez uciekania się do tanich chwytów i popełniania typowych grzechów współczesnego rhythm & bluesa.

Ogłoszenie już nieważne, gdyż w sierpniu zgłosiła się do nas niejaka Elle Varner. C.V. miała nieco krótkie, ale przy tej posadzie wystarczające – trzy single i mixtape przed premierą Perfectly Imperfect zapewniły nas w przekonaniu, że pani Elle wkrótce godnie zastąpi wypalające się zawodowo pracowniczki: Alicię KeysMary J. Blige.

Nasza pewność rośnie po odsłuchu całego krążka. Elle sumiennie wykonuje obowiązki piosenkarki r&b. Chociaż nie pisaliśmy o tym w wymaganiach, pani Varner okazała się być również zdolną autorką tekstów — wystarczy sprawdzić jak w utworach poświęconych miłości skutecznie unika banału. Jakby tego było mało, jest urodzoną duszą towarzystwa — inni pracownicy uwielbiają słuchać na przerwach obiadowych jej historii, nawet jeśli opowiada o swoim zakupoholiźmie, urwanym filmie w miniony weekend, czy niedoskonałościach swojej figury (z niewiarygodnym dystansem).

Kiedy pani Elle dąży do celu, wie najlepiej z kim jest w stanie go osiągnąć. Znakomicie w kwestiach produkcji dogaduje się z duetem Oak & Pop, a zapraszając na swój projekt J.Cole’a przypomniała nam o czasach, kiedy kolaboracje piosenkarka + raper były jeszcze czymś magicznym.

Nie zapominamy jednak wciąż, że jest to młoda, niedoświadczona w branży, w pewnych kwestiach wciąż nieśmiała osoba. Wierzymy, ze dalsza współpraca zaowocuje jeszcze wyższą jakością nagrań i być może – wielkim sukcesem zawodowym pani Varner. W związku z tym panie Keys czy Blige będą natomiast mogły przejść na zasłużoną już emeryturę.

Recenzja: Dwele Greater Than One

Dwele

Greater Than One (2012)

E1 Music

To już piąty album Dwele’a, ale wokaliście wciąż nie udaje się powrócić do formy z początku kariery. Jednocześnie nie można też mówić o rozczarowaniu, bo nigdy nie schodzi poniżej pewnego poziomu. (więcej…)

Recenzja: Tamia Beautiful Surprise

Tamia

Beautiful Surprise (2012)

Plus 1 Music Group / EMI

Sześć lat. Tyle czasu przyszło nam czekać na piąty studyjny album Tamii. Wiadomość o powrocie piosenkarki do studia była niewątpliwie niespodzianką, ale czy zarejestrowany materiał rzeczywiście wynagradza tak długie oczekiwanie? Czy po długiej nieobecności na scenie można mieć jeszcze coś do powiedzenia? Okazuje się, że niekoniecznie.

Niewiele osób wie, że Tamia dysponuje głosem w skali pięciu oktaw. Na Beautiful Surprise znajdzie się więc kilka ceremonialnych momentów („Is It Over Yet”), które podsuną słuchaczowi myśl, że być może wokalistka powinna stać w jednym szeregu z Marią Carey. Jednak patetyczne ballady („Love I’m Yours”) szybko nużą, a produkcja wielokrotnie przekracza granicę między prostotą a banałem.

Utwory utrzymane w średnim tempie („Lose My Mind”, „Beautiful Surprise”) nie są w stanie uratować sytuacji. Schematyczne, przywołujące na myśl początek poprzedniej dekady, popowe piosenki z domieszką R&B nie są w stanie niczym zaskoczyć. Sporadyczne pozytywne momenty opierają się wyłącznie na wytartych szablonach. W gąszczu trywialnych kompozycji na próżno szukać czegoś świeżego, co mogłoby pozostać w pamięci na dłużej.

Tamia nie tylko nie podjęła na Beautiful Surprise żadnego muzycznego ryzyka, ale nie wykorzystała nawet w części drzemiącego w niej potencjału. Wbrew tytułowi, album ani nie jest piękny, ani nie jest niespodzianką.

Recenzja: Lianne La Havas Is Your Love Big Enough?

Lianne La Havas

Is Your Love Big Enough? (2012)

Warner Bros.

Po raz pierwszy szersza publiczność miała okazję zobaczyć i usłyszeć Lianne La Havas dzięki programowi Joolsa Hollanda. Swoim minimalistycznym, ujmującym występem udało jej się zaczarować wielu. Debiutancki album Is Your Love Big Enough? to swoista kontynuacja tej magii.

Lianne nie zawiodła, ale też nie zaskoczyła – zamiast na efekty specjalne, wykrojone masteringowym nożem, postawiła na szczerość i prostotę. Zarówno akustyczne aranżacje, jak i fragmenty a capella nadają jej soulowo-jazzowym kompozycjom niespotykanej autentyczności. Już od pierwszych dźwięków płyty, Lianne dowodzi, że jej sprzymierzeńcem jest harmonia, na co wyśmienitym przykładem jest właśnie otwierające „Don’t Wake Me Up”. Sposób w jaki się rozwija wraz z umiejętnie budowanym napięciem odkrywają przed słuchaczem niespotykaną wręcz muzyczną świadomość, tej zaledwie 22-letniej artystki.

Nie ma wątpliwości, że równie biegle co gitarą La Havas włada również drugim instrumentem – głosem. Za sprawą charakterystycznej głębokiej barwy i nienagannej techniki śpiewu, udaje jej się wprowadzić wyobraźnię słuchacza do krainy rozmaitości. Jest zaczepna jak w przypadku „Forget”, rzewna w „Lost and Found”, czy wreszcie wyluzowana w coverze Scotta Matthewsa „Elusive”. I tak ostatecznie na kanwie rozmaitych historii o relacjach damsko-męskich, Lianne utkała żywymi instrumentami całkiem barwne dzieło. Jest konsekwentna w swoich opowieściach od pierwszego po ostatni dźwięk płyty, co pozwala wprowadzić słuchacza w stan emocjonalnego relaksu. Ale właśnie pikanterii, niespodziewanego zwrotu akcji, łez czy dramatu, które przecież także współtworzą każdy szanujący się romans, najbardziej zabrakło na Is Your Love Big Enough?.

Pozostaje tylko mieć nadzieję, że piosenkarka przy okazji swoich kolejnych muzycznych działań będzie bardziej skora do podejmowania ryzyka, bo o muzyczne zaplecze możemy przecież być spokojni.

Recenzja: Jessie Ware Devotion

Jessie Ware

Devotion (2012)

PMR / Island Records

W czasach, gdy media nieustannie obwieszczają kolejnych debiutantów muzycznymi objawieniami, a żaden z nich faktycznie nie odciska trwałego śladu w muzycznym panteonie, ciężko brać takie zapowiedzi poważnie. Kolejną ofiarą tępej sakralizacji popkultury padła Jessie Ware. Krytycy wychodzą z siebie bijąc peany, słuchacze szaleńczo wiwatują, a płyta… płyta spokojnie płynie sobie z boku.

Ware, okrzyknięta przez krytyków brakującym ogniwem między Sade a SBTRKT, na debiutanckim Devotion obficie romansuje z powabnym sophisti-popem lat 80., dodając gdzieniegdzie odrobinę współczesnego R&B. I faktycznie — silny, zmysłowy wokal umiejętnie wyeksponowany na tle minimalistycznych syntezatorowych aranżacji aż nadto przywodzi na myśl wczesne dokonania Sade. Jednak pomimo rozległych korzeni stylistycznych sięgających nawet trzy dekady wstecz, trzeba przyznać, że Devotion brzmi zadziwiająco współcześnie i adekwatnie, czerpiąc w odważny, lecz umiejętny sposób z dorobku szkoły UK garage. Wśród jedenastu raczej jednowymiarowo skrojonych utworów, to skoczne „110%” w najbardziej ewidentny sposób inkorporuje wpływy nowych brzmień. Zapadają w pamięć także wspomagany archaicznymi syntezatorami „Sweet Talk” — urokliwy, mocno soulujący numer w starym stylu — oraz singlowe „Running”, które mimo ustronnego charakteru i nieoczywistej melodii, zaskakuje aranżacyjną świeżością.

Wyrafinowanym elektronicznym aranżom brakuje jednak momentami ciepła i duszy, a sama Ware, precyzyjnie kontrolująca emocje, nie tylko nie humanizuje tego sterylnie funkcjonującego układu, lecz paradoksalnie wydaje się być jednym z jego nieprzebranych trybów. Więc nawet jeśli na Devotion udaje jej się zręcznie przeprogramować stare na nowe, o objawieniu nie może być mowy.

Recenzja: Joss Stone The Soul Sessions Volume 2

Joss Stone

The Soul Sessions Volume 2 (2012)

Stone’d/S Curve Recordings

Sprawdzone pomysły to najlepsze pomysły. Joss Stone po niesatysfakcjonującym LP1 i mieszance soulu z country powróciła do projektu, który zapewnił jej uznanie i sławę. Nie jest to zarzut przeciw wokalistce, bo The Soul Sessions Volume 2 trzyma wysoki poziom. Być może właśnie dlatego trochę martwi fakt, że żaden z jej autorskich albumów nie jest aż tak udany.

Drugi zestaw soulowych coverów jest jeszcze mocniejszy od debiutu z 2003 roku. Słychać, że Joss w końcu dojrzała, bo jeszcze nigdy nie brzmiała tak przekonywająco. Czy jest to emocjonalne „I Don’t Want to Be With Nobody But You”, czy funkujące „Stoned Out of My Mind” Brytyjka zawsze brzmi niezwykle szczerze. Największe wrażenie robi w spokojnym, powściągliwie zaśpiewanym „Then You Can Tell Me Goodbye”. Wkładając w to całą duszę i serce, Stone udało się zamienić 11 cudzych utworów we własne, pełne soulowego ciepła kompozycje. Właśnie w takiej stylistyce brzmi najlepiej, nie tracąc przy tym swojego pazura, co udowadnia choćby w „Give More Power to the People”.

Można się zastanawiać jaką muzyczną drogą piosenkarka podąży w przyszłości, ale jedno jest pewne — dzięki The Soul Sessions Volume 2 tegoroczna, nieubłaganie zbliżająca się jesień, będzie zdecydowanie piękniejsza.

Recenzja: Usher Looking 4 Myself

Usher

Looking 4 Myself (2012)

RCA

Od dziecka uczono nas by nie oceniać książki po okładce. I faktycznie – najgorsza jak dotąd okładka Uszatka, wcale nie zwiastuje proporcjonalnie nieudanej zwartości muzycznej.

(więcej…)

Recenzja: Eric Benét The One

Eric Benét

The One (2012)

Jordan House

Jeśli męczą was artyści r’n’b, którzy brzmią, jakby chcieli zostać raperami, sięgnijcie po album Erica Beneta. Tam czeka na was – solidne niczym mur – klasyczne r’n’b. Eric nigdy nie fascynował się rapem – od półtorej dekady pozostaje wierny dojrzałym, statecznym dźwiękom. Jego siódmy krążek, The One to kolejna część jego podróży po romantycznej stronie życia.

Dowodem na to jest choćby pierwszy singiel, „Real Love”. Ciepły, poruszający utwór to istna celebracja najczulszych emocji. Bardziej intymne i erotyczne „News for You” opowiada o poszukiwaniu tej właściwej osoby, igły w stogu siana, jednej-na-milion. Drugi singiel, „Harriett Jones”, to historia kobiety zdradzanej przez mężczyznę, która ostatecznie wyrzuca go za drzwi. I choć wszystkie te kawałki są całkiem przyjemne dla ucha, czuć w nich monotonię oraz brak muzycznego i lirycznego zróżnicowania.

Uszom uważnego słuchacza nie umkną jednak dwa utwory, które można uznać za niecodzienne – w pierwszym z nich, „Hope That It’s You” usłyszymy nutkę lekkiego reggae, z Shaggy’m we własnej osobie. W drugim, „Red Bone Girl”, pojawia się Lil Wayne, który dodając od siebie kilka wersów, drastycznie obniża loty w utworze.

The One to dość tendencyjna, miejscami nawet lekko nużąca płyta średniej półki R&B. Wierni fani Beneta na pewno nie będą zaskoczeni, ani zawiedzeni.

Recenzja: Nas Life Is Good

Nas

Life Is Good (2012)

Def Jam / The Jones Experience

Nas nie mógł wybrać na okładkę swojej nowej płyty bardziej wymownego zdjęcia niż to, na którym trzyma ślubną suknię Kelis – jedyną rzecz, jaką zostawiła po sobie, odchodząc od niego. Nie mógł także nazwać tego krążka w sposób, o ironio, bardziej sugestywny – Life Is Good.

Po wielu, niekoniecznie szczęśliwych, doświadczeniach życiowych, raper zgromadził solidny materiał na album, który wbrew wcześniejszym porównaniom do Here, My Dear Marvina Gaye’a, tylko w niewielkiej części jest symbolicznym pożegnaniem z partnerką. Pomimo głośnego rozstania, otwarty list do Kelis – piosenka „Bye Baby” to pozytywna refleksja płynąca z głębi serca. Jones poza tematyką rozwodową, porusza jednak wiele innych tematów. Raper na zmianę, szafując nastrojami, opowiada o trudnościach związanych z wychowaniem dorastającej córki, życiu na ulicy czy relacjach damsko-męskich, sięgając po sprawdzone przez siebie sposoby.

Od kilku płyt, bolączką Nasa były niekorzystnie dobrane beaty, czego jednak nie można powiedzieć o Life Is Good. No I.D. i Saalam Remi w „Loco-Motive” czy „A Queens Story” nie próbują uciekać od charakterystycznego dla Nasa enigmatycznego nowojorskiego klimatu. Wśród intensywnych, zapadających w pamięć pętli, znajdziemy tu również łagodniejsze soulowe rozwiązania, jak choćby swobodny chórek z „Daughters”. Saksofonowy funk w „Stay”, muzyczna reinkarnacja zmarłej w zeszłym roku Amy Winehouse czy rapowanie do Chopinowskiej etiudy to strzały w dziesiątkę. Niestety nie zabrakło też kilku bardziej odtwórczych rozwiązań („Reach Out”, „Summer Smash”).

Mogłoby się wydawać, że Nas powinien był już dawno ostudzić swoje rapowe ambicje. A tymczasem jego zaangażowanie i fenomenalna forma wciąż zdumiewają słuchaczy, niemal dwie dekady po debiucie. Jest jednak pewna zauważalna różnica – wtedy uparcie twierdził, że życie to dziwka, a dziś, pomimo wielu niepowodzeń, bez żalu odnajduje w sobie spokój ducha. Życie jest dobre i tego się trzymajmy.

Recenzja: Miguel Art Dealer Chic: Vol. 1, Vol. 2 & Vol. 3

Miguel

Art Dealer Chic Vol. 1, Vol. 2 & Vol. 3 (2012)

self released

Tegoroczny projekt Miguela, Art Dealer Chic to efekt pracy prawie wyłącznie samego artysty. Chłopak się napracował, dzięki czemu otrzymaliśmy całkiem przyzwoite 3 krążki utrzymane w klimacie futurystycznego r’n’b. Jeśli nazwa tego stylu muzycznego Was przeraża, bo mieliście wątpliwą przyjemność wysłuchać ostatnich wypocin Ushera, uspokoję Was – Miguelowi bliżej jest do The Weeknd.

Na pierwszym krążku, Art Dealer Chic Vol. 1, zdecydowanie najlepszym utworem jest „Gravity”. Polacam go szczególnie tym, którzy nie tolerują futurystycznych dźwięków. Tutaj nie przeszkadzają one tak bardzo, jak przeszkadzałyby w pozostałych 2. Jeśli koniecznie chcemy zdefiniować pierwszy krążek, możemy uznać, że cały krążek będzie służył do wyciszenia słuchacza.

Druga EP-ka (odpowiednio Vol.2) jest bardziej taneczna, choć żeby usłyszeć ją w ulubionym klubie, trzeba będzie poczekać jeszcze na odpowiednie remixy. Największym bangerem będzie tu „ALL”, utwór, który w sumie dałby przyciągnął by na parkiet bez większej ingerencji Dja. Jednak największe zaskoczenie to „Broads”, które chyba niezbyt pasuje do całego cyklu. Mruczenie w tle – bezcenne! Efekt sekretarki telefonicznej – również.

Trzeci krążek, Vol.3, odchodzi od futurystycznego wokalu, pozostawiając jedynie futurystyczne beaty w tle. Fanom tradycyjnego r’n’b najbardziej przypadnie do gustu utwór „Party Life”. Jednak następnie poczują się oni lekko oszukani – „Ooh Ahh” to cięższy kawłek chleba, białego chleba. Sam Miguel przyznał, że chodziło mu o „elektroniczny hip hop spotykający się z rockiem, co dałoby świetne kawałki”.

3 krążki, na każdym 3 kawałki. Mało Wam? Trudno. Przynajmniej dzięki temu każdy utwór jest dopracowany w 100%. Każdy, kto sięgnie po serię EP-ek uwierzy, że na pozornie przepełnionej scenie współczesnego r’n’b znajdzie się jeszcze miejsce dla Miguela. A przynajmniej na nie zasługuje.