Wydarzenia

motown records

ELHAE ukróca wyniszczający związek

elhae

elhae

ELHAE o uniwersalnych i odwiecznych problemach w relacjach damsko-męskich

Jamaal Jones dobrych parę lat temu przybrał artystyczny pseudonim ELHAE będący akronimem słów Every Life Has An Ending i w ich myśl nie traci danego mu czasu – niedawno zasilił szeregi kultowej wytwórni Motown Records i wszystko wskazuje na to, że szykuje następcę swojego albumu Trouble in Paradise z 2019 roku. W najnowszym utworze „Separated” kontynuuje swój sprawdzony styl, często porównywany do Brysona Tillera, w czym niespodziewanie pomaga mu producent P2J, na co dzień specjalizujący się w afrobeatowych rytmach. Wokalista śpiewa o trudzie, jaki bezskutecznie włożył w zbudowanie szczęśliwego związku, by w końcu zdobyć się na powiedzenie temu „dość”.

Za inspirację do okładki singla posłużyła biblijna opowieść o Samsonie i Dalili, niejednokrotnie przenoszona na płótno. On – mężczyzna obdarzony niezwykłą mocą zaklętą w jego długich włosach, ona – kobieta fatalna, przez którą utracił swoją nadludzką siłę. Teledysk zaś może wzbudzać skojarzenia z filmem Malcolm i Marie w reżyserii Sama Levinsona. Wprawdzie bohaterowie obu produkcji pochodzą z dwóch różnych światów, jednak za drzwiami skromnie urządzonego domu i luksusowej rezydencji rozgrywają się podobne dramaty, a rosnący między partnerami dystans od czasu do czasu przerywają chwile bliskości. Jeśli spodoba Wam się wizualna opowieść Lorisa Russiera, sprawdźcie również jego klip do „Garage Rooftop” Q, dla odmiany pełen ciepła i młodzieńczego uroku.

M jak Motown #17: Edwin Starr „War”

Wojna w Wietnamie. Zdecydowanie za dużo o niej już powiedziano, by pod koniec 2012 roku dalej się na jej temat rozwodzić. Polityką i historią świata się nie zajmujemy, nas interesuje sztuka i w jej kontekście da się zauważyć jakąś pozytywną stronę konfliktu. Stanowił on inspirację. Na temat dobrych filmów traktujących o beznadziejności wojny wietnamskiej mógłbym poprowadzić oddzielny cykl. To samo dotyczy muzyki – niejeden wykonawca został natchniony do opuszczenia progów swojego beztroskiego muzycznego mikroklimatu i empatycznego spojrzenia na niepokojącą rzeczywistość. Do moich ulubionych utworów muzycznych poruszających wietnamski wątek zaliczam „Back To The World” Curtisa Mayfielda, a z Motownowego pieca wiadomo-jaki-utwór od wiadomo-kogo oraz „War” Edwina Starra.

„War” różni się nieco od innych soulowych protest songów. Tutaj nie ma czegoś takiego jak stonowany charakter, nie ma chwili na refleksję i postawienie znicza ku czci ofiar beznadziejnej wojny. Tutaj mamy najskrajniejszą formę wyrażania emocji – stuprocentową, krystaliczną, pochodzącą z pierwszego tłoczenia frustrację pana Agenta Double’O’Soula związaną z niemożnością cofnięcia czasu, przywrócenia życia ofiarom i szczęścia ich rodzinom. Utwór oryginalnie napisany został przez Normana WhitfieldaBarretta Stronga dla zaprawionych w bojach The Temptation i na ich album trafił w pierwszej kolejności. Nie wywołał jednak zupełnie takiego poruszenia jak podany w pikantnym sosie cover Edwina. Warto jednak zauważyć, że na potrzeby nowej wersji Whitfield podrasował oprawę muzyczną eksperymentując z sekcją rytmiczną i kładąc mocny nacisk na agresywne dęciaki. „War” ma nieograniczoną, niszczącą siłę rażenia, ale na szczęście skierowaną w tym kierunku co trzeba. Dobrze, że Motown robił muzykę, a nie sprzęt zbrojeniowy. „Absolutely!”

M jak Motown #16: Scherrie Payne „When I Looked at Your face”

Rok 1965. The Beatles przygotowują się do pamiętnego występu na nowojorskim Shea Stadium. Niewątpliwy zbieg okoliczności chciał, żeby dokładnie w tym samym hotelu co oni nocowały będące również w trasie członkinie The Supremes. Zachwyceni tym faktem Paul, John, GeorgeRingo poczuli obowiązek zamienienia kilku słów z piosenkarkami – nie jest w końcu tajemnicą, że motown sound był dla Żuków ogromnym źródłem inspiracji, a grane przez nich covery między innymi The Marvelettes stanowiły jeden z fundamentów ich sukcesu. Podekscytowani i wiecznie spragnieni rozwoju swojej muzyki postanowili spróbować wyciągnąć z dziewczyn informacje, w czym tkwi sekret trudnego do podrobienia, motownowskiego brzmienia, miksu, aranżu. Niestety, chłopaki z Liverpoolu musieli obejść się smakiem – trudno było za satysfakcjonującą uznać odpowiedź jednej z dziewczyn „wydaje mi się, że ma to jakiś związek z tymi takimi guzikami na pulpicie”.

Która z artystek zabłysnęła w ten sposób podczas spotkania z Bitlesami? Takiej informacji niestety nie posiadam. Gdyby to była Diana Ross to pewnie byłoby głośno, że to właśnie ona powiedziała, jeśli to którakolwiek inna członkini grupy to zapewne mało kogo interesowało, która dokładnie. Charyzmatyczna pani Ross nie bez powodu jako jedyna z nich zapisała się w historii muzyki wielkimi literami. Po jej odejściu z grupy zespół błyskawicznie stracił na znaczeniu, do tego każda próba niezależnego zaistnienia przez jakąkolwiek inną z dziewczyn okazała się porażką. Najbardziej spektakularną był niewypał w postaci debiutu Mary Wilson, która była praktycznie drugą co do ważności osobą przewijającą się przez skład The Supremes. Najmniejszą porażką, co można uznać za mały sukces, były próby Scherrie PayneSusaye Greene, którym udało się lekko zabłysnąć wspólnym longplayem pod szyldem Partners. Bardzo lekko, ale przynajmniej uniknęły tak napompowanej komercyjnie klapy jak koleżanka Mary. W międzyczasie obie dziewczyny próbowały działać co nieco solowo i wydały kilka wartych uwagi singli. Zapraszam do sprawdzenia mojego ulubionego utworu pani Payne, wydanego jak b-side singla „Fly”.

M jak Motown #15: Marvin Gaye „Ego Tripping Out”


Witam po dłuższej przerwie w piętnastej odsłonie cyklu „M jak Motown”. Dla tych, którzy dopiero od niedawna zaglądają na soulbowl.pl tudzież zdążyli przez rok zapomnieć z czym co się je – „MjM” to cykliczny (mam nadzieję, że tak zostanie) hołd dla muzyki wydawanej przez najważniejszy label w historii czarnej muzyki, opowiadający niechronologicznie o przełomowych dla wytwórni wydarzeniach, zapomnianych artystach, czy o niedocenionych singlach tych bardziej znanych wykonawców. Na samym dole wpisu znajdziecie odnośniki do wszystkich dotychczasowych odcinków, teraz zajmijmy się tym teraźniejszym.

Chociaż w „M jak Motown” nie prezentowałem jeszcze żadnego utworu Marvina Gaye’a to i tak zdążyłem odmienić przez wszystkie przypadki jego imię, nazwisko również. Nie ma w tym nic dziwnego – postać taka jak on miała wpływ na niemal wszystko, co później wyszło w muzyce rozrywkowej i nalegało by było nazywane soulem. Prawie każdy album wydany przez niego po 1970 roku był przełomowy. What’s Going On zmieniło liryczne oblicze gatunku, Let’s Get It OnI Want You ukształtowały quiet storm, Midnight Love z impetem wdrożyło czarną muzykę w erę syntezatorów, Trouble Man stał się klasykiem soundtracków kina Blaxploitation, a Here, My Dear – największym soulowym concept albumem w historii. Napisałem „prawie każdy”, gdyż inaczej ma się sprawa z wydanym w 1981 In Our Lifetime. Nie należy za to winić nikogo, a tym bardziej Marvina, który w na przełomie dekad będąc wciąż na Ziemi poznał namiastkę piekła.

