Wydarzenia

recenzja

Recenzja: Bruno Mars Unorthodox Jukebox

Bruno Mars

Unorthodox Jukebox (2012)

Atlantic

Pierwszy album Bruna Doo-Wops & Hooligans odniósł nie tylko spory sukces komercyjny, ale zyskał także przychylne recenzje krytyków. Często w takich przypadkach, wydając drugą płytę, trudno jest zachować zadowalający obie strony poziom. Mars znalazł jednak sposób na utrzymanie równowagi w tej kwestii jeszcze przez jakiś czas.

Na Unorthodox Jukebox Bruno kontynuuje założenia, które sprawdziły się na poprzedniej płycie. W chaotycznym repertuarze po raz kolejny znalazły się: typowy utwór z wpływami reggae („Show Me”), ballady prostodusznego romantyka („When I Was Your Man”, „Young Girls”) oraz nieskomplikowane popowe kawałki („Money Make Her Smile”, „Natalie”).

Mars nie byłby jednak sobą, gdyby nie zaprezentował nam przebojowych numerów, których inspiracji należy szukać nawet o kilka dekad wcześniej. Wokalista czaruje i urzeka damską część publiczności słodkim głosem w piosence na wzór hymnów z lat 60. – „If I Knew”, hołduje zespołowi The Police w singlowym „Locked Out of Heaven” oraz odświeża funkowo-dyskotekowego ducha dawnych potańcówek w wibrującym „Treasure”. Stara szkoła swobodnie miesza się tutaj z nową. Łatwo wpadające w ucho, oparte na żywych instrumentach podkłady tworzą idealne radiowe, ale niebanalne, hity.

Unorthodox Jukebox to bezpieczna kopia poprzedniej płyty, która sprawi, że Bruno nie będzie musiał martwić się o swój los przez najbliższych kilka miesięcy. Pytanie tylko – co potem? Obawiam się, że przy następnym wydawnictwie fani mogą wymagać czegoś więcej niż jedynie poprawności.

Recenzja: Cody ChesnuTT Landing on a Hundred

Cody ChesnuTT

Landing on a Hundred (2012)

One Little Indian

Soul, klasyka, powrót do korzeni, Motown – tych kilka krótkich wyrażeń w najlepszy sposób opisuje najnowszy album artysty. W tym roku minęło 10 lat od wydania jego pierwszego dzieła The Headphone Masterpiece, jak można się więc domyślić, wszystko co słyszymy na Landing on a Hundred to podsumowanie minionej dekady w życiu ChesnuTTa. Mimo tego, iż w odróżnieniu od pierwszego albumu Cody zdecydował się rejestrować materiał w profesjonalnym studiu w Niemczech, jego zamiłowanie do analogowych technik nagrywania sprawia, że całość brzmi jakby stworzona była w domowym warunkach. Głębokość i ciepło analogowych taśm dają o sobie znać.

Podczas gdy pierwsza płyta była mieszanką popu, soulu i rapu, tym razem dostajemy krążek oparty w stu procentach o muzykę soul z okresu początku lat 70-tych. Cody skutecznie manipuluje swoim głosem oraz dźwiękiem instrumentów inspirując się przy tym największymi legendami soulu: Gayem, Womackiem czy Mayfieldem. Jeśli chodzi o treść, muzyk ociera się o różne tematy, oddając hołd swoim afrykańskim korzeniom w „I’ve Been Life”, rozważając o kwestiach miłości w „Love Is More Than a Weeding Day”, a także poruszając kwestie odkupienia w „Til I Met Thee”. Warto zaznaczyć, iż zdecydowaną siłą Codiego jest zdolność łączenia tematów socjalnych, politycznych i miłosnych z zachowaniem odpowiedniego balansu i uniknięciem tandetnego i taniego wydźwięku. Artysta swoimi tekstami zabiera nas na wycieczkę po życiu pełnym wzlotów, upadków, nadziei oraz ostatecznego zwycięstwa.

