podsumowanie roku
Soulbowl.pl: Najlepsze albumy 2024

Wojtek Siwik w notce do płyty Shabaki w ramach tego podsumowania pisze — „na przestrzeni ostatnich lat naszej soulbowlowej działalności (w szczególności końcoworocznych rankingów) nietrudno było dostrzec, że coraz częściej szufladkę gatunkowego konkretu zaczęło zastępować pisanie o czarnej muzyce jako o zjawisku transgatunkowym, monolicie, z którego bogatej, niejednolitej historii poszczególni twórcy zaczęli wytyczać własne, autorskie ścieżki”. Wyraża tym samym w doskonałej formie to, co z jednej strony stało się dominantą muzyki z aspiracjami twórczymi ostatnich lat (posłuchajcie tylko zeszłorocznego krążka Mk.gee, znajdującego się być może idealnie w centrum muzyki popularnej w ogóle, ale jednocześnie niepozbawionego charakteru i autorskiego sznytu), z drugiej znajduje ujście w naszym podsumowaniu — bez cienia wątpliwości najbardziej progresywnym w historii Soulbowl. Okołosoulowość przybiera tu zarówno bardziej znajome i konwencjonalne formy, ale także zestawia niezestawialne — przynajmniej jeśli nie chcemy podeptać soulowego decorum. Obok siebie Tyla i Błoto, na głosy śpiewają Clairo, Bilal i Charli XCX, Beyoncé wprowadza odrobinę country, a Nala Sinephro uprowadza całe zestawienie, by medytować i robić kompost (twórczy). Koniec końców jednak, zgodnie ze złotą maksymą, jedyną z tych, które wiesza się na ścianach w dobrych domach, niektóre rzeczy się nie zmieniają, a jej gwarantem, przynajmniej na najbliższych 12 miesięcy, niech będzie liderka naszego jakże ciekawego podsumowania najlepszych albumów roku 2024.
25.
Submerge
Jerome Thomas & Pitch 92
Melting Pot
Z pozoru nic wielkiego tu się nie wydarzy. To tylko skromna debiutancka płyta londyńskiego adepta szkoły neo-soulu, wyściełana baduizmami i angelizmami. Żadnej rewolucji. Samo miłe. Wyłącznie zmysłowy wokal Jerome’a Thomasa, okryty satynową narzutką z dźwięków znanych i lubianych. Submerge nie cieszył się zbyt wielkim rozgłosem, a zdecydowanie powinien, bo jeśli słuchanie muzyki miałoby wyglądać tak, jak jedzenie słodyczy w reklamach, to z pewnością pojawiłby się w nim Jerome Thomas i jego debiut. — Maja

Algorithm
Lucky Daye
Keep Cool / RCA
Gdy Lucky Daye debiutował przed pięcioma laty z miejsca stał się moim ulubieńcem — singlowa „Karma” z wyczuciem dekonstruująca „Pony” Ginuwine’a była kreatywnym pomostem pomiędzy złotą erą Timbalanda a alternatywnym R&B drugiej fali. Painted nie było co prawda debiutem na miarę Nostalgia,Ultra, ale dawało nadzieję, że z Lucky’ego będą ludzie. A tymczasem przy kolejnej płycie postawiłem na nim kreskę — połatany bez pomysłu thirst trap, generyczne R&B do radia, ogólna fujka i trochę szkoda, bo zapowiadało się lepiej. Lepiej zabrzmiały wreszcie single promujące wydany w czerwcu zeszłego roku Algorithm i cholera, nie wiem, co z gagatkiem zrobić. Tak jak w 2023 roku w kategorii konwencjonalnego, ale jakościowego R&B bawiącego się konwencją rok zrobił mi Leon Thomas, tak w zeszłym roku ucho zawiesiłem na tym właśnie Algorithim. Daye nie jest drugim Frankiem Oceanem — i znakomicie, robi coś zupełnie innego, wplatając w swój radiowy (ale nieprzesadnie) amalgamat soulu i R&B, gitarowy funk i w dodatku taki, którego nie da się prostolinijnie spuentować jako prinsowski, co jest kolejnym atutem tej płyty (nie żeby Prince mi śmierdział, ale ile mieliśmy już tych pogrobowców Prince’a i o ilu pamiętamy do dziś?). Algorithm może trochę rozwadnia się w połowie, ale w dalszym ciągu trzyma stylistyczny rezon, a końcówka znów pięknie wraca do matecznika — to zresztą współcześnie prawdziwy wyczyn nagrać ponadgodzinną płytę R&B, która nie tylko będzie koherentna, ale i ciekawa. Panie Lucky Daye, witamy z powrotem! — Kurtek

Y’Y
Amaro Freitas
Psychic Hotline
Amaro Freitas, charyzmatyczny pianista jazzowy z Brazylii, trzy lata temu nagrał być może mój ulubiony album jazzowy od czasu zmierzchu złotej ery gatunku przed pięćdziesięcioma laty. Zaplanowane na początek marca Y’Y było dla mnie premierą szczególną i z początku nie umiałem sobie tego krążka wyobrazić, bazując na zapowiadających go fragmentach i opisie, zgodnie z którym projekt miał być inspirowany ekosystemem dżungli amazońskiej. Na co mi te koncepcyjne brednie, myślałem, chciałem tylko więcej fortepianowego kolorytu, nawet jeśli forma miałaby być nieco siermiężna. Freitas jednak miał inne plany i przyznaję mu, że wiedział lepiej, bo Y’Y to dźwiękowe doświadczenie przenoszące nas do Amazonii w sposób niemal dosłowny, nie bacząc na wykorzystane do tego środki, żwawo i niepostrzeżenie mieszając style i gatunki tak, jakby nigdy nie istniały. Nie jest to zresztą w żadnym fragmencie kartonowa ustawka z rodzaju egzotycznych estetyzacji z połowy XX wieku; to muzyka, która rozumie konteksty kulturowe i estetyczne, z których korzysta i nie zadowala się łatwymi rozwiązaniami, ale też nie upatruje w nowatorstwie jako takim nadrzędnej wartości. Efekt jest złożony, miejscami awangardowy, ale jednocześnie zaskakująco harmonijny — weźmy taniec młotków w „Dança dos martelos”, który odwzorowuje w realiach amazońskiej dżungli koncepcje estetyczne radzieckich futurystów, co zresztą konsekwentnie współtworzy ekosystem krążka w jego dalszej części. — Kurtek

Dominika Daniela
Dominika Płonka
Island / Universal Music Polska
„Rytm życia bieżnia na dwudziestce”, realizacja swoich ambicji i niełatwe związki — to tematy, które przewijają się na debiutanckim albumie Dominiki Płonki. Dominika Daniela to zapis codziennych myśli i emocji 20-letniej dziewczyny, związanych z rozwijającą się karierą muzyczną i relacjami z chłopakami. Materiał nie jest długi, ale zawiera wiele około hip-hopowych (i nie tylko) inspiracji oraz ukazuje potencjał artystki. Dominika Płonka zwróciła uwagę środowiska muzycznego już w 2023 roku, kiedy wspólnie ze swoim bratem-producentem wydała DD EP. Tego rodzaju popu wymieszanego z R&B i hip-hopem na naszej krajowej scenie nadal jest stosunkowo niewiele. — Klementyna Szczuka