„Ego Tripping Out” to utwór pochodzący z tego właśnie albumu, ale niestety wyłącznie z wersji cd. W związku z tym szczęśliwy, lecz chwilę potem rozczarowany byłem zastając ten album w jednym z warszawskich antykwariatów z winylami, a później zwracając uwagę na brak na trackliście ulubionego utworu. Takie tam życiowe problemy. Album i tak kupiłem, a co mnie zachwyca w tym właśnie singlu? Jego ponadczasowość i brzmienie zupełnie odmienne od tego, do czego piosenkarz nas przyzwyczaił. „I know i’m really hot, my diamonds shine a lot, check out here this 450 SE babe i’m what’s its all about” – rapuje (!) Marvin, na dwadzieścia-trzydzieści lat przed erą hiphopowej przewózki, bling blingu i #swagu. Żarty żartami, ale ten track to również świadectwo zwycięstwa pana Gaye’a nad uzależnieniem od narkotyków. Szkoda, że nie dostał więcej czasu na świętowanie tego triumfu…

M jak Motown #1
#2
#3
#4
#5
#6
#7
#8
#9
#10
#11
#12
#13
#14

M jak Motown #14: The Undisputed Truth „Smiling Faces Sometimes”

the-undisputed-truth-smiling-faces-sometimes-gordy

Przełom lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Nieważne czy mówimy o rocku, jazzie, czy o soulu, wszystkie te gatunki przeżyły w tamtym okresie ogromny rozkwit. A wszystko to za sprawą… środków odurzających, które dały kopa rozwojowi nurtów psychodelicznych, zmotywowały do poszukiwania coraz to ciekawszych rozwiązań w muzyce, do czerpania inspiracji z innych gatunków muzycznych, nawet kompletnie egzotycznych. Wracając na samo funkowo-soulowe podwórko, w takich eksperymentach królował Sly Stone, oraz latający cyrk George’a Clintona, czyli zespoły ParliamentFunkadelic. A jeśli chodzi już sam Motown, to rzecz jasna – The Temptations. Eksperymenty w wykonaniu tejże grupy były związane nie tylko z pomysłami szalonego lidera, Davida Ruffina, ale i z posiadającym również niesamowity łeb do tworzenia muzyki Normanem Whitfieldem.
Norman był odpowiedzialny za produkcję prawie wszystkich klasycznych albumów The Temptations, jednak na tym nie kończyły się jego psychodeliczne uniesienia. W 1971 roku powołał do zycia grupę The Undisputed Truth. Jako wokalistów zatrudnił mało znanego Joe Harrisa, oraz dwójkę byłych członków grupy The Delicates (tak, również mało znanych). Pierwszy album grupy (The Undisputed Truth) to praktycznie zbiór samych coverów, mamy tutaj między innymi „California Soul”, „Aquarius”, czy „I Heard It Through the Grapevine” w niepowtarzalnych wersjach. Nawet ich najbardziej znane „Smiling Faces Sometimes” Whitfield napisał (na spółkę z Barrettem Strongiem) jednocześnie dla swojej grupy jak i dla zespołu Davida Ruffina. Miał w tym na celu pokazanie słuchaczom, jakie dwa odmienne oblicza może mieć jego utwór. Oba wydania znakomite, ale wybieram wersję Niekwestionowanej Prawdy – krótsza, ale bardziej fascynująca.

M jak Motown #13: Willie Hutch „We Gonna Party Tonight”

willie-hutch-we-gonna-party-tonight-motown

Co bym nie pisał o różnych utworach artystów z Motownu to nie należy zapominać, że klasyczny motown sound, czyli ten z lat sześćdziesiątych, był przede wszystkim opcją imprezową. Niby oczywista rzecz, ale tak szczerze to kto z nas wyobrażałby sobie w dzisiejszych czasach domówkę czy imprezę w klubie z „Dancing In The Street”, albo „You Can’t Hurry Love” w tle zamiast czegoś co aktualnie jest modne, tudzież lepiej przeżyło próbę czasu niż przeboje od wydawnictwa z Detroit. Do czego zmierzam to już zapominałem, ale fakt faktem jest taki, że „dansingowy” charakter muzyki z Motown później zaniknął, przynajmniej na okres lat siedemdziesiątych. Oczywiście były wyjątki, jak na przykład winylowy podręcznik „jak rozkręcić zacną prywatkę” autorstwa Williego Hutcha.
Na gwiazdozbiorze artystów motownoskigo Williego umieściłbym gdzieś w połowie drogi między konstelacją największych gwiazd, a pełnymi zapomnianych i niedocenianych postaci obrzeżami. W latach ’70 wydał całkiem sporo dobrej muzyki, w tym zapisał się w kanonie artystów odpowiedzialnych za jedne z najlepszych soundtracków do perełek kina blaxploitation („The Mack”, „Foxy Brown”). Moim faworytem w dyskografii pana Hutcha jest album Havin a House Party z 1977 roku. Tak jak zaznaczyłem wcześniej i jak wynika z samego tytułu – jest to konceptualne nagranie, w którym muzyk przedstawia wymarzony scenariusz udanej domóweczki zakończonej naturalnie jeszcze bardziej udanym afterem. Willie sprawdził się jako wokalista, ale przede wszystkim jako świetny producent, wnoszący do motownu dużo południowej egzotyki. Swojego czasu mocno interesował się nim legendarny producent Motownu, Norman Whitfield, który z jego pomocą chciał zbudować własny potężny label (ale coś nie wyszło mu specjalnie). Wprawdzie środek tygodnia jest, ale co tam: „We Gonna Party Tonight”!

M jak Motown #12: Commodores „Nightshift”

commodores-motown-nightshift-1985-4

Z okazji Wszystkich Świętych i jutrzejszych Zaduszków wspomnijmy dzisiaj tych muzyków, których już z nami nie ma. Pamiętajmy o artystach z Motown Records, których już nie ma na tym świecie. O tych którzy odeszli jakiś czas po tym jak doczekali się spokojnej starości, jak i o tych, którzy raczej żyli szybko i umarli młodo. Pamiętajmy o Marvinie Gaye’u, jednynej tak niezwykłej postaci w historii soulu. Pamiętajmy o jego muzycznej partnerce Tammi Terrell, która miała szansę być naprawdę wielka. Pamiętajmy o tym, jak Michael Jackson wraz z rodzeństwem rozpoczynał swą karierę mając ogromne wsparcie motownowskich legend. Pamiętajmy o Florence BallardThe Supremes, nie zastanawiając się tak jak Nas na Hip Hop Is Dead, czy łzy Diany Ross na pogrzebie Flo były prawdziwe. Pamiętajmy o szalonych osobowościach takich jak David Ruffin albo Rick James, do których piłem na początku wspominając o filozofii „live fast, die young”. Pamiętajmy również o postaciach drugoplanowych – instrumentalistach związanych z zespołem The Funk Brothers, którzy chyba najmocniej ze wszystkich wymienionych poświęcili życie muzyce. Pamiętajmy o tych mniej znanych, którym kontrakt z Motownem nie zagwarantował zasłużonego sukcesu – o części z nich napisałem, o niejednym jeszcze napiszę, tak zęby pamięć o trwała. Do zobaczenia zatem w następnym „M jak Motown”, a teraz zapraszam do odsłuchania utworu jak najbardziej „w temacie”. Znakomity hołd dla tragicznie zmarłego Marvina Gaye’a autorstwa Commodores.

M jak Motown #11: Rockwell „Obscene Phone Caller”

rockwell-obscene-phone-caller-vocal-motown

Zagadka – co łączy Marvina Gaye’a, Dianę Ross, Michaela Jacksona i popularny ostatnio zespół LMFAO? Odpowiedź: wszyscy byli praktycznie rodziną, gałęziami pokręconego drzewa genealogicznego, którego stabilnym pniem był sam szef Motown Records – Berry Gordy. Każdy kto choć minimalnie kojarzy fakty związane z historią wytwórni to wie dobrze, że Marvin ożenił się z Anną Gordy, siostrą Berry’ego (a rozpad tego związku zaowocował powstaniem najlepszego concept albumu w historii Motownu, czyli Here, My Dear, szerzej na ten temat innym razem). Z Dianą Ross szefa Motownu połączyło wspólne potomstwo – Rhonda Ross Kendrick. Inna z córek Berry’ego, Hazel, wyszła za Jermaine Jacksona, czyli najstarszego z muzycznego rodzeństwa Jacksonów, tych Jacksonów. A co z LMFAO? Członkowie tego duetu są odpowiednio synem i wnukiem C.E.O. Motownu, ale o tym to trochę szkoda gadać. Wszystko pozostaje w rodzinie, wszystko strasznie pokręcone.
Wśród potomków Gordy’ego znalazł się nawet taki, co potrafił nagrywać niezłe utwory (sorry LMFAO). Na pierwsze imię było mu Kennedy (po prezydencie), na drugie William (po Williamie „Smokeyu” Robinsonie), na nazwisko wiadomo jak. Muzykę postanowił jednak tworzyć pod pseudonimem Rockwell – ponoć właśnie dlatego, że nie chciał promować się poprzez eksponowanie nazwiska po tatusiu. Wydał w latach osiemdziesiątych trzy albumy: bardzo dobre Somebody’s Watching Me, bardzo średnie CapturedThe Genie, którego szczerze to nie słyszałem. Wróćmy zatem do debiutu – jego wydanie poprzedził singiel o takim samym tytule, w którego nagraniu wziął udział Michael Jackson – już wtedy rozstany z Motownem i skupiony na megasukcesie Thrillera. Moim faworytem na albumie jest zaś inny singiel – „Obscene Phone Caller”. Napisany przez Rockwella i wyprodukowany przez Curtisa Anthony’ego Nolena track to mocne wejście Motownu w plastikową erę syntezatorów – efektowne, stylowe i z dowcipem.

M jak Motown #10: The Miracles „Going To a Go-Go”

the-miracles-going-to-a-gogo-tamla-motown

„Znalazłem takie nowe miejsce, do którego ludzie ściągają z całej okolicy” – śpiewa Smokey Robinson w jednym z największych przebojów swej grupy, The Miracles. „Going To a Go-Go” to muzyczny hołd dla klubów go-go, których początki popularności przypadały na pierwszą połowę lat sześćdziesiątych. W tym samym czasie grupa Smokeya na dobre umocniła swoją pozycję w ścisłej czołówce motownowskich artystów. Jako jedna z niewielu grup, która nie musiała się martwić o to, że wytwórnia przesunie im premierę na rzecz kogoś bardziej znanego, osiągneli już chyba wszystko – osiem albumów na koncie, single sprzedane w milionowych nakładach. Numerem o wyprawie do klubu go-go pokazali za to, że mogą jeszcze więcej. Nie tylko przełamali stereotyp motownowego artysty śpiewającego przesadnie ckliwe love songi, ale wykroczyli również poza osobiste ramy – pokazali, że równie dobrze, co w spokojniutkim soulu („Quiet Storm”, mówi Wam to coś?) odnajdują się w up-tempowych, tanecznych klimatach.
„Going To a Go-Go” zachwyca przede wszystkim muzycznie. Owoc współpracy producenckiej Smokeya z niezawodnymi muzykami z The Funk Brothers to jedno ze szczytowych osiągnięć wczesnego Motownu. Trzon produkcji ustanowili tutaj Benny Benjamin, Jack Ashford, oraz Eddie Brown w ramach sekcji rytmicznej. Oczywiście nie zapominamy też o znakomitej gitarze i o dęciakach na przejściach. I o samym wokalu charyzmatycznego lidera The Miracles. I o chórkach w wykonaniu Claudette Rogers Robinson – żony Smokeya. I o coverach, między innymi o tym bardzo znanym autorstwa The Rolling Stones. I na koniec – nie zapomnijcie zapoznać się z całym albumem Going To a Go-Go, z którego ten przebój pochodzi. Jest to świetny sposób na rozpoczęcie przygody z bardzo obszerną dyskografią grupy.

M jak Motown #9: Shorty Long „Ain’t No Justice”

shorty-long-aint-no-justice-soul

Historię muzyki z Motown najwdzieczniej jest opisywać, stosując podział jej działalności na dwa okresy. Pierwszy: wszystko co powstało przed What’s Going On, drugi: wszystko co powstało po What’s Going On. Nie ma w tym najmniejszej przesady, sztucznego pompowania hype’u na zasadzie, że to jest jest kultowe bo jest kultowe. Album Marvina Gaye’a był rewolucyjny i przemawiają za tym konkrety: warstwa liryczna jakiej nigdy w soulu nie mieliśmy, świeże podejście do muzycznej oprawy, a wracając do motownowskich realiów – triumf wokalisty jako jednostki niezależnej, potrafiącej samodzielnie odpowiedzieć za produkcję swojej muzyki. Wcześniej w wytwórni było jedynie dwóch artystów, którzy sami komponowali i produkowali swoje utwory: Smokey RobinsonThe Miracles, oraz mniej znany Shorty Long (świetny pseudonim, coś jak Biggie Smalls).
Frederick Earl „Shorty” Long odkryty został przez siostrę Berry’ego Gordy’ego (Gwen) i na początek trafił do jej własnej wytwórni, ale obrotny brat szybko przygarnął muzyka (razem z całą wytwórnią siory) do siebie. Muzyka bardzo wszechstronnego – równie dobrze co śpiew ogarniał grę na klawiszach, perkusji, trąbce i harmonijce. Jego wszechstronność niestety na wiele sie zdała i tak wypadło, że wytwórnia nie zapewniła mu zbyt dobrych warunków. Wspomniany we wstępie Marvin Gaye, słynący ze wspierania mniej znanych talentów, był wielkim fanem Shorty’ego i bardzo krytycznie wypowiadał się na temat ignorowania tkwiącego w młodszym koledze potencjału. Po serii udanych, ale niezauważonych singielków Long doczekał się w końcu w 1968 długogrającego albumu. Niestety długo się nie nacieszył tym małym sukcesem, w czerwcu 1969 w wypadku łodzi rzeka Detroit zabrała jego duszę. „Ain’t No Justice” („Nie Ma Sprawiedliwości”) to chyba najlepszy komentarz…