Analizując słabsze strony, muzycznie nie jest to produkt dla osób oczekujących nowoczesnych rozwiązań, ciekawych aranżacji oraz różnorakiej struktury utworów. Miłośnicy muzycznych innowacji z pewnością nie znajdą tutaj zbyt wielu rzeczy dla siebie. Mimo tego Cody swoim brzmieniem zabiera nas w interesującą podróż po zapominanych nieco w dzisiejszych czasach sferach oryginalnej muzyki soul, gdzie szumy i szelesty taśm dodają uroku a nie zakłócają odbioru płyty. Podsumowując całość, Landing on a Hundred to interesujące i ciekawe wydawnictwo, które jest godne polecenia wszystkim koneserom i fanom muzyki soul z lat 60-tych i 70-tych.

Recenzja: Nick Waterhouse Time’s All Gone

Nick Waterhouse

Time’s All Gone (2012)

Innovative Leisure

Po gigantycznym sukcesie Back to Black Amy Winehouse, retro soul na dobre zadomowił się we współczesnej popkulturze. Niczym grzyby po deszczu zaczęli wyrastać kolejni wykonawcy, mniej lub bardziej ewidentnie inspirujący się klasycznym rhythm & bluesem. Wkrótce słuchacze się znudzili, moda się zmieniła, ale nurt pozostał i nadal radzi sobie całkiem nieźle. W związku z tym pytanie jak odróżnić prawdziwie dobry album od marnej imitacji wciąż pozostaje aktualne.

Nick Waterhouse to idealny przykład na to, że współcześnie można tworzyć autentyczny rhythm & blues, głęboko zakorzeniony w klasyce gatunku. Kalifornijczyk nie wykorzystuje swojego brzmienia jako punktu zaczepienia do wielkiej multimedialnej kariery, nie dba o aktualne trendy, wydaje swoje płyty na winylu, jak nakazuje tradycja. Muzyka broni się sama.

Na Time’s All Gone, ledwie ponad półgodzinnym debiutanckim longplayu, Waterhouse nie stara się przepisywać przeszłości na teraźniejszość, by brzmieć adekwatnie; nie wygładza brzmienia; nie podszywa się pod kogoś, kim nie jest; nie pożycza wybranych elementów stylistyki lat 60., ignorując te, które mu nie leżą; nie jest wybitnym wokalistą — po prostu robi swoje, nagrywa muzykę, która go stworzyła i robi to z niesamowitym wyczuciem. Płyta zachwyca naturalnością z jaką muzyczna elegancja zostaje tu wpisana w surowy, niemalże garażowy rhythm & blues. Album jest kwintesencją przebojowości w starym stylu — na krótkie, ale intensywne piosenki składają się przejrzysty rytm, szczere emocje i nieskrępowane meandry żywych instrumentów.

A gdzie w tym wszystkim współczesność? Współczesność nie ma do zaoferowania niczego ponad tę w jakimś sensie pierwotną energię bijącą z każdego z jedenastu numerów na Time’s All Gone. Brown, Redding, Charles byliby dumni. Waterhouse’a można ze spokojem i bez cienia wątpliwości położyć na jednej półce w ich towarzystwie.

Recenzja: Cee Lo Green Cee Lo’s Magic Moment

Cee Lo Green

Cee Lo’s Magic Moment (2012)

Warner

„Dobra robota Cee Lo! Dobrze Cię widzieć po raz kolejny w tv! Uwielbiamy wszystkie twoje przeboje!” – sarkastycznie na temat ostatniej działalności muzyka wypowiadają się bohaterowie jednego z ostatnich odcinków serialu South Park. Wiecznie czujni łowcy absurdów popkultury po raz kolejny trafiają w sedno. Nie tylko oni zastanawiają się co kieruje panem Greenem, że ponad eksperymentalny hip hop postawił balansowanie na granicy kiczu w sferze retro-popu, a medialną nieśmiałość projektu Gnarls Barkley zamienił na celebryckie wszędobylstwo. Kiedy dowiedziałem się, że szykuje album ze świątecznymi piosenkami zacząłem się zastanawiać, czy będzie to tylko strzał w kolana, czy już gwóźdź do trumny.

Lubię wydany dwa lata temu nostalgiczny brzmieniowo album The Lady Killer. Jego urok tkwił nie tyle w podróży w lata 60.-80., co w kreowaniu bezpośrednio na muzycznej płaszczyźnie image’u pociesznego psychopaty z kreskówkowym głosem i niewyparzoną gębą. Są to aspekty, na które zabrakło miejsca na Cee Lo’s Magic Moment. Covery najbardziej znanych centrohandlowych przebojów na gwiazdkę nie dają wokaliście pola do popisu. Cee Lo grzecznie trzyma się oryginalnych wersji utworów. To zła droga – ktoś taki jak on powinien wokalne braki nadrabiać charyzmą post-outkastowego freaka, emanowaniem ekstrawagancją, a standardy śpiewane pod linijką zostawić takim osobom jak Michael Buble, czy obecny na płycie Rod Stewart.

Same aranżacje również utrzymane są głównie w mocno klasycznym stylu, dopiero zaskakująco chłodna i syntetyczna „Cicha noc” wzbudza pewien podziw – szkoda, że to dopiero ostatni utwór na płycie. Przed nim trzeba się zmierzyć na przykład z „All I Need Is Love” – koszmarkiem bazującym na muppetowym „Mah Na Mah Na”, słuchając którego poczułem w sobie nienawidzącego świąt Grincha.

„Walcie się, jestem Cee Lo i mogę robić co chcę, nawet nagrać świąteczny album!” – mam cichą nadzieję, że właśnie taka idea przyświecała muzykowi z Atlanty, kiedy zdecydował się nagrać tę płytę. Wciąż go cenię i dalej wierzę, że znów uraczy nas dobrym krążkiem, ale niestety, chcąc nie chcąc, słuchając Cee Lo’s Magic Moment zamiast przeżywać magiczną chwilę, z wyjątkowym utęsknieniem patrzyłem na półkę, na której stoją niesamowite Soul Food, Cee-Lo Green… Is the Soul Machine, czy St. Elsewhere.

Recenzja: L’Orange The Mad Writer

L’Orange

The Mad Writer (2012)

Jakarta

Od lutego 2011 roku, kiedy to ukazała się jego pierwsza epka The Manipulation, fani talentu L’Orange’a czekali na długogrający album. Po drodze dostaliśmy Old Soul, krążek z remiksami i mashupami, poświęcony pamięci i twórczości Billie Holiday. Jak się okazuje, okres ten był męczący dla samego twórcy, który długo marzył o swoim pierwszym, prawowitym solowym albumie. Nareszcie jest.

The Mad Writer to album koncepcyjny w czystej postaci, na którym teksty i wokalne występy są inspirowane filmami noir i jazzem z tamtej epoki. W trakcie 13 utworów odbywamy z tym zdolnym producentem kinową podróż do przeszłości, duszy, umysłu i wyobraźni . . . szalonego pisarza.

Sama produkcja artysty jest praktycznie bez skazy. Wszystko jest dopieszczone i dopięte na ostatni guzik. Sporo tu instrumentalnego i eksperymentalnego hip-hopu, połączonego z elementami jazzu, soulu i trip-hopu. Jeśli idzie o zaproszonych gości, to L’Orange postawił na znanych sobie z poprzednich projektów wykonawców. Trzeba przyznać, że jest to dość wytworne towarzystwo. Być może nazwiska takich postaci jak yU, Blu, Has-LoErica Lane szerszej publiczności mówią niewiele, ale idealnie wpasowują się w takie przedsięwzięcie. Niewątpliwie utwory z ich udziałem wysuwają się przed szereg — w tytułowym nagraniu, yU zagłębia się w umysł rzeczonego, szalonego pisarza, w „Alone” Blu daje próbkę swojego storytellingu, zaś w „Femme Fatale” Erica Lane, ucieleśnia jeden z klasycznych motywów filmów noir, czyli kobietę fatalną. Album jest złożony tak, że jedno nagranie zgrabnie przechodzi w drugie, co tworzy niezwykle urokliwy klimat. Niemal siedzimy obok Rity Hayworth palącej papierosa, uchwyconej na czarno-białej taśmie filmowej.

The Mad Writer legitymizuje pozycję L’Orange jako jednego z ciekawszych i uzdolnionych producentów w gatunku instrumentalnego hip-hopu. Artysta ma wyjątkowe wyczucie jak łączyć bogactwo talentów swoich gości ze swoją wyjątkową kreatywnością pod jednym szyldem. Utożsamiając na chwilę, tytułowego szalonego pisarza z autorem tego wydawnictwa, można stwierdzić, iż  twórca zagubił się w swoim umyśle, lecz znalazł z niego wyjście, zwyczajnie go pożerając.

Recenzja: Alicia Keys Girl on Fire

Alicia Keys

Girl on Fire (2012)

RCA Records

Nie bądź zły, to tylko całkiem nowa ja – śpiewa Alicia w otwierającym Girl on Fire utworze. Złym być nie można, bo zmiany są niewielkie, a mimo kiepskich singli dostajemy album, który tworzy najbardziej zwartą całość od wydania The Diary.

Mówi się, nieważne jak się zaczyna, ale jak się kończy. Keys nie tylko doskonale otwiera album znakomitym „Brand New Me”, ale zamyka go w jeszcze lepszym stylu przedstawiając w pełni dojrzały obraz samej siebie jako artystki. Ale choć klasyczne momenty mogą wydawać się najlepsze, na tle całej płyty wyróżniają się także te, gdzie Alicia pozwoliła innym artystom uchylić rąbka ich talentu i muzycznego kunsztu. Jako że jej samej od kilku lat nie udaje się już niczym zaskakiwać, wszelkie eksperymenty muzyczne dodają projektowi choć odrobinę świeżości (m.in. zaangażowanie lepszej połówki duetu The xx, Jamiego Smitha w „When It’s All Over”).

Ale jest tu także kilka poważnych pomyłek. Najsłabszy element to tytułowy „Girl on Fire”, który przewrotnie ma najmniej ognia ze wszystkich utworów. Nie jest to ewenement, że najsłabsza piosenka promuje całe wydawnictwo. Bardziej dziwi fakt, że nikt w sztabie tak szanowanej wokalistki nie zapobiegł wydania marnej kopii „No One” i to w najgorszej z możliwych wersji. W szczególności, że z kolejnym „Fire We Make” dzieli je ogromna przepaść. Duet z Maxwellem jest utworem subtelnym i pełnym klasy.

Nawet mimo tych słabszych momentów na Girl on Fire nawet można odnaleźć to, czego najbardziej brakowało na The Element of Freedom. Od zakorzenionego w tradycjach Motown „Tears Always Win”, delikatnego „Not Even the King” czy potwierdzającego pisarski talent Franka Oceana „One Thing” – słuchanie Alicii ponownie daje przyjemność w najczystszej postaci.

Kiedy wszystkie znaki na ziemi i  niebie wskazywały na kolejny bolesny zawód, Alicii z pomocą tuzina producentów udało się stworzyć solidną, spójną płytę łączącą spokojne, nastrojowe dźwięki z nowoczesnym brzmieniem. Wszyscy lubimy takie miłe niespodzianki.

Recenzja: Josh Berman & His Gang There Now

Josh Berman & His Gang

There Now (2012)

Delmark

Wyobraźcie sobie, że Art Ensemble of Chicago bierze na warsztat klasyczne big bandowe melodie Louisa Armstronga. Co następuje? Harmonijne brzmienie zostaje brutalnie zakłócone i rozerwane na drobne strzępy przez szaleńczą free jazzową improwizację. To właśnie czyni na swojej ostatniej płycie There Now amerykański kornecista Josh Berman wraz z grupą siedmiu współpracowników, których nazywa staromodnie swoim gangiem.

Berman robi to, co ostatnio jest dość powszechne na wszelkich płaszczyznach muzyki rozrywkowej, czyli pożycza stare i po swojemu miesza je z nowym. O ile jednak nierzadko efekty takich połączeń bywają niezręczne i odtwórcze, na There Now wszystkie dźwięki układają się swobodnie, przez co płyta jako całość brzmi bardzo adekwatnie, nawet jeśli wciąż, dla niektórych, niewystarczająco nowatorsko.

Grupa na potrzeby projektu pożyczyła kilka jazzowych standardów sięgających aż do lat 20. poprzedniego stulecia — wśród nich „Liza” i „Sugar” Eddiego Condona czy „I’ve Found a New Baby” spopularyzowane m.in. przez Benny’ego Goodmana — które niejako przetransponowała na warunki współczesnego jazzu, częstokroć zmieniając je nie do poznania dzięki pstrzącym się gęsto kunsztownym, nierzadko improwizowanym, solówkom i motywom. Te same zabiegi zastosowano zresztą w oryginalnych kompozycjach Bermana, co pozwoliło na wplecenie ich zupełnie niepostrzeżenie w bieg albumu, bez zakłócania jego misternej konstrukcji.

Prawdziwy jazz wcale nie umarł — ma się doskonale, właśnie dzięki takim płytom jak There Now. Usunął się jedynie gdzieś w cień, przytłoczony coraz szybszym biegiem czasu. Ale kto wie — być może za kilkadziesiąt lat jego współczesne owoce staną się równie legendarne, co płyty Mingusa, Monka czy Davisa obecnie? Szczególnie jeśli są tego naprawdę warte.

Recenzja: Keyshia Cole Woman to Woman

Keyshia Cole

Woman to Woman (2012)

Geffen

Aleksander Świętochowski mawiał kiedyś: „Rozumem kobiety jest miłość”. Słuchając piątego albumu Keyshii Cole, zatytułowanego w wolnym tłumaczeniu Kobieta kobiecie, nie sposób się z nim nie zgodzić.

Krążek to zbiór rozmaitych historii o wzlotach i upadkach płci pięknej. Historii, o których słyszała lub co gorsza, doświadczyła ich każda z nas. Mężczyzna, który oszukuje, zdradza, nie zapewnia odpowiedniej ilości czułości i namiętności, facet-świnia. Keyshia nie ma dla nich litości — w takich numerach jak „Enough of No Love” czy „Zero” z impetem rozlicza się z każdym napotkanym osobnikiem płci przeciwnej. Ból i frustracja wyrażone są także w emocjonalnych balladach „Trust and Believe” oraz tytułowej „Woman to Woman”. Gniew ten pozwolił uwolnić głęboko skrywane żale z przeszłości i sprawił, że Keyshia znów śpiewa na miarę swoich możliwości. Subtelne soprano wokalistki doskonale współgra z beatami utrzymanymi w średnim tempie.

A jeśli chodzi o nie, Woman to Woman niczym nie zaskakuje. W tej kwestii Keyshia pozostaje konsekwentna od lat — jej domeną jest konwencjonalne R&B z domieszką soulu czy ewentualnie kilku rześkich sampli. Łagodne, wyważone melodie „Hey Sexy” czy „Wonderland” dają nam jednoznaczny sygnał, że wszystko jest na swoim miejscu. Można odnieść wrażenie, że Cole z chęcią wraca do soczystych lat 90., czerpiąc inspiracje od div tamtych czasów – Faith Evans czy Mary J. Blige, powoli sama stając się jedną z nich.

Woman to Woman to solidny materiał, który udowadnia, że twórczości Keyshii można zaufać. To kolejny album do postawienia na jednej półce obok wielu pozycji sprzed lat, które pomagają podczas kłopotów z mężczyznami i towarzyszą płaczliwym rozmowom z przyjaciółkami.

Recenzja: Whitney Houston I Will Always Love You: The Best of Whitney Houston

Whitney Houston

I Will Always Love You: The Best of Whitney Houston (2012)

RCA

Z kompilacjami największych przebojów bywa różnie, zwłaszcza, że i oczekiwania słuchaczy mogą nie być jednakowe. Dodatkowo Whitney Houston sama w sobie jest ikoną, a jej twórczość zasługuje na stałe miejsce na półkach. Z tego właśnie powodu albumy takie jak ten należy odpowiednio przemyśleć i przygotować.

I Will Always Love You: The Best of Whitney Houston jest dobrze zaplanowanym wydawnictwem. Prowadzi słuchacza przez albumy artystki począwszy od pierwszego, aż po ostatni. Atutem płyty jest chronologiczne ułożenie utworów, które pozwala niejako prześledzić przebieg jej kariery.  Początek kompilacji to kwintesencja najlepszego okresu twórczości Whitney — połączenie niesamowitych ballad z mistrzowsko skomponowanymi i wykonanymi utworami stworzonymi do tańca. Nie trzeba zamykać oczu, by otoczył nas klimat lat 80-tych. Całość otwiera nastrojowe „You Give Good Love”, by już za moment przejść w rytmiczne „How Will I Know” i „I Wanna Dance With Somebody”. W ten sposób dochodzimy do lat 90-tych i soundtracków, gdyż jak wskazuje tytuł kompilacji, nie może obejść się bez „I Will Always Love You” z Bodyguarda. Ten pełen emocji, genialnie obrazujący umiejętności artystki utwór na zawsze pozostanie jej muzyczną wizytówką. „Exhale (Shoop Shoop)” i „I Believe in You and Me” godnie reprezentują dwie pozostałe ścieżki dźwiękowe do filmów z udziałem Houston. Ten drugi, pochodzący z Żony pastora, niesie optymistyczny przekaz i ciepło dzięki efektownemu wykorzystaniu sekcji smyczkowej.

W towarzystwie przebojów z czasów świetności Houston pojawiają się także dwie nowości. Przedostatni utwór to nowa wersja „I Look to You” z udziałem R. Kellego. Jest przyjemnym akcentem, a jednocześnie pokazuje, że twórcy kompilacji uwzględnili również ostatnie poczynania artystki. Na zakończenie słuchacze otrzymują niepublikowane wcześniej „Never Give Up”. Nie spodziewałam się, że będzie to najmocniejszy punkt wydawnictwa, lecz  trzeba przyznać, że stanowi piękną puentę — wkomponowuje się zarówno w konwencję, jak i zmusza do refleksji nad pełnym upadków i wzlotów życiem jednej z najjaśniejszych gwiazd na firmamencie muzyki.

Twórczość Whitney jest dobrze znana i broni się sama, nie wymaga więc zbytniej reklamy. Ta kompilacja jest natomiast przemyślanym, dobrze ułożonym i wartym zakupienia albumem, który godnie uzupełni kolekcje fanów. Będzie dobrym prezentem, chociażby z okazji zbliżających się świąt.

Recenzja: Amy Winehouse At the BBC

Amy Winehouse

At the BBC (2012)

Universal Music Group

Amy Winehouse kochała występy na żywo. Choć mało kto mógł mieć tego świadomość w ostatnich latach jej życia, kiedy materiały z koncertów przedstawiały zataczającą się i niepamiętającą tekstów własnych piosenek kobietę w opłakanym stanie. Kolekcja At the BBC może to zmienić i przypomnieć, że przed wpadnięciem w szpony nałogów, mieliśmy do czynienia z jedną z najbardziej utalentowanych wokalistek naszych czasów.

Nie jest to zwyczajny album na żywo, ale zbiór wybranych występów Winehouse, jakie dała dla brytyjskiej rozgłośni BBC. Otrzymujemy zatem kilka nagrań z festiwali, programów radiowych i telewizyjnych. Może się wydawać, że dosyć długi okres czasu, jaki obejmują nagrania (2004–2009), a przez to swojego rodzaju eklektyzm nie jest w stanie stworzyć całości. Wspólny mianownik znajduje się jednak w osobie samej Amy. Live at the BBC to Winehouse w najlepszym okresie koncertowym jej życia.

W głosie piosenkarki słychać zaangażowanie, pasję, miłość do muzyki. Dokładnie to, czego zabrakło, gdy uzależnienie wzięło górę nad jej życiem. Największy skarb Amy brzmi silnie i czysto – w szczególności w nagraniach z 2004 roku, kiedy młoda wokalistka bawi się głosem – w doskonałym, jazzowym „Lullaby of Birdland” czy przebojowym „Best Friends, Right?”. Ogromną zaletą wydawnictwa jest właśnie nieograniczenie się do stałego koncertowego setu Winehouse sprzed kilku lat i umieszczenie utworów z debiutanckiego Frank (który wokalistka po wydaniu Back to Black prawie całkowicie pomijała) czy niewydanych wcześniej coverów.

W czasach gdy pośmiertnie albumy gwiazd często budzą kontrowersje dotyczące jakości i poziomu nagrań, At the BBC ukazuje wokalistkę z najdoskonalszej strony i przypomina, za co tak naprawdę pokochaliśmy Amy Winehouse.