Wydarzenia

recenzja

Recenzja: Frank Ocean Channel Orange

Frank Ocean

Channel Orange (2012)

Def Jam Recordings

W świecie, w którym nieustannie dzieje się tak wiele — zarówno dookoła, jak i wewnątrz nas, potrzeba wielkiej odwagi i jasności umysłu, by w rozsądny sposób zebrać pulsujące myśli i uczucia i zamknąć je w jedną całość. Channel Orange to pierwszy świadomy soulowy album młodego pokolenia i jeden z nielicznych od czasu świetności Marvina Gaye’a czy Curtisa Mayfielda.

(więcej…)

Recenzja: Bobby Womack The Bravest Man in The Universe

Bobby Womack

The Bravest Man in The Universe (2012)

XL Records

Początek współpracy na linii Bobby WomackDamon Albarn (Blur, Gorillaz…) przypada na rok 2010. Legenda soulu wystąpiła wówczas gościnnie w „Stylo” drugiej z wymienionych grup za namową córki. Podobno do nagrania partii wokalnych Bobby’ego doszło wtedy na zasadzie „weź mikrofon i zaśpiewaj cokolwiek przyjdzie Ci do głowy”. Kiedy dowiedziałem się, że panowie (wraz z Richardem Russellem) przygotowują razem cały album, byłem zachwycony. Skoro spontanicznie stworzyli tak udany singiel, to w pełni przemyślany longplay musiał być strzałem w dziesiątkę!

Nie wiem czy to kwestia niezwykłego wyczucia smaku, czy może przysłowiowej chemii między Bobby’mDamonem, ale nie pamiętam kiedy ostatnio byłem świadkiem tak stylowego powrotu na scenę. Nie jest sztuką odtworzyć po latach swoje sprawdzone brzmienie, lecz odnaleźć się w czasach, w których w muzyce modne jest jednocześnie wszystko i nic. Pan Womack odnalazł swoją niszę – gdzieś pomiędzy spokojnymi klawiszowo-smyczkowymi kompozycjami a zimnymi uderzeniami automatów perkusyjnych. Bywa skromnie, to prawda. Legenda wie jednak jak najlepiej zapełnić każdą wolną przestrzeń – jeśli nie wokalem, to osobowością. Każda partia wokalna niesie ze sobą bagaż życiowych doświadczeń artysty – zawartą między wierszami treść.

Niestety, rozczarowuje częściowy brak spójności. Bluesowe, oparte na akustycznej gitarze „Deep River”, wyjątkowo przesłodzone, funkowo pulsujące „Love Is Gonna Lift You Up”, albo totalnie odjechane, up-tempo „Jubilee” – każdy z tych utworów na swój sposób wytrąca nas ze stanu prawie 40-minutowej hipnozy, w jaki wprowadza cały album. Choć oczywiście nie są to złe numery. Intrygująca była też decyzja, by większość „Dayglo Reflection” powierzyć implantoustej Lanie del Rey – utwór z jej udziałem jednak również nie przeszkadza, jako swoisty pomnik muzycznej przemiany pokoleń.

Dlaczego zatem narzekam? Otóż ja wcale nie narzekam, a jedynie zwracam uwagę na, co by nie było, dowody wielkiej odwagi. Wszystko się zgadza – Bobby Womack faktycznie jest najdzielniejszym człowiekiem we wszechświecie. A przynajmniej wśród powoli przygasających już gwiazd.

Recenzja: Justin Bieber Believe

Justin Bieber

Believe (2012)

Island

Biebera da się lubić. Z obiektu sieciowych żartów i piskliwego głosu wyśpiewującego w sennych koszmarach Baby baby baby… pozostało już niewiele. Zamiast tego na Believe mamy do czynienia z coraz bardziej świadomym młodym wykonawcą poszukującym popowej harmonii i drzemiącej weń doskonałości.

(więcej…)

Recenzja: THEESatisfaction awE naturalE

THEESatisfaction

awE naturalE (2012)

Sub Pop

THEESatisfaction wiedzą gdzie zacząć i kiedy skończyć. Ich pierwszy oficjalny album-manifest awE naturalE to zaledwie półgodzinny, ale starannie dopracowany zamknięty obieg myśli, rytmów i pomysłów. Duet z Seattle z wrodzoną naturalnością przeplata futurystyczny afro soul z hip hopową awangardą, pożyczając inspiracje od najlepszych ludzi w branży.

Ale nawet pomimo tego, że poszczególne elementy tej niezwykłej kompilacji brzmią znajomo, THEESatisafction wydają się być alternatywą nawet dla siebie samych. Chociaż na krążku sprawiają wrażenie pewnych i świadomych, przez cały czas zachowują bezpieczny dystans kreując atmosferę obcości. Osiągają to poprzez harmonijne, ale atonalnie powykrzywiane wokalizy na styl free jazzowego warsztatu Georgii Anne Muldrow, czy zapętlone, spiralnie powykręcane rytmiczne pułapki podkreślone przez kosmicznie funkujący vibe, które przeważają na awE naturalE.

Kolejne utwory spaja, przede wszystkim, wspólny dla całości zamysł aranżacyjny. Ale nawet pomimo niego, podczas krótkiej chwili nieuwagi słuchacza, piosenki zdają się grozić mu, nie na żarty, mimowolnym rychłym rozpadem całej rzeczywistości awE naturalE. To oczywiście tylko mrzonka (niepodobna bowiem dopuszczać możliwość faktycznego rozpadu płyty na dźwięki czy słowa na oczach słuchacza), ale na tyle wyrazista by wskazać na słabość debiutanckiego dzieła duetu – melodie. Na tle mniej lub bardziej bezkształtnej całości bezwzględnie wyróżniają się trzy zapamiętywalne fragmenty – singlowy „QueenS”, funkowy hymn na miarę XXI wieku; podszyty ciepłem fragmentów orkiestrowej samby „Sweat” oraz psychodeliczny, serialistycznie uporządkowany „Enchantruss”.

awE naturalE to bezwarunkowo przyjemne doznanie, ale za zręczną koncepcją i starannym warsztatem, czuje się niepokojącą obcość i umyślnie wymierzony dystans. To nie płyta zrobiona po to by coś dać słuchaczom, ale raczej by coś im pokazać, zademonstrować, może nawet udowodnić.

Recenzja: B.o.B Strange Clouds

B.o.B

Strange Clouds (2012)

Atlantic / Grand Hustle

Brytyjczycy mówią, że „każda chmura ma srebrne podszycie”, my mówimy, że „z małej chmury duży deszcz”. Gdybym miał te powiedzenia przełożyć na odczucia po odsłuchu nowego krążka od B.o.B, to wyszłoby „dziwnym chmurom brakuje podbicia” i „z dziwnej chmury umiarkowane opady”.

Sam początek jest znakomity. Wzbogacone o monolog Morgana Freemana „Bombs Away” to linijki rzucane z pasją LudacrisaEminema razem wziętych, dodatkowo połączone ze świetnym refrenem i drapieżnym, ale przebojowym bitem. Strzał w dziesiątkę. Niestety później jest wyłącznie gorzej.

Z utworu na utwór materiał zdaje się zlewać w coraz mniej pasjonującą bezkształtną masę. Nijakie podkłady i ckliwe popowe refreny nie zachęcają do poważnego potraktowania tekstowej strony Dziwnych Chmur. Swoją drogą ona sama też specjalnie zachwycająca nie jest – Bobby obraca się wśród przerobionych w hip hopie setki razy bezpiecznych tematów. Jedną z nielicznych namiastek oryginalności jest opowiedziane z perspektywy przyjaciela i fana „Where Are You”. Ale co z tego, skoro to kolejna rapowa rozprawka o wadach i zaletach stawania się sławnym?

Dla miłośników debiutu bolesnym ciosem może być wybór współpracowników i gości – zamiast Lupe FiascoJanelle Monae dostajemy na przykład Nicki MinajTaylor Swift. O ile ta pierwsza pokazała przynajmniej wciąż tlący się w niej rapowy ogień, to wkład piosenkarki country sprawia wrażenie wymuszonego i pachnie zimną kalkulacją na posiedzeniu szefostwa Atlantic Records.

Strange Clouds nie jest złym albumem, B.o.B nie jest złym raperem. Ma duży wkład w upopowienie hip hopu przy pomocy zaskakującego The Adventures of Bobby Ray sprzed dwóch lat. Problem w tym, że zamiast wykorzystać wypracowaną pozycję do rozwinięcia skrzydeł, podążył grzecznie samodzielnie wydeptaną, nigdzie nie prowadzącą już ścieżką. Klątwa drugiego albmu, znalazła tutaj potwierdzenie. Tym razem Bobby Ray nie podołał wyzwaniu, ale potencjał, który ma, chyba nigdy w nim nie ginie.

Recenzja: Georgia Anne Muldrow Seeds

Georgia Anne Muldrow

Seeds (2012)

Entertainment One Music

Fenomenalne single wróżyły najnowszej płycie Muldrow najwyższe noty. Wieść o tym, że całość wyprodukuje Madlib zaostrzyła apetyty. Spodziewałem się po Seeds najlepszego materiału. Nie zawiodłem się.

Georgia przypomina emocjonalny wulkan, który drażni się z naturą. Nikt nie ma pojęcia, kiedy nastąpi erupcja. Singlowy numer nasączony psychodelicznym sosem to popis znakomitego operowania głosem. Georgia potrafi zwolnić („Kali Yuga”), pobudzić serca („Best Love”), oddać hołd afrykańskiej kulturze („Calabash”) i wypracować nieskomplikowany, lecz zapadający w pamięć refren („Husfriend”). Nie można przejść obojętnie wobec poruszanych kwestii politycznych w „Kneecap Jelly” czy pełnego emocji i bólu „Seeds”.

Madlib, niewątpliwie współautor sukcesu krążka, w 2012 roku wciąż potrafi dać fenomenalną lekcję samplingu. Brudny funk/jazz wspomagany bluesem (“The Birth of Petey Wheatstraw”) czy bujającym disco (“Best Love”) poprzeplatany z głębokim basem daje mistrzowskie efekty. Dawno nie słyszeliśmy u niego tak dobrze dopracowanych bitów.

Seeds jest mniej chaotyczne od poprzednich albumów Muldrow, gdzie bywało, że najlepsze numery trwały raptem półtorej minuty, a wokalistka przesadzała z temperamentem. Tym razem Georgia z wyczuciem wyważyła proporcje i świetnie wpasowała się w produkcje Madliba. Murowany kandydat do podsumowania roku.

Recenzja: BJ the Chicago Kid Pineapple Now-Laters

BJ the Chicago Kid

Pineapple Now-Laters (2012)

M.A.F.E MUSIC

Kilkuletni Bryan Sledge, trzymający na zdjęciu mamę za rękę, z pewnością nie zdawał sobie sprawy, że kilkanaście lat później będzie współpracował z Mary J. Blige, Anthony Hamiltonem, Toni Braxton, Snoop Doggiem czy Jamie Foxx’em, a ulubione cukierki, którymi zajadał się z kuzynem w dzieciństwie, dadzą tytuł jego płycie. Talent i potencjał dzieciaka z Chicago docenili już także m.in. Cunninlynguits, Kendrick Lamar, U-N-I, Dom Kennedy, TIRon & Ayomari oraz Schoolboy Q, ale dopiero debiutanckie Pineapple Now-Laters rzuciło na niego blask, który dostrzegła sama Jill Scott. Mocny początek nowego faworyta współczesnego soulu i r&b.

Nie sztuką jest nagranie płyty o miłości. Takie cuda otrzymujemy kilka razy w miesiącu. Sekret polega na utrzymaniu erotycznego napięcia podczas każdej minuty trwania albumu. BJ The Chicago Kid to czarodziej, który wyczarował taką atmosferę, po której przez długie godziny nie chce zapalać się światła. Pineapple Now-Laters jest dla kobiet, z myślą o kobietach, hołduje kobietom. Chociaż na płycie znajdziemy również wydźwięki polityczne, to cały czas miłość jest punktem zwrotnym albumu.

Głos BJ’a gra tu pierwsze skrzypce. To taka wypadkowa D’Angelo, Bilala oraz Anthony Hamiltona. Ten chłopak leje miód na nasze uszy, jednocześnie mydląc oczy i odwracając uwagę od niebotycznej ilości wykorzystanych sampli i piosenek innych kolegów po fachu.

Już samo „Sex X Money X Sneakers” podkreśla inspirację The Jackson 5 i nie trudno wyczuć wpływy młodego Michaela i jego braci. „Good Luv’n” to z kolei ukłon w stronę Marvina Gaye’aBlackstreet. „Let’s Get In On” oraz „Good Lovin” po tylu latach wciąż mogą onieśmielać grzeczne dziewczynki, a tym niegrzecznym nie trzeba mówić co z tym zrobić, podobnie zresztą jak „Aiight”, brzmiące niczym The Isley Brothers w czasach największej świetności. Wśród tych ikon nie mogło zabraknąć Curtisa Mayfielda, którego ducha tak mocno czuć w „Other Side”. „I Want You Back/ Lady Lady” to majstersztyk bazujący na utworze Mannie Fresha „Lady Lady”, a do „The World Is A Ghetto” oraz „His Pain II”Kendrickiem Lamarem już ciężko znaleźć epitety. Oba utwory odbiegają od klimatu miłości, podejmują tematy polityczne, światopoglądowe, ale wyśpiewane w taki sposób, że nie tylko Lamar ma ściśnięte gardło.

BJ The Chicago Kid nagrał płytę przepełnioną emocjami, ogromnym ładunkiem autentyczności i szczerości, sensualności i pożądania. Mimo, że przez wielu stawiany w jednym rzędzie z The Weeknd czy Frank’em Oceanem, zachowuje swój własny, nieporównywalny styl. Chłopiec z Chicago, bardziej niż enigmatyczny Kanadyjczyk czy reprezentant Odd Future, kultywuje i podtrzymuje brzmienie prawdziwego soulu i r&b. Nawet pomimo tego, że woli być kojarzony ze światem hip hopu, krążkiem Pineapple Now-Laters udowodnił jak wiele jeszcze można zrobić dla muzyki z duszą!

Recenzja: Big K.R.I.T. 4evaNaDay

Big K.R.I.T.

4evaNaDay (2012)

Cinematic Music Group

Oczekiwanie na defjamowski debiut rapera z okolic Mississippi przedłuża się i przedłuża. Ale nikt mu chyba nie ma tego za złe, skoro wykorzystuje ten czas na nagrywanie kolejnych darmowych albumów, które swoim poziomem bez trudu przewyższają setki zalegających na sklepowych półkach pozycji. Nie sposób jednak nie zapytać z jakiej racji tak utalentowana postać jak Big K.R.I.T. miałaby wiecznie tkwić w mixtape’owym niebycie. Dlatego choć na oficjalne Live From the Underground poczekamy pewnie o jeden dzień dłużej, to będzie on bez wątpienia pełen niezapomnianych wrażeń.

Krizzle budzi się rano, śpiewając przy dźwiękach saksofonu, że będzie to najlepszy dzień jego życia. Przepełniają go zdrowa ambicja, determinacja w dążeniu do celów i pewność siebie. W południe oddaje się swojej największej pasji – samochodowym wojażom z jazzowymi standardami i klasykami teksańskiego hip hopu w kaseciaku. Im bliżej wieczora, tym więcej refleksji, rozczarowania, a mniej zaufania do otaczającej go rzeczywistości, przez co nie może zasnąć i ostatecznie do snu układa go dźwięk funkujących gitar.

W tej metaforze dnia jako nieubłaganie szybko mijającego życia, nie giną na szczęście pozytywny przekaz i sztuka tworzenia wysmakowanego hip hopu. Z pełną ufnością przyjmujemy obietnicę rapera, że pozostanie zawsze autentycznym.

4evaNaDay jest już ostatnim przystankiem przed komercyjnym debiutem Big K.R.I.T.’a (premiera obecnie planowana jest na czerwiec). Warto jest miło ten postój wykorzystać, będąc jednocześnie spokojnym o właściwy cel podróży.  Panu Krizzle’owi ufam do końca świata i jeden dzień dłużej.

Recenzja: WZRD (KiD CuDi x Dot Da Genius) WZRD

WZRD

WZRD (2012)

Universal Republic

Ten, kto uważa, że człowiek nie powinien się muzycznie ograniczać i muzykę niepotrzebnie dzieli się na „białą” i „czarną”, nie słyszał chyba albumu WZRD. Po wyjątkowo obiecujących singlach („Brake”, „Teleport 2 Me, Jamie”) pierwsze przesłuchanie reszty albumu wpędza słuchacza w lekkie zakłopotanie. Od razu nasuwa się pytanie: czy efekt był zamierzony? Kiedy dźwięki ostatniego utworu w mych głośnikach ucichły, byłam pewna, że albo czegoś nie zrozumiałam, albo coś przegapiłam.

Ponowny odsłuch utwierdził mnie jednak w przekonaniu, że album jest po prostu słaby. Lub śmieszny – wersja dla optymistów. Podział na czarne i białe dźwięki uważam za akuratny. Tak jak Lil’ Wayne ze swoim Rebirth, tak i Cudder z nowym projektem nie okazał się młodszą wersją Hendrixa czy Kravitza. Nie zapominając o Dot Da Geniusie, który też jest… no, czarny.

Nie dla takiego CuDiego. Nie dla takiego coveru „Where Did You Sleep Last Night”. Nie dla tej mdłej gitary w tle. Nie, nie, NIE. Fakt, CuDi zawsze był alternatywny, ale wraz z oficjalnym odstawieniem marihuany gdzieś przepadła jego kreatywność. Nie słychać też radości z tworzenia muzyki. Wystarczy sięgnąć po kawałek „Love Hard” – nawet „blah blah blah” nie brzmi lekko i zabawnie. CuDi podszedł do nowego projektu zbyt poważnie. Nie rzucę KiDowi stanika na scenę. Nie podczas trasy promującej ten krążek.

Ale można mu wybaczyć – to dopiero jego trzeci oficjalny krążek. Muzyk jest w trakcie poszukiwania własnego brzmienia i za to należy mu się mała pochwała. Na plus wyszło także to, że Cudder podszedł do nowych dźwięków sceptycznie i zaprezentował je nam w ramach projektu o innej nazwie. Dzięki temu nieporywający, nie do końca trafiony album nie będzie szczególnie ciążył na dyskografii muzyka o wielkim, niewykorzystanym jeszcze potencjale.

Recenzja: Lee Fields & the Expressions Faithful Man

Lee Fields & the Expressions

Faithful Man (2012)

Truth & Soul

Drugi wspólny album Lee Fieldsa i nadwornego zespołu wytwórni Truth & Soul – the Expressions to subtelne odejście od stylistyki głębokiego funku w stronę nawet bardziej klasycznego soulu i rhythm & bluesa.

A prawdziwy soul żyje i ma się dobrze. Wszyscy wielbiciele niepokornego grania z duszą, podpartego całą paletą żywych instrumentów, mogą spać spokojnie – Lee Fields to nadal jedna z wyższej sytuowanych półek w biblioteczce ponadczasowego soulu.

Faithful Man nie tylko nie pozostaje w tyle wysmakowanego My World z 2009 roku, ale można go z czystym sumieniem położyć na jednej półce obok oryginalnego Otisa Reddinga czy Jamesa Browna. Fields jest równie ekspresyjny co ojcowie gatunku i z podobną im emocją podchodzi do swojego repertuaru. A ten jest nie byle jaki.

Otwierające album tytułowe nagranie wybucha na naszych uszach natchnionymi dęciakami i doprawione staromodnymi chórkami tryska bluesową energią. Ale nawet mimo tego, to raczej gorzki i dramatyczny numer. Taki klimat zresztą przeważa i na reszcie krążka – czy to w koktajlowym „You’re the Right Kind of Girl” jakby spod znaku Mayera Hawthorne’a, czy w nostalgicznym, lecz równie chwytliwym „Wish You Were Here”. Nowe życie dostało „Moonlight Mile” z repertuaru Rolling Stonesów – tutaj zgrabnie skrojone w soulową balladę.

Czy to nadal moda na retro brzmienie czy może już stały element przeszłych, teraźniejszych i przyszłych muzycznych rynków? To nie szukający poklasku chałturnicy nagrywają takie płyty!