Charm
Clairo
Virgin
Jeśli wasze lato 2024 nie wpisywało się w nurt Brat, to może było Charm? Trzeci album studyjny Clairo dla wielu słuchaczy okazał się idealnym soundtrackiem do letniego nicnierobienia i ponownego zakochania się. Jazzujące brzmienia sprzyjały opowieściom Clairo o radzeniu sobie z przeszłością, wchodzeniu w nowe relacje, przelotnych romansach i nadziei na miłość. Ewolucja stylu piosenkarki jest raczej w miarę statyczna — chociaż muzycznie rozwinęła się od czasów lo-fi i viralowego singla “Pretty Girl”, to nadal próżno szukać w jej twórczości eksperymentów i zaskoczeń. Warstwę muzyczną można określić jako soft rock, miejscami z elementami jazzu czy soulu. Charm przywodzi na myśl twórczość Beach Boysów czy Blossom Dearie, których sama piosenkarka wskazuje jako inspiracj przy pracy nad jej ostatnim albumem. Jeśli źle znosicie styczniowe szarości, po prostu posłuchajcie “Terrapin” czy “Juna”, które przypomną wam o lipcowych, słonecznych dniach. — Polazofia

Empathogen
Willow
Three Six Zero
W przypadku takich muzycznych szwendaczek jak Willow, błąkających się od folku i wszelkich alt podgatunków do hałaśliwych wtrętów, na albumach nagrywanych tak jakby dla siebie, trudno o jakiekolwiek pewniki. Ale zeszły rok przyniósł nam jeden. Empathogen podejmuje imponujący bieg przez płotki w tempie dość nieregularnym, i bez skuchy zahacza przy tym o wariacje na temat a cappelli i jazz-rocka. Trudno zaufać Willow w jej kreacjach i nie spoglądać z byka na jej kolejną muzyczną twarz. Ale trudno też bawić się źle przy tych wyskokach. Na mecie okazuje się, że to najlepsze momenty Esperanzy Spalding i Madison McFerrin czekały, żeby porwać w czeluść nostalgiczno-wariackich przypowiastek każdego, kto znajdzie się w pobliżu. — Maja

Perceive Its Beauty, Acknowledge Its Grace
Shabaka
Verve / UMG
Na przestrzeni ostatnich lat naszej soulbowlowej działalności (w szczególności końcoworocznych rankingów) nietrudno było dostrzec, że coraz częściej szufladkę gatunkowego konkretu zaczęło zastępować pisanie o czarnej muzyce jako o zjawisku transgatunkowym, monolicie, z którego bogatej, niejednolitej historii poszczególni twórcy zaczęli wytyczać własne, autorskie ścieżki. Nie inaczej ma się sprawa z poetycko zatytułowanym Perceive Its Beauty, Acknowledge Its Grace, na którym Shabaka proponuje nam podparte adekwatnym namaszczeniem, rytualne modlitwy, które w duchu teatralnej choreografii przeprowadzają nas przez kolejne stadia rytuału i towarzyszących nam aktorów. Od ASMR-owego murmurando Lianne La Havas (swoją drogą czekamy na płytkę z utęsknieniem!), przez filigranowy falset Mosesa Sumneya, aż po szorstką poezję slamową Elucida, kolejne duchy biorą nas pod swoje skrzydła na drodze stąpania w kojący ambient reżysera tego całego zamieszania. Najbardziej zapadającym w pamięć i znaczącym występem zdaje się pozostawać jednak Laraaji, enigmatyczny muzyk proponujący od lat 70 swój charakterystyczny, ambientowy pop w hypnagogicznej manierze, którą ukochał nawet Brian Eno, oddając mu w 1980 trzecią część swojej ambientowej serii. Jego obecność nie tylko ujawnia patrońskie namaszczenie albumu, ale też upomina się o historię czarnego ambientu, bardzo często pomijaną w dyskursie wokół tego gatunku. — Wojtek

Grzybnia
Błoto
Astigmatic
Kojarzycie ten motyw bliskiego obserwowania grzybów i tego, jak totalnie zwykłe i pospolite organizmy nagle okazują się czymś zaskakująco obcym i enigmatycznym? No więc na luźnym koncept albumie Błota, które właściwie zaudializowało atlas grzybiarza, właśnie to uczucie fascynacji zagadkowością tych organizmów przekłada się na bardzo niedookreślony, zawiły i wsiąkający w siebie twór. Nibyjazz zespołu ma zarówno pączkującą, ambientową obłość jak i agresję i nośność czarnej pleśni. Często spośród hip-hopowych groove’ów i syntezatorowych dźgnięć ciężko w ogóle dostrzec jazzową ściółę, ale kto by się tym przejmował na tak owocnym tripie. — Wojtek

Hella (˃̣̣̥╭╮˂̣̣̥) ✧ ♡ ‧º·˚
1999 Write the Future
88rising
1999 Write the Future? Kto to do cholery jest? Na wymienienie nazwisk wszystkich zaangażowanych nie starczyłoby tu miejsca. Krótko mówiąc, kolektywna inicjatywa wyszła od wytwórni 88rising skupiającej głównie artystów azjatyckiego pochodzenia. Zapis tytułów poszczególnych kawałków i samego albumu sugeruje, że oto nastolatkowie bawią się w robienie muzyki i próbują tchnąć życie w gryzmoły z zeszytu, jednak pod stylistyczną powłoczką kryje się zmyślne, ponadgodzinne wydawnictwo. Na pierwszy plan wysuwają się słodkie „Coughdrops” w wykonaniu Cuco i Warrena Hue, a także wprowadzające w stan lewitacji bity rodem z czasów świetności Drake’a — idą zresztą w parze z właściwymi mu zalotami („I Know It’s Late”) albo oldschoolową nawijką („Yes Lovely”). Podobnie jak rok 1999, projekt stoi w rozkroku między starym a nowym, nostalgią a ekscytacją tym, co przyniesie przyszłość. Dzięki niemu poznacie lub przypomnicie sobie uczucia towarzyszące powrotom ze szkoły, gry na PlayStation i leniwym pogawędkom na dachu. — Katia

Tyla
Tyla
FAX / Epic
Sprawiła, że nawet najbardziej nieśmiali mieli ochotę polewać się w tańcu wodą, a ci, którzy dotąd nie biegli na parkiet, odkryli że jednak potrafią kołysać biodrami. Tyla viralem podbiła świat ze swoim „Water”, jednak na jej debiutancki album trzeba było poczekać jeszcze kilka długich miesięcy, a poprzeczka była zawieszona bardzo wysoko. Krążek zatytułowany po prostu Tyla co prawda nie odmienił świata, ale na pewno ugruntował pozycję tej młodej, południowoafrykańskiej wokalistki jako wschodzącej gwiazdy muzyki popularnej. Płyta oferuje bardzo przyjemne, ciepłe i zachęcające do tańca połączenia współczesnego R&B z afrobeatem czy amapiano, i momenty bardziej balladowego wytchnienia. Tyla słusznie postawiła na stworzenie swojej wersji popu, która nie pomija brzmień wypełniających kluby w jej rodzinnym Johannesburgu. Poza singlowymi typami, zdecydowanie warto zwrócić uwagę na otwierające krążek „Safer”, „On My Body” z gościnnym udziałem Becky G czy „Shake Ah” z wersji deluxe. Ostatecznie, nie zawsze musi być wzniośle i przełomowo, czasem warto po prostu opanować kilka kroków bacardi. — Brzózka

Acts of Faith
Sault
Forever Living Originals
W trakcie ostatnich kilku lat można już się było przyzwyczaić – i do pełnej nieregularności wydawniczej, i do pewnej regularności w obecności ciągle dość tajemniczego kolektywu Sault we wszelkich podsumowaniach końcoworocznych. Po pięciu latach od debiutu zaskoczyli jednak dodatkowo, zbierając swoje uduchowione mikrohymny w zwięzły kompresik, potrzebujący ledwie półgodzinnego jamu, żeby całkowicie zmienić samopoczucie słuchacza i odsunąć zmęczenie. Acts of Faith może być najbardziej treściwym dokonaniem spółki Inflo-Sol et al. na przestrzeni lat i bodaj najbliższym metafizyki sewentisowych dokonań Pastora T.L. Barretta — Maja

In Waves
Jamie xx
Young
Okładki albumów Jamie’ego xx odzwierciedlają klimat utworów, które się na nich znajdują. In Waves, jak zresztą powiedział sam producent, brzmi o wiele bardziej trippy niż In Colour. Mimo to tegoroczny drugi longplay członka The xx jest nieco bardziej przystępny niż wydany w 2015 roku debiut — ze względu na wokale, featuringi (słyszymy na nim m.in. Romy i Olivera Sima, Robyn czy Kelsey Lu) oraz rozpoznawalne sample. Może więc spodobać się także osobom, które nie słuchają elektronicznych brzmień na co dzień. In Waves to również album uniwersalny i ponadczasowy. Jamie xx już na początku ubiegłej dekady wypracował swój producencki styl, hołdujący różnym podgatunkom muzyki elektronicznej. Nie tworzy kawałków pod panujące trendy, ważne by cechowała je taneczna euforia. — Klementyna Szczuka

Cowboy Carter
Beyoncé
Parkwood / Columbia
Kiedy Beyoncé mówiła, że Cowboy Carter to nie jest album country, tylko jej album — nie kłamała. Drugi akt z planowanej płytowej trylogii, z postpandemicznej dyskoteki zabrał nas na białym koniu w piaszczysty, rozgrzany słońcem krajobraz z posmakiem whisky. Jednych tym zachwyciła, innych zbulwersowała, ale raczej mało kto pozostał obojętny. Queen B przeniosła nas do swoich korzeni i pokazała, że country to też dziedzictwo Afroamerykanów. Wzięła na warsztat „Blackbird” The Beatles i „Jolene” Dolly Parton, odkurzyła „Good Vibrations” The Beach Boys oraz „These Boots Are Made for Walkin'” Nancy Sinatry. Wplotła w to rapowe przełamanie w „Spaghettii”, włoską arię „Caro Mio Ben” w „Daughter”, ale nie zapomniała też zachęcić do bounce’u. Na jej zaproszenie do udziału w projekcie odpowiedział m.in. legendarny Willie Nelson. Płytę można godzinami rozkładać na coraz drobniejsze elementy, szukać połączeń i nawiązań, jednak to co dla mnie jest tu najważniejsze, to doświadczenie. Od wydania Beyoncé w 2013 roku, artystka nie przestaje zaskakiwać. Premiery kolejnych albumów to wydarzenia, które stają się muzycznymi wspomnieniami. Emocje towarzyszące pierwszym odsłuchom nowych utworów wyraźnie odciskają się w pamięci. Beyoncé przekuwa swoje śmiałe wizje w dźwiękowe światy, w których można się zagubić, wzruszyć, wytańczyć, przeżyć przygody i odnaleźć na nowo. To jest jej supermoc. — Brzózka

Silence Is Loud
Nia Archives
HIJINXX / Island
Nia Archives, będąca od kilku lat zarówno nadzieją, jak i pupilką wyspiarskiej elektroniki, postanowiła na swoim debiutanckim długograju w końcu sięgnąć po należący się jej od dawna status prawdziwej gwiazdy, czego konsekwencją są jedne z najlepiej napisanych piosenek, jakie usłyszeliśmy w zeszłym roku. Silence Is Loud to efekt sztamy neopsychodelicznych, potańcówkowych najntisów w brytyjskiej alternatywie i wczesnozerówkowego R&B w baggy jeansach i grillzach na zębach. Wszystko to poćwiartowane przez junglowe breaki, dudniący reece bass i dubowe echa nieustannie szepczące hypemańskie stawki na dalszych planach. Płyta do jedzenia czereśni nad rzeką, microdosingu psychodelików, zakochiwania się wiosną i przekonywania mamy do breakcore’u. — Wojtek

Eternal Sunshine
Ariana Grande
Republic / UMG
Rola Glindy w musicalu Wicked pochłonęła Arianę Grande bez reszty. Jednak co się odwlecze, to nie uciecze — wokalistka znana jest zresztą z albumów nagrywanych naprędce. Z pewnością płyta Eternal Sunshine była mniej wymuszona presją czasu i wydarzeń niż Thank U, Next, ale też z powodzeniem udało jej się kontynuować ideę komentowania własnego niemalże w czasie rzeczywistym. Jest mniej dramatycznie, żeby nie napisać tragicznie, niż w 2019 roku, ale równie emocjonalnie i prawdziwie. I choć nie jest to płyta stricte rozwodowa, tematyka rozpadu małżeństwa Ariany Grande zdominowała jej teksty; również za sprawą inspiracji filmem Zakochany bez pamięci. Pierwszy singiel „Yes, And?” błędnie zasugerował kierunek taneczny, bowiem Eternal Sunshine to przede wszystkim mieszanka popu i R&B, efekt produkcji Maxa Martina, a tym samym sprytnie puszczone oczko w stronę millenialsów. Tytułowy utwór, tylko i wyłącznie w opcji z intrem zodiakary, wariacja na temat kultowego „The Boy Is Mine” oraz pełna nostalgii i zadumy metamorfoza relacji gwiazdy i mediów zatytułowana „We Can’t Be Friends (Wait for Your Love)” to jedne z najjaśniejszych momentów tego krążka. Choć tak naprawdę ta pełna zwrotów akcji historia o stracie, złamanym sercu, domniemanym romansie w blasku fleszy i poszukiwaniach nowej miłości najlepiej smakuje w całości. — Eye Ma

Imaginal Disk
Magdalena Bay
Mom+Pop
To był zdecydowanie udany czasem dla muzyki pop. Zarówno dla tej komercyjnej, granej na co dzień w największych stacjach radiowych, jak i dla popu nieco bardziej ambitnego i alternatywnego, którego świetnym przykładem jest właśnie Imaginal Disk. Magdalena Bay to duet tworzony przez Micę Tenenbaum i Matthew Lewina. Para wśród inspiracji wymienia między innymi Grimes czy muzyczną ikonę minionego lata — Charli XCX. Słychać to w ich twórczości, bo brzmienie Magdaleny Bay zaskakuje, gdy rockowe ballady i słodki wokal mieszają się z agresywnymi, hyperpopowymi syntezatorami. Nie sposób pominąć również warstwy pozamuzycznej — futurystycznych grafik promujących wydawnictwo, działalności w social mediach i poczucia humoru. Jeśli zastanawialiście się, za co przebrana była w tym roku na halloween Rosalía, to odpowiedź brzmi — tak, za okładkę Imaginal Disk Magdaleny Bay! Drugi album studyjny duetu jako całość jest spójny w swoim szaleństwie, a singlowo zdecydowanie mocniejszy od swojego poprzednika. Utwory takie jak „Killin Time”, „Death & Romance” czy świetne „Image” przyniosły Magdalenie Bay rozgłos poza ich popowo-alternatywną niszą. Czekamy na więcej i na występ duetu na tegorocznym Openerze! — Polazofia

Chromakopia
Tyler, the Creator
Columbia / Sony Music
Ay, kolego, czy ty czasem nie próbujesz po raz trzeci sprzedać nam tego samego krążeka w nowych łaszkach? Chromakopia to właściwie Igor-bis, wcale nie Igor na sterydach, raczej Igor ze środkiem ciężkości bliżej rapu niż jakiejś pan-soulowej hybrydy, ale wciąż robiący mniej więcej to samo. Wszystko jest oczywiście solidnie podparte intertekstualnym konceptem, gruntownie przemyślane i uporządkowane (co stanowi miłą odmianę po cokolwiek szkicowym Call Me If You Get Lost). I z jednej strony ile można, z drugiej nie da się zaprzeczyć, że tego typu kreatywne fuzje stylistyczne w koncepcyjnej ramie wciąż wychodzą Tylerowi fantastycznie. Trudno się za niego gniewać, że według sprawdzonego i znanego wzorca nagrał kolejną świetną płytę. Mimo wszystko jest we mnie wciąż dwóch rabinów — ostatecznie pewnie podobnie jak w przypadku Igora dam temu albumowi pooddychać i pewnie za kilka lat trafi jednak na moją hiphopową półkę jako żywotny element mojej codziennej płytoteki. — Kurtek

Blue Lips
ScHoolboy Q
Top Dawg / Interscope
Wydany po pięcioletniej przerwie szósty album reprezentanta wytwórni TDE jest bardziej interesujący niż mainstreamowy CrasH Talk sprzed pięciu lat. Warstwa muzyczna Blue Lips jest eksperymentalna i psychodeliczna, ale momentami także refleksyjna. Rozwiązania i brzmienie zmieniają się tu niemalże co chwilę, również na przestrzeni poszczególnych utworów. Choć Schoolboy Q nie zamierza kończyć jeszcze trwającej półtorej dekady działalności muzycznej i wciąż jest ona jego pasją, znajduje się w idealnym miejscu, by spojrzeć wstecz. Nowy materiał jest dla niego zamknięciem pewnego rozdziału w życiu. Dziś rapuje nie tylko jako przyzwyczajony do niebezpiecznej codzienności gangster, ale też jako ojciec, a jego życie jest bardziej stabilne. — Klementyna Szczuka

Adjust Brightness
Bilal
Bilal Music / ONErpm
Gdybyśmy organizowali konkurs na największe przeoczenia roku 2024, Bilal miałby szansę znaleźć się na podium. Na swoim szóstym albumie artysta zbiera z poprzednich wydawnictw to, co najlepsze, i rzuca nowe światło na zwykle zamkniętą, hermetyczną szkatułkę z tabliczką neo-soul. Nadal sporo czerpie z twórczości D’Angelo i Prince’a, ale w odczuwaniu jest zupełnie odrębny; zatroskany i po swojemu rozliczający się z życiem. Rozkwita w tym najpełniej w drugiej połowie Adjust Brightness — za nią zresztą odpowiada Ben Kane, jeden z inżynierów pracujących przy produkcji Black Messiah D’Angelo. Finałowe „Micro Macro” to imponujący dryf przez future garage’ową, orkiestrową przestrzeń. I nie byłby on tak samo imponujący, gdyby nie aktorski wokal Bilala, który hipnotyzuje i z gracją meandruje przez psychodeliczno-melancholijny krajobraz jego najnowszego albumu. Adjust Brightness, zupełnie zaskakująco, pozwala na satysfakcjonujące zanurzenie w wysokich partiach chmur. — Maja

GNX
Kendrick Lamar
pgLang / Interscope
2024 okazał się rokiem Kendricka. Nie tylko muzycznie, ale i medialnie. Być może GNX nie byłoby tak wielkim komercyjnym sukcesem, gdyby nie jeden wers z „Like That”. W numerze z płyty Future’a i Metro Boomina Kendrick stwierdził, że nie ma mowy o wielkiej trójcy hip-hopu, odpierając w ten sposób sugestię J. Cole’a i Drake’a z utworu „First Person Shooter”. Jedna linijka Kendricka „it’s just big me” na dobre rozkręciła największy od lat muzyczny beef i przyniosła Lamarowi pasmo sukcesów. Momentem kulminacyjnym potyczki było „Not Like Us”, które nie tylko obnażyło hipokryzję Drake’a, ale stało się przy okazji jednym z największych hitów Kendricka. Wydane bez wcześniejszych zapowiedzi GNX było w rzeczywistości kontynuacją jego victory lap i dowodem, że jedyny raper z Pulitzerem na koncie również potrafi tworzyć muzykę rozrywkową. Popularność albumu to przede wszystkim zasługa takich klubowym hitów jak „Squabble up”, ze świetnym samplem „When I Hear Music” Debbie Deb, czy „TV Off”, przypominające brzmienie „Not Like Us”. Trudno jednak nie docenić warstwy lirycznej. Mocne przesłanie zawarte w „Wacced Out Murals” czy „Reincarnated” tworzy spójną perspektywę Kendricka na branżę rozrywkową — krytykuje przemysł muzyczny i próżny styl życia gwiazd. Już w lutym usłyszymy utwory z GNX na żywo podczas Super Bowl LIX halftime show, które będzie kolejnym historycznym osiągnięciem na koncie K-Dota. — Polazofia

Why Lawd?
NxWorries
Stones Throw
No worries? Wręcz przeciwnie. Anderson .Paak i Kxnowledge przygotowali album pełen opowieści podszytych zmartwieniami, zwątpieniem i niespełnionymi obietnicami. To płyta wyjęta z samego środka złamanego serca, a jednak dająca ukojenie. Kolejne kawałki działają jak plaster na ranę, kompres na rozgorączkowaną głowę i w końcu — terapeutyczna rozmowa z kimś, kto naprawdę rozumie, bo przecież sam przez wiele już przeszedł. Jeśli więc świat na waszych barkach zaczyna za mocno ciążyć, a międzyludzkie sytuacje sprawiają, że wznosicie oczy do nieba i zawodzicie Why Lawd?, to jest to idealny moment, by wcisnąć play. NxWorries to połączenie niestrudzonej wręcz kreatywności, wizjonerstwa i muzycznego wyczucia. Nie bez powodu panowie określani są jako superduet. Ich drugi krążek to nie jest po prostu hiphopowa płyta. Dostajemy tu mistrzowsko połączone elementy klasycznego soulu, zadymionego jazz klubu, bluesową gorycz, popisy na gitarze elektrycznej, najntisowy vibe czy gospelowe odpuszczenie, a do tego lawinę sampli przywołujących wiecznie żywego ducha lat 70. Są też zacni goście, w tym Charlie Wilson, Thundercat, H.E.R., Rae Khalil czy Snoop Dogg. Od pierwszego odsłuchu można się tu rozgościć bez skrępowania, nawet jeśli wcześniej nie było się w takim miejscu, również pod względem emocjonalnym. Chociaż przy tym albumie Yes Lawd! z 2016 roku wydaje się wręcz lekkie i pełne przestrzeni, to bagaż czasem przytłaczających doświadczeń na Why Lawd? jest na wagę złota. — Brzózka

Endlessness
Nala Sinephro
Warp
Endlessness to album, który po kądzieli ma Alice Coltrane, ale po mieczu berlińską szkołę elektroniki i odpryski ze współczesnego postminimalizmu. Tkwi w tym wspaniałym punkcie styku misternego dźwiękowego tkactwa i spirytualistycznego palenia sprzęgieł, które przez lata okupowane było przez afrofuturystycznych twórców z jazzowym orężem, to jednak mniej colemanowskie badanie granic, a bardziej medytacja i strumień muzycznej świadomości przywodzący na myśl m.in. wspaniałe niedawne Promises Pharoah Sandersa i Floating Points (nasze miejsce 8. z 2021 roku). Łagodność i opanowanie tego ambienotwego oblicza jest zresztą tak dojmujące i immersyjne, że czasem można zwyczajnie nie zlepić, ile tam podskórnie pulsuje nieposkromienia. Bez względu jednak czy traktujemy nowy album Nali Sinpehro jako microdosing absolutu, czy jako kosmiczną kołysankę, trudno tej podróży się nie oddać. — Wojtek

Got a Story to Tell
Thee Sacred Souls
Daptone
Gdy trio z San Diego ma do opowiedzenia jakąś historię, wygodnie rozsiadamy się w fotelu i otuleni dźwiękami słuchamy jej do końca. Twórczość Thee Sacred Souls wydaje się zarezerwowana dla starych ludzi, przynajmniej tak starych jak my — garściami czerpie bowiem z soulowego dobrodziejstwa lat 60. i 70., wskrzesza ducha Marvina Gaye’a i w dodatku nagrywana jest analogowo. O dziwo, pochodzący z poprzedniego krążka utwór „Can I Call You Rose” stał się wiralem udostępnianym nawet przez Kylie Jenner. Odmalował on zespół jako dżentelmenów w każdej chwili gotowych wyjąć zza pazuchy bukiet kwiatów. W erze Got a Story to Tell nadal nie można odmówić im szarmanckości. Ich wysiłek popłaca — finałowym „I’m So Glad I Found You, Baby” wyrażają miłosne spełnienie i zarazem przypieczętowują swoje miejsce na podium rankingu. Album z pewnością oczarowałby filmową Jackie Brown, spragnioną uczuć fankę The Delfonics, która od nowoczesnych nośników woli winyle. Koniecznie trzeba włączyć go Quentinowi Tarantino. — Katia

Brat
Charli XCX
Atlantic
Czy chcemy tego, czy nie, Brat to popkulturowa dominanta anno domini 2024. I warto tego fenomenu dotknąć samemu, nie tylko dlatego, że brat summer, że chaotic evil, że memy pisane niewyraźną czcionką na zielonym tle, ale to po prostu najlepsza płyta Charli w karierze — A. G. Cook i Easyfun, eghm, Finn Keane zrobili tu świetną robotę, podczas gdy Danny L Harle zajęty był (skutecznym — wielkie brawa, I guess) podtapianiem kariery Duy Lipy (która na szczęście zdążyła się już skutecznie przebranżowić w ekspertkę od literatury pięknej). Brat jest wszystkim, czego życzyłem Charli od kiedy rozwinęła skrzydła wraz z bubblegumbassową świtą przed siedmioma laty na podwójnym mikstejpie Number 1 Angel / Pop 2; jest przedłużeniem tej formuły w mniej klaustrofobicznym, ale wciąż dość bezkompromisowym wydaniu. Rok się skończył, a ja wciąż nie wierzę, że udało się z tego wykręcić taki wiral (owczy pęd, you did well this time). XCX łączy tu post-radiową melodykę, szerokie inspiracje post-internetem, post-milenialną emocjonalną dezynwolturę i absolutną produkcyjną nieskazitelność. Osiąga wyższy poziom auto-ironii, w dalszym ciągu pozostając fun w zupełnie prostolinijny sposób. Jest cudownie otwarcie traszowa i robi to z dumą, ironią, świadomością i wyobraźnią jednocześnie. Czy może raczej jest po prostu brat. — Kurtek

Alligator Bites Never Heal
Doechii
Top Dawg
— Nie jestem niczyją ofiarą, urodziłam się, aby być drapieżnikiem — anonsowała Doechii na Instagramie, wraz z ogłoszeniem daty premiery tylko — i jak się później okazało — aż mikstepju. I rzeczywiście tak było — raperka rozpoczęła jedyne w swoim rodzaju polowanie, głównie na samą siebie i swoje demony, nie tylko te związane z rosnącą sławą i presją w tej materii. Alligator Bites Never Heal to długa, choć wcale nie nużąca wiwisekcja życia pełnej wątpliwości i pytań o przyszłość odnoszącej sukcesy Afroamerykanki. Do bólu szczera, ale i momentami sitcomowo-zabawna czy ironiczna narracja dobitnie pokazuje, że życie to tragikomedia. Okładka i tytuł zgrabnie nawiązują do miejsca pochodzenia gwiazdy — rodzinnej Florydy — i pseudonimu Swamp Princess. Również w warstwie muzycznej można odnieść wrażenie, że człowiek zanurza się tu w pewnego rodzaju mokradle. Początek płyty („Stankah Pooh”, „Bullfrog”, „Boiled Peanuts”) jest naprawdę surowy i mroczny, rodem z hip-hopowego podziemia lat 90., a klimat suspensu utrzymuje się przez całość długość albumu. Doechii czerpie dużo nie tylko z alternatywnego rapu, ale także z neo-soulu, PBR&B czy funku oraz nawiązuje do psychodelii i ballroomu. „Denial Is a River”, „Boom Rap” i „Nissan Altima” rozjaśniają bieg krążka, uwidaczniając charyzmę i wyraziste flow raperki. Doechii plasuje się w obecnych realiach gdzieś pomiędzy nostalgią za bezkompromisowym flow Missy Elliott, rubaszną animowaną wersją Nicki Minaj z początków jej kariery a rebeliantką a la Doja Cat, która pomimo usilnych starań, nie może dowieźć solidnego projektu. Wolniejsza, bardziej refleksyjna i wręcz kołysząca końcówka („Slide”, „Beverly Hills”, tytułowy numer) zamyka krążek w spójną całość. Alligator Bites Never Heal ma w sobie elementy napięcia, grozy, ekscytacji, humoru i refleksji. Wszechobecne porównania raperki do Kendricka Lamara są być może nie tyle krzywdzące, co niewystarczające. Doechii niedawno zalazła za skórę samej Azealii Banks hitem „Alter Ego”, a na featuringu u Katy Perry w „I’m His, He’s Mine” odnalazła się dużo lepiej niż Lamar kiedykolwiek wcześniej w popowym nagraniu. Alligator Bites Never Heal to oddech świeżego powietrza wśród skrojonych na jedno kopyto, produkowanych jedna po drugiej mumble raperkach, zaspokajający potrzeby tych, którzy tęsknią w rapie za kreatywnością. Tym samym ten tylko i aż mikstejp otworzył Doechii więcej dróg, niż mogłoby się wydawać — w tym tę na szczyt Soulbowolowego podsumowania najlepszych płyt roku. — Eye Ma
Soulbowl.pl: Najlepsze albumy 2023

Trudno już chyba w 2023 czy 2024 roku oceniać rok jako muzycznie lepszy czy gorszy. W natłoku cyfrowych premier, przy bardziej niż kiedykolwiek zindywidualizowanych selekcji i odbiorze tego, czego, jak i kiedy słuchamy, problemem zgoła bardziej adekwatnym niż sam poziom (czy raczej charakter) wydawanej muzyki, wydaje się kwestia dotarcia do właściwych treści w odpowiednim czasie. Odpowiednim czasem nie musi być wcale koniec roku kalendarzowego — bywa zresztą wciąż, że to dopiero początek. Podobnie jak coraz śmielej artyści i słuchacze pozbywają się kolejnych stylistycznych barier, tak samo brzmieniem i treścią stapiają się ze sobą kolejne roczniki. Mimo wszystko w starym stylu i w starym składzie zebraliśmy, jak co roku, nasze ulubione płyty minionych dwunastu miesięcy, z nadzieją, że być może raz jeszcze któryś z naszych kontekstów ubogaci wasze plejlisty.
25.
Falling or Flying
Jorja Smith
FAMM
Rzutem na taśmę najnowsza propozycja Jorjy znalazła się w zestawieniu najlepszych płyt minionego roku. Na Falling or Flying słychać dużo londyńskiego popu, dużo niuansów R&B, ale również house’u i dance’u, a także flirt z dancehallem w „Feelings” czy funk wczesnych lat dwutysięcznych w „Little Things”. Mimo tego, że album jest mniej jednolity niż ulicznie soulowe Lost & Found, nowy album jest na swój sposób kompletny, być może za sprawą aksamitnego wokalu artystki. Zgodnie z tytułem, zawartość w pierwszej połowie krążka wznosi się przyjemnie, by w drugiej opaść, nie dotykając jednak dna. Pomimo komercyjnym ukłonom, Jorja nie zatraca swojej tożsamości, płytę wypełniają luz i powściągliwość Brytyjki, a sama muzyka pozbawiona jest tandenego połysku. — Forrel

New Blue Sun
André 3000
Epic
Kto by się spodziewał, że po latach czekania na powrót André 3000 — ikonę hip-hopu, muzyk wypuści coś tak zaskakującego jak New Blue Sun Były członek grupy Outkast stwierdził, że na tym etapie życia nie ma o czym rapować i woli, żeby to muzyka odgrywała główną rolę. Album to mieszanka spirytystycznego ambientu, jazzu i żywych instrumentów, w tym tego najważniejszego — fletu. New Blue Sun udowadnia, że André od zawsze był artystą trudnym do zaszufladkowania, a rap to jedynie jedno z jego wcieleń. Być może zawiódł najbardziej zagorzałych fanów Outkastu, ale dla autora album był przestrzenią do uwolnienia kreatywności i eksperymentu, a zarazem medytacji i wyciszenia. — Polazofia

Voice Notes
Yazmin Lacey
Own Your Own Records
Aż strach pomyśleć, co by było, gdyby ktoś kiedyś nie namówił Yazmin Lacey do śpiewania. Chociaż ma wspaniały głos i pochodzi z muzykalnej rodziny, to nie miała parcia na nagrywanie płyt i podbijanie list przebojów. Na szczęście nie udało jej się ukryć swojego talentu przed światem. Po kilku obiecujących EP-kach, w ubiegłym roku ukazał się jej długo oczekiwany debiutancki album. Voice Notes nie rozczarowuje. Yazmin nieco nonszalancko prowadzi przez kolejne utwory. Z lekkością i dystansem porusza tematy wewnętrznych i związkowych zawiłości na tle miękkich kombinacji głównie soulu, jazzu, R&B i odrobiny elektroniki. Płyta sprawia wrażenie jakby powstała bez wysiłku, mimochodem. Wystarczy jednak fragment, żeby bezpowrotnie dać się wciągnąć w te niezobowiązujące muzyczne opowieści, notatki głosowe i inne zapiski z codzienności. Voice Notes to krążek, który uspokaja, rozpuszcza napięcie i pokazuje, że dobrze jest czasem odpuścić sobie i innym. Można stosować po kawałku lub w całości, bez ograniczeń — nie ma skutków ubocznych. — Brzózkaaa

Madres
Sofia Kourtesis
Ninja Tune
Gdyby Kourtesis wydała tę płytę przed pięcioma laty przywitałbym ją od progu jak spełnione proroctwo, ale choć tym razem potrzebowałem dać sobie z nią więcej czasu, proroctwa się nie przedawniają — Madres z końcem roku dowiozło spóźnione zakończenie lata, a może lato, które nigdy się nie kończy, albo nawet lato, które kończy się nieustannie i bezsprzecznie, ale ów koniec wcale nie nastaje To jedna chwila zatrzymana w czasie, romantycznie rozciągnięta na trzy kwadranse płyty, to ten słodko-gorzki moment, kiedy zdajemy sprawę, że być może właśnie przeżywamy jeden z najszczęśliwszych momentów swojego życia, a jednocześnie, że on już zaraz bezpowrotnie się skończy. Kourtesis pięknie doprawia deephouse’owe kompozycje własnym temperamentem, ale nigdy nie jest nachalna — podnosi na duchu, pomaga naprawdę czuć. — Kurtek

Diamonds & Freaks
BLK Odyssy
Earthchild
Spójna różnorodność. Przepych i równowaga. Nieprzekombinowana świeżość. Album wywołujący skojarzenia z dorobkiem artystów, za którymi najbardziej tęsknie. Alternatywa wobec szanowanego przez opinię współczesnego hip-hopu, którego instrumentarium (mnie) nudzi, estetyka śmieszy, a słowotok męczy. To nie jest najlepsza płyta zeszłego roku. Jest jednak spora szansa, że może stać się jedną z twoich ulubionych. Wspominasz miło Sleepy’s Theme? Wyobrażenie o wspólnej sesji studyjnej Ohio Players, Devina the Dude, Kali Uchis, Kendricka, DJ-a Quika i Sa-Ra the Creative Partners dostarcza uśmiechu? Cenisz vibe i nie masz ciśnienia, żeby równolegle z piosenką czytać teksty na geniusie? Jeśli tak, być może znadziemy wspólny grunt w kwestii Diamonds & Freaks. — K.Zięba

Utopia
Travis Scott
Cactus Jack
Travis Scott na Utopii połączył aktualne trendy ze swoim autorskim stylem, który wypracował około dekadę temu u boku Kanyego Westa. Pomysłów na jego czwartej płycie jest tak dużo, że słuchając jej po raz pierwszy, trudno przewidzieć, jak rozwinie się dany utwór. „K-POP” to na przykład radio-friendly reggaetonowy singiel ze zwrotkami Bad Bunny’ego i The Weeknda. Z kolei „Fe!n” z gościnnym udziałem Playboia Cartiego flirtuje z rage’em spod znaku Opium. Raper z Houston sięgnął nawet po niewykorzystany bit z Yeezusa, industrialnego albumu Kanyego Westa z 2013 roku, przy którym 10 lat temu pracował właśnie jako jeden z producentów. Minimalistyczny „Modern Jam” z wokalami Teezo Touchdown brzmi jakby pochodził z połowy lat 80., choć został zbudowany na jednej z wersji „I Am a God”. Utopia to album-blockbuster — eksperymentalny, ale przystępny. Pretenduje do miana opus magnum Travisa Scotta, bo choć artysta nie wynalazł swojego brzmienia od nowa, udoskonalił je i uwspółcześnił. — Klementyna

Scaring the Hoes
Jpegmafia & Danny Brown
AWAL
Tytuł wspólnego albumu dwóch słynnych reprezentantów eksperymentalnego hip-hopu nawiązuje do środowiskowych memów o muzyce, która jest przeciwieństwem tej mainstreamowej i przyjemnej — takiej, jaką tworzą Jpegmafia i Danny Brown. Scaring the Hoes wydaje się źle zmiksowany, hałaśliwy i chaotyczny. Z tego pozornego bałaganu wyłania się jednak wiele rozwiązań, melodii, sampli i oczywiście odniesień do internetowej kultury — humoru-meta. Już w otwierającym album singlu „Lean Beef Patty” pojawia się przyspieszony fragment „I Need a Girl (Pt. 2)” P. Diddy’ego, nawiązanie do działań Elona Muska związanych z Twitterem i antysemickich postów Kanye Westa, a w tytule — do popularnej influencerki fitness. Mimo że Jpegmafia i Danny Brown świadomie stworzyli album na przekór trendom, Scaring the Hoes to projekt bardzo nowoczesny. — Klementyna

Raven
Kelela
Warp
Długo wyczekiwany album Keleli nie przyniósł zawodu, ukazując artystkę w jej nawet dojrzalszej odsłonie. Podszyty społeczno-politycznymi motywacjami twórczymi Raven to krążek intrygujący, na całe szczęście wciąż w większości utrzymany w klubowej rytmice i charakterystycznej dla Keleli wysublimowanej estetyce futurystycznego R&B. Na płycie nie brakuje nowatorskich dla mainstreamu prób mariażu ambientu i muzyki tanecznej, które spięte unikalnym i zmysłowym głosem bohaterki całego zamieszania, stanowią najmocniejsze punkty zeszłorocznego wydawnictwa. — K.Zięba

Let’s Start Here.
Lil Yachty
Quality Control
Odejściem od trapowej bazy Let’s Start Here podzieliło dotychczasowych słuchaczy Yachty’ego, jednocześnie przyciągając nowych i ich także dzieląc na dwa obozy. Niezależnie od raczej ciążącego tej płycie kontekstu wydawniczego, psychodeliczna wycieczka ex-rapera w gitarowe rejony przyniosła nam bez wątpienia interesującą płytę. Yachty’emu udało się w jakimś sensie to, co niezbornie próbował zrobić Lil Wayne w 2010 roku, nie do końca wyszło z kolei to, co Igorem pokazał Tyler, the Creator, ale oba te krążki, a także The Love Below André 3000 i 808 & Heartbreak Kanyego Westa pozostają w jakimś niedającym się bezpośrednio uchwycić związku z tym, co zaprezentował tutaj Yachty. Let’s Start Here jest w swoim neo-psych-rockowym animuszu gęstsze i bardziej powtarzalne niż którakolwiek z tamtych płyt. Cechują ją wewnętrzne sprzeczności, post-ironia miesza się tu z nieukrywaną wrażliwością — nie może być inaczej, Yachty nie udźwignąłby tym post-rapowym, post-kanyewestowym autotune’owanym wokalem ani grama prostolinijności — mimo wszystko próbuje i zaskakująco, na jakimś poziomie udaje mu się sprzedać też dziwaczny produkt nie tylko post-rapowy, ale chyba nawet przede wszystkim post-popowy. To jednocześnie papierek lakmusowy i odtrutka na formy, jakie coraz bardziej zuchwale przybiera współczesny pop. — Kurtek

Sundown
Eddie Chacon
Stones Throw
W bądź co bądź zimowej chwili podsumowania albumów z zeszłego roku Sundown jawi się jako zagubione ogniwo między tanecznym wycofaniem Begone Dull Care Junior Boys a instagramowym łańcuszkiem ułożonym z tęsknoty za latem w środku zimy. Współzałożyciel najntisowego pop soulowego dua Charles & Eddie powraca na swoim drugim solowym albumie w dość zaskakujący (choć poniekąd naturalny po gładkim soulowym debiucie) sposób: wychylając się z rattanowego fotela skąpanego tropikalnym zachodem słońca gdzieś daleko stąd. Ale nie ma tu mowy o zdjęciach wkurwiaczach, wysyłanych do współpracowników z pozdrowieniami spod palmy; to muzyka bliska i namacalna, muśnięta elegancją exotiki, podlana błogością chillwave’u, i przypieczętowana subtelnym wokalem Chacona, który wśród tej anty-tanecznej sepii doskonale bryluje w nostalgii i powiązanym z nią wyciszeniu. Sundown daje nam pełen zestaw narzędzi, żebyśmy mogli się tym wyciszeniem delektować w delikatnym oświetleniu, gdzieś daleko stąd. — Maja Danilenko

That! Feels Good!
Jessie Ware
EMI
To obowiązkowa pozycja liście odtwarzania, nie tylko podsumowującej 2023 rok. Stwierdzenie z otwierającego krążek utworu: That feels good, do it again równie dobrze może się odnosić do poprzedniej płyty Jessie Ware, bo przecież już What’s Your Pleasure? w 2020 roku porwało do tańca zmysłowym post-disco nawet tych najbardziej opornych i zniechęconych. I tym razem Jessie zaprosiła do współpracy Jamesa Forda, znanego m.in. z Simian Mobile Disco czy produkcji dla Haim, Kylie Minogue czy Gorillaz. Wspólnie wynieśli muzyczne inspiracje z przełomu lat 70. i 80. na jeszcze wyższy poziom, dając jeszcze więcej przyjemności. That! Feels! Good! to bezbłędnie wyselekcjonowany zestaw eleganckich, seksownych, wysokoenergetycznych utworów, z potrzebnymi przerwami na wytchnienie. Jessie Ware zachęca w nich do porzucenia tego, co niepotrzebnie ogranicza i znalezienia w sobie odwagi do sięgania po więcej radości, miłości i zabawy. Włączcie, chociaż na chwilę, żeby pofantazjować, ruszyć na parkiet, czy po prostu odpłynąć. — Brzózkaaa

Beloved! Paradise! Jazz!?
McKinley Dixon
City Slang
Beloved! Paradise! Jazz?! to wychodzący do słuchacza z sercem na dłoni album, którego jedynym problemem było to, że poprzedzające go For My Mama and Anyone Who Look Like Her tak ściskało za gardło i serce, że co by się nie wydarzyło, nie byłoby zwyczajnie w stanie szarpnąć za te same struny wrażliwości. Na szczęście jednak McKinley Dixon nie aspiruje do wyścigu z samym sobą i chwała mu za to. Zamiast tego oferuje nam płytę bardzo literacką, czułą, pięknie zornamentyzowaną girlandami neo-soulu i tytułowego jazzu, która nawet w chwilach odpinania wrot pozostaje bardzo ludzka i skromna. A wspomnianych momentów nie brakuje, bo rapowych ortodoksów artysta próbuje przesiać już początkowym, nieco nokturnalnym, slam-poetyckim odczytem fragmentów tekstu Toni Morrison, która jest nie tylko duchową matronką i naczelną inspiracją Dixona, ale także autorką powieści (kolejno): Beloved, Jazz i Paradise, które stanową programową inspirację całego krążka. Dalej pośród ścieżek, które wydeptuje album czeka nas maniakalna, przesycona agresją fantazja na temat grisledowego rzemiosła („Mezzanine Tippin”), bezpardonowa, triumfalna, organiczna trapówa rzewnie wspominająca czasy świetności wytwórni TDE („Tyler Forever”) i masa chwytliwego, na wskroś urokliwego, pokornego soul-rapu, który choć dość mocno czerpie z lokalnego conscius rapowego podwórka, pozostaje do cna autorski. To kino obyczajowe absolutnie zafascynowane codziennością, pełne empatii i czułości, ale jednocześnie wokalnie piętnujące widoczne wyłomy i usterki w otaczających je realiach. — Wojtek

Fountain Baby
Amaarae
Interscope
Jesteście głodni świeżego muzycznego powiewu znad afrykańskiego kontynentu? Tęsknicie za letnim klimatem? Wydany przed wakacjami krążek Fountain Baby spowodował, że słońce jeszcze mocniej zaświeciło dla Amaarae. Dziewczyna stworzyła na płycie futurystyczną mieszankę trapującego R&B, afropopu i jego charakterystycznych bębnów, hip-hopu, psychodelicznego rocka i punku, a nawet flamenco, do której dorzuciła całą gamę instrumentów. Całość brzmi światowo, luksusowo i niezwykle orzeźwiająco. Do tego dochodzi rześki i słodki sopran artystki, w którym miejscami słychać wpływy Janet Jackson. Jak Amaarae sama przyznała, tą płytą bliżej jej jednak do raperki, niż do wokalistki. Artystka nie krąży na płycie wokół tematów ważnych, ale bezpośrednio je porusza. Dochodząc do końca utworu, mamy więc konkretne rozwiązanie. Takiej umiejętności nauczył ją sam Babyface. A Amaarae porusza ważne kwestie — od sytuacji czarnoskórych kobiet, po problemy społeczności LGBTQ+. Album jest dojrzały i dopracowany, wciąż popowy, ale z silnymi wpływami innych okołosoulowych gatunków, różnorodny, miejscami dziki, ale wciąż spójny. Stworzony z pomysłem i bogactwem inspiracji. Od Fountain Baby bije pewność siebie, przekonanie o tym, czego się pragnie, ale również o tym, na co nie ma zgody. — Forrel

Gold
Cleo Sol
Forever Living Originals
Gdy Cleo Sol w połowie września wypuściła Heaven, poczułem się lekko rozczarowany, a gdy dwa tygodnie później wydała Gold, a ja zatopiłem się w tę muzykę jak zahipnotyzowany, początkowo nie do końca potrafiłem uchwycić różnicę. Oba krążki można opisać jako smoothsoulowe i inspirowane gospel, różnica jest taka, że podczas gdy Heaven jest przede wszystkim smooth w kojący, choć dość zachowawczy sposób, Gold jest od pierwszego do ostatniego taktu jedną z najbardziej natchnionych płyt w dotychczasowej historii neo-soulu. Choć aranże są raczej kameralne, Sol nie rezygnuje wcale z całkiem współczesnej rytmicznej oprawy — jej wizja gospel polega na przełożeniu własnych duchowych inspiracji na brzmienie, w którym sama czuje się swobodnie i podkreślenie ich z wyczuciem raczej skromnym gospelowym chórkiem. Akromność to zresztą jedno z słów-kluczy do zrozumienia, jak i dlaczego ta płyta wyszła Sol tak znakomicie. I autentyczność — bo choć można się z Sol nie zgadzać co do sposobu widzenia świata, trudno zanegować siłę i namacalność wizji nakreślonej tak słodko na Gold. — Kurtek

Praise a Lord Who Chews But Which Does Not Consume; (Or Simply, Hot Between Worlds)
Yves Tumor
Warp
Stało się. Yves Tumor ponownie stworzył dzieło zasługujące na wysoką pozycję w naszym rankingu. Nic dziwnego — naprawdę nazywa się Sean Bowie, a to przecież zobowiązuje. Wbrew długaśnemu tytułowi nie zagadano nas na śmierć, przeciwnie — pozostawiono wystarczającą przestrzeń dla instrumentalnych solówek i chóru. Gdyby rozłożyć album na poszczególne elementy, okazałoby się, że każdy z nich pochodzi z innej parafii, a jednak składają się one na przemyślaną, imponującą mozaikę. Za produkcję odpowiada skłonny do gatunkowych eksperymentów Noah Goldstein, który w ostatnim czasie wzbogacił swoje CV o pracę przy Utopii Travisa Scotta oraz Motomami Rosalíi. Umówmy się, w poszukiwaniu sampli mało kto kieruje się aż do Zambii, skąd wykopuje lokalny rock lat 70., co w tym wypadku zaowocowało nieprzewidywalnym, psychodelicznym singlem „Heaven Surrounds Us Like a Hood” Nasycenie tekstów religijną symboliką nie idzie w parze z przesadzonym patosem. Tu z nieba złoty sypie się kurz i pada purpurowy deszcz. Jest głośno, tanecznie i dziwacznie, dlatego Praise a Lord… prędzej zagości w głośnikach muzeum sztuki nowoczesnej czy sklepach Zary niż w kościelnych murach. Śpiesząc do konkluzji — Yves, tobie chwała na wieki. Amen. — Katia

The Age of Pleasure
Janelle Monáe
Wondaland
Analizując na chłodno faktografię twórczości Janelle, można odnieść wrażenie jakby artystka zaliczała kompletnie odwrotny proces muzycznej ewolucji. Od wysoce konceptualnego, przepełnionego inspiracjami i ukrytymi znaczeniami The Archandroid dotarliśmy do trwającego ledwie pół godziny The Age of Pleasure, gdzie nie ma już żadnych androidów i Fritzów Langów, ale jest bezpośredniość, cielesność i niekończąca się zabawa z lejącym się w tle szampanem. Na szczęście dla nas (i całego świata) patrzenie na same fakty jest bezsensowne, a prostota to nie to samo co prostactwo. Czwarty longplay Janellki — pomimo swojego krótkiego metrażu — mieści w sobie naprawdę wiele muzycznej treści, usystematyzowanej przez wyraźnie nakreśloną fascynację afrobeatem i reggae. Utwory — również pomimo krótkich czasów trwania — bardzo zręcznie przeplatają między sobą frazy, przez co całość płyty sprawia wrażenie niekończącego się jamu. Sama zaś wokalistka — która w ostatnim czasie zaliczyła coming out jako osoba niebinarna — znalazła w sobie niezbadane do tej pory pokłady pewności siebie, radości z życia i… po prostu człowieczeństwa. Do The Age of Pleasure się nie tańczy, jeno lewituje. — Chojny

Playing Robots in Heaven
James Blake
Republic
James Blake powrócił, chociaż tak naprawdę nigdy nie zniknął. Przez ostatnich kilkanaście lat spełniania się jako wzięty producent, songwriter, tajna broń wszystkich Kanye Westów i Travisów Scottów tego świata, w miarę regularnie budował własny solowy repertuar. I tak jak w ramach swojej dyskografii często eksploatował potencjał tych wszystkich nabytych znajomości (czego peakiem było najeżone ekskluzywnymi gościnkami Assume Form z 2019 roku), tak na najnowszym albumie Brytyjczyk zaliczył swoisty reset, reboot, czy jak tam to nazwać. Playing Robots Into Heaven powraca do introwertycznego alt R&B z początku poprzedniej dekady, wyziewającego spod obecnej od zawsze w jego DNA miłości do UK garage, dubstepu i house’u. Można wręcz uwierzyć, że James Blake na chwilę stał się ponownie tym niewinnym chłopakiem zasłuchanym w the xx, klejącym sobie w zaciszu domowym na komputerze pierwsze wygrzewy soulu nowej ery. — Chojny

Erotic Probiotic 2
Nourished by Time
Scenic Route
Depilujce klaty i wyciągajcie satynowe koszule. Erotic Probiotic 2 to hypnagogiczna, płynna tożsamościowo, flaboyancka i, przede wszystkim, doskonale wyselekcjonowana składanka dyskotekowego R&B, która, mimo nieskrywanej surowości bedroomowej, undergroundowej produkcji, nadaje się do słuchania wszędzie poza sypialnią. Ba, nie tylko wyrywa R&B z pościelowego kokona, wypychając je na sam środek neonowego parkietu i przywracając do łask pamiętające ejtisy, bezpruderyjne, giętkie potańcówki, ale także robi to w uroczo nieśmiały, wycofany sposób. Chwilami nawet kontruje gibką słodycz co taneczniejszych singli okazjonalnym neurotycznym tąpnięciem melancholijnego wzrusza, choć zawsze wyważa je na tyle, by nie zachwiać zbytnio emocjonalnego gradientu całości. Dużo w tym autoerotