Wydarzenia

recenzja

Recenzja: Teyana Taylor The Misunderstanding of Teyana Taylor

Teyana Taylor

The Misunderstanding of Teyana Taylor (2012)

self released

Niektórzy słuchali z niedowierzaniem, kiedy Teyana Taylor zapowiadała swój mixtape. Inspiracja solowym albumem Lauryn Hill? Powroty do klasyki nie gwarantują dziś sukcesu, a i materiał nagrywany pod tym szyldem jest często wątpliwej jakości. A jednak! Teyanie udało się zrobić rzecz, która hołdując wcześniejszym dokonaniom z kręgu czarnej muzyki, pokazuje niewątpliwy potencjał piosenkarki.

Teyana pozwala sobie jeszcze na szukanie własnej drogi muzycznej, dlatego mixtape jest dość chaotyczny. Mamy tu kilka szybkich numerów z elementami rapu – typowych bangerów, których raczej nie należy brać na poważnie. Czuć zresztą powiew młodości, której dwudziestoletnia Teyana ma pod dostatkiem i którą żywo wykorzystuje by wprowadzić słuchacza w dobry nastrój. Słychać, że dziewczyna nikogo przy tym nie udaje i nikomu nie stara się przypodobać. Gdy tak wielu producentów stawia dziś na elektroniczne beaty, współpracownicy Taylor grają opierając się na żywych instrumentach, dzięki czemu czuć odświeżonego ducha popu i r’n’b lat 90. Wśród utworów są wreszcie także te całkiem dojrzałe, choć może jeszcze nie do końca oszlifowane, jak choćby interpretacja piosenki Drake’a, gdzie Teyana pokazuje, że nie boi się eksperymentować.

Na mixtapie dzieje się sporo i choć nie jest doskonale spójny, warto docenić starania młodej piosenkarki. Taylor nie goni ślepo za trendami, ale rozważnie, pomału stawia kroki na muzycznej scenie. Drzemie w niej jeszcze sporo talentu i trzeba mieć nadzieję, że w najbliższej przyszłości dobrze go spożytkuje.

Recenzja: Natalia Lubrano R.E.S.P.E.C.T

Natalia Lubrano

R.E.S.P.E.C.T (2012)

Kayax

Po mocno klubowym krążku Optica pora na debiut głosu zespołu Miloopa. W nowej, bardziej instrumentalnej odsłonie, Natalia Lubrano na płycie R.E.S.P.E.C.T odkrywa swoje drugie oblicze. Delikatne, zmysłowe, a co najważniejsze, znowu prawdziwe – bo kobieta ma wiele twarzy. Artystka płynnie balansuje na pograniczu neo-soulu, popu i elektroniki. Ba! W singlowym numerze „Mój Osobisty Anioł” bujają nas nawet elementy reggae. Wokalistka zdecydowanie nie lubi siedzieć w jednej szufladzie.

Album to eklektyzm doskonały, jeśli opisać go w dwóch słowach. A warto dodać, że nie ma tu złego kawałka. Muzyka dobrze odzwierciedla typowy tydzień z życia kobiety. Dostajemy numery liryczne i subtelne na środowe popołudnie („Sleep Well”), mamy intensywny i nieco drażliwy poniedziałkowy ranek („Let Me Be Myself”), energiczną radość z piątkowego wieczoru („Twightligt”), leniwą niedzielę („Searching”), ale też (fry)wolną sobotę („I Said Right now”). Mocno zróżnicowany, ale spójny twór rozplącze nawet największy kłębek nerwów.

Lubrano świadoma swojego talentu i warsztatu nie musi uciekać się do modnych kolaboracji. Sama potrafi budować napięcie, sprzedać to, co czuje i wyraża, w najlepszy sposób. Sama też pisze teksty i komponuje.

Minus za jedynie dwa numery w języku polskim, ale w tym wypadku warto przymknąć oko. Artystka ze swoim pierwszym solowym krążkiem pokazuje, że nie tylko laptopy, MPCetki i beatmaszyny liczą się we współczesnej muzyce. R.E.S.P.E.C.T to przykład twórczego wykorzystania żywych instrumentów w XXI wieku (rewelacyjne smyczki „Flowers”, „Respect”) i świetnego, ‘czarnego’ wokalu na wysokim poziomie.

Recenzja: Michael Kiwanuka Home Again

Michael Kiwanuka

Home Again (2012)

Polydor

Do niebotycznych wręcz rozmiarów media napompowały oczekiwania odbiorców względem długogrającego debiutu Kiwanuki. Tymczasem Brytyjczyk, jakby wbrew wszystkim, nagrał płytę niemodną, nieprzebojową i wymykającą się współczesnym klasyfikacjom.

Owszem, metki i szufladki są odbiorcy do życia potrzebne prawie jak powietrze, ale słuchając Home Again odnoszę nieodparte wrażenie, że na swój sposób kpi sobie z tych wielkich uszeregowań. Robi to zresztą mimowolnie, bez choćby odrobiny cynizmu, wypadając tym samym poza piramidę hołubionych dzisiaj wartości.

Nie oszukujmy się – to proste granie w starym stylu, trącające te same struny naszej wrażliwości, na których grę do perfekcji opanowali przed laty Tim Buckley czy Marvin Gaye. Ale Kiwanuka nie jest żadnym z nich. A i czas, zdaje się, wpadł ostatnio w szaleńczą pogoń za machinalną innowacją.

Tymczasem tutaj, piosenki, jedna po drugiej, z niesamowitą lekkością, płyną swoim własnym tempem, mieszając w niebezpiecznych dawkach melancholię z optymizmem. Aranżacyjnie, progresywne niuanse dopełniają czaru folkowych fundamentów.

Home Again to stworzony z tęsknoty i miłości ponadczasowy album, który równie dobrze mógł zostać wydany wiele lat temu, ale przydarzył się światu dzisiaj, ku być może nawet większej tego potrzebie. Nie bezosobowy renesans retro (którym stara się usprawiedliwić jakiekolwiek organiczne płyty, ani bacząc na ich pochodzenie), ale rzeczywista podróż do wytęsknionego domu.

Recenzja: JMSN †Priscilla†

JMSN

†Priscilla† (2012)

JMSN /White Room Records / Variable Entertainment

Wyobraź sobie rzeczywistość, w której słuchacze są pozbawieni niesłusznej tendencji do pochopnego oceniania muzyki, z którą mają do czynienia. Pomyśl, że z ogromnym zainteresowaniem sięgają po †Priscillę†, nie skreślając z góry artysty-oszołoma próbującego szokować zabawą żywymi ośmiornicami w teledysku (do utworu „Something”).

Wyobraź sobie świat, w którym ludzie nie doczepiają etykiet do płyt i wykonawców. Nie określają JMSN’a białym The Weeknd czy amerykańskim Jamiem Woonem, ale traktują go jako samodzielnego artystę, który potrafił wyciągnąć wnioski z brzmienia płyt wymienionych panów, stawiając kolejny mały krok w rozwoju współczesnego r&b. W takim świecie ludzie nie słuchają wyłącznie oprawy muzycznej i barwy głosu wokalisty, ale przykładają nie mniejszą uwagę do warstwy lirycznej. Doceniają zawarte tutaj kompletne studium bólu, przytłaczające opisy odpływania w depresję i nałogi po ciężkim rozstaniu z tytułową Priscillą.

Wyobraź sobie, że ludzie nie trudnią się wyciąganiem brudu z cudzej przeszłości – nie zwracają uwagi na to, że Jameson jeszcze rok temu pod innym pseudonimem obracał się w zupełnie odmiennej stylistyce, a jedynie widzą przez ten pryzmat ogromny progres jaki uczynił w bogatych aranżacjach łączących zimną syntetykę z żywymi instrumentami. Bez trudu doceniają to, że muzyk bardzo zręcznie przemyca w nowych utworach elementy muzyki trance, odważnie obracając swoją (wstydliwą) przeszłość w atrybut.

Wyobraź sobie świat, w którym słuchacze doceniają muzykę w stopniu, w jakim na to zasługuje. Skoro więc nawet JMSN, w epilogu pełnej żalu i rozpaczy płyty, dziękuje Priscilli za inspirację do tworzenia, to i my powinniśmy być wdzięczni jemu za ten absolutnie niepowtarzalny przekaz muzyczno-emocjonalny.

Recenzja: J. Cole Cole World: The Sideline Story

J. Cole

Cole World: The Sideline Story (2010)

Roc Nation / Columbia / Sony Music

Beanie Sigel, Freeway, Memphis Bleek, Kanye West… każdy bardziej ogarnięty słuchacz rapu jednym tchem wymieni listę raperów, którym Jay-Z otworzył furtkę do kariery. Jego Roc-A-Fella Records jeszcze dziesięć lat temu było najbardziej imponującym rapowym imperium na rynku. Dzisiaj logo ROC jest już jedynie nic nie znaczącym nadrukiem na kolejnych solowych albumach Kanyego – jedynego z wymienionych, który w pełni wykorzystał swoją szansę.

Właśnie dzięki temu w zeszłym roku razem z Jay’em wydał album „Watch the Throne”, którego to tytuł zresztą nikogo nie dziwi. Być może jednak za jakiś czas Hova będzie musiał dzielić tron z kimś jeszcze. Jednym z potencjalnych kandydatów jest młody zdolny J. Cole, który to nakładem Roc Nation (czytaj: Roc-A-Fella 2.0) wydał niedawno swój debiut Cole World: The Sideline Story.

Tytułowa historia nie jest szczególnie wyjątkowa. Powiela raczej rapowe schematy od opowieści o tym, jakie to szczęście, że Jay podpisał mu kontrakt, przez przechwałki o tym, jak dopiął swego i znalazł się na szczycie, po główny motyw płyty, jakim są kobiety. Ale tym, co wypada na krążku najlepiej są momenty, kiedy pomiędzy typowymi przechwałkami samca alfa (a jest ich tutaj trochę) Cole pokazuje odważniejsze, znacznie bardziej wymowne w kwestiach damsko-męskich, oblicze.

W „Lost Ones”, storytellingu o niechcianej ciąży (opowiedzianym z perspektywy chłopaka i dziewczyny), J. Cole przyjmuje bardzo przekonującą rolę błądzącego, skorego do łez, niepewnego siebie, podejmującego decyzje pod wpływem emocji, cholernie ludzkiego gościa. Ale to nie wszystko – Cole jest perfekcyjny technicznie i może poza momentami, kiedy manierą wokalną niebezpiecznie zbliża się do Kanyego Westa, nie mam mu niczego do zarzucenia. Tak jak West na początku kariery był świetnym świetnym producentem z zadatkami na przyzwoitego rapera, tak tutaj jest zupełnie odwrotnie.

Porównanie nie przysparza większych problemów, bowiem Jermaine prawie cały materiał wyprodukował samodzielnie. I chociaż jakość bitów pozostawia trochę do życzenia: czasem perkusja zdaje się trochę nie kleić z resztą podkładu, innym razem włos jeży naśladownictwo timbalandowych syntetyków. Można jednak zauważyć w jakich klimatach raper czuje sie najlepiej, a są to skromne klawiszowo-perkusyjne klasyki.

Fakty są takie, że nie ma obecnie wielu tak zdolnych raperów, którzy byliby przy okazji aż tak wszechstronnym producentami. I nawet jeśli Cole World: The Sideline Story stanowi układankę elementów, które już kiedyś gdzieś słyszeliśmy, to paradoksalnie podwyższa to wartość tego materiału. W zalewie niezliczonych debiutantów prześcigających się w tym, który będzie miał więcej „swagu”, śpiewanych numerów, nowoczesnych bitów, Jermaine sprowadza nas na ziemię i zaprasza do doskonale znanego rapowego świata klasycznych rymów i bitów pełnych młodzieńczej iskry, a nie trueschoolowych żalów o tym, ze cztery elementy hip hopu straciły dziś na znaczeniu.

Recenzja: Mary J. Blige My Life II… The Journey Continues (Act 1)

Mary J. Blige

My Life II… The Journey Continues (Act 1) (2011)

Matriarch / Geffen

Mary J. Blige sama skazała swoje najnowsze dzieło na serię porównań ze strony słuchaczy, wydając płytę, która jest sequelem My Life z 1994 roku. I być może właśnie dlatego rozpoczyna album od rozmowy z Diddym – producentem pierwszej części, gdzie podkreśla, że kontynuację rozumie jako zapisaną muzycznie obserwację zmian, które zaszły w jej życiu. Jak wiadomo, przez długi okres wokalistka zmagała się z bólem i cierpieniem. Ta płyta jest dowodem na to, że definitywnie nie są już obecne w jej życiu. (więcej…)

Recenzja: Trombone Shorty For True

Trombone Shorty

For True (2011)

Verve Forecast

Trombone Shorty ma talent, instrument, warsztat i mimo młodego wieku – spore doświadczenie. Zdecydowanie nie ma natomiast dobrego pomysłu jak te rzeczy wykorzystać przy tworzeniu własnej muzyki. Jego najnowszy krążek For True sprawia wrażenie jednej z tych przykrych składanek, które zmęczeni życiem instrumentaliści, jak ostatnio Herbie Hancock czy Carlos Santana, nagrywają z towarzyszeniem przynajmniej tuzina znanych śpiewających przyjaciół. To tym smutniejsze, że młody puzonista popełnił właśnie taki album w wieku zaledwie 25 lat. (więcej…)

Recenzja: Rihanna Talk That Talk

Rihanna

Talk That Talk (2011)

Def Jam / Roc Nation / SRP

Kolejna w szeregu płyta Rihanny, na której piosenkarka stara się dać słuchaczom dokładnie to, czego od niej oczekują. A że słuchacze tak naprawdę sami nie mają pojęcia, czego chcą, to w efekcie po raz kolejny otrzymujemy bardzo przeciętny miks wszystkiego i niczego: kilku dobrych i zbyt wielu nieciekawych popowych piosenek, utrzymanych w najrozmaitszych stylach i gatunkach, dość losowo wrzuconych naprędce na jeden dysk. Jedyną zauważalną różnicą w stosunku do wcześniejszych wydawnictw jest sama Rihanna, która z płyty na płytę przesuwa coraz dalej granice przenośni i niejednoznaczności w swoich tekstach.

I chociaż piosenkarka w klubowym repertuarze sprawdza się znakomicie, co w pełni potwierdzają dwa numery zrobione razem z Calvinem Harrisem, nic nie wskazuje na to, aby kiedykolwiek zdecydowała się na zrobienie płyty w jednym stylu. Stałaby się bowiem wtedy ułomna marketingowo, bo skierowana do docelowo węższej grupy odbiorców. Więc nawet jeśli Talk That Talk to definicja muzycznej przeciętności, to przynajmniej zarabia miliony.

Recenzja: cztery kalifornijskie hip hopowe płyty ostatnich miesięcy

Obserwując przez ostatnich kilka lat sytuację na kalifornijskiej scenie ciężko uwierzyć, że kiedyś był to drugi, po Nowym Jorku, ośrodek rozwoju hip hopu. Niegdyś Los Angeles i jego okolice generowały rap przepełniony świeżością, cechujący się zupełnie innym podejściem do tekstów i muzyki, posiadający własne podgatunki (g-funk, hyphy), a także imponujący rozwojem sceny alternatywnej dla gangsterskiej stylistyki. Obecnie po czasach świetności Cali pozostały jedynie wspomnienia. Można zawsze jednak mieć nadzieję, że będzie lepiej. W tej chwili na całej amerykańskiej scenie trwa wymiana pokoleń, pojawia się coraz więcej nowych twarzy gotowych wnieść coś świeżego i dobrego do hip hopu. Jest więc szansa, że i kalifornijska scena coś na tym ugra. Poniżej prezentuję cztery krótkie recenzje albumów młodych rapowych twórców, z których każdy ma zupełnie inne podejście do muzyki, którą tworzy, ale wszyscy razem dają nam wyraźnie znać, że coś zaczyna się zmieniać. (więcej…)

Recenzja: Andreya Triana Lost Where I Belong

Andreya Triana

Lost Where I Belong (2011)

Ninja Tune

Andreya Triana, młoda utalentowana brytyjska wokalistka, ze swoim soulowym głosem mogłaby już zapewne zdobyć szczyty list przebojów i stać się jedną z niezliczonych idolek nastolatek. Zamiast tego postawiła jednak konsekwentnie podążać własną drogą. Po wspólnych udanych projektach z Bonobo, Flying Lotusem czy Mr. Scruffem, wreszcie, w sierpniu zeszłego roku, wydała swój debiutancki krążek Lost Where I Belong – niełatwy i niejednoznaczny. (więcej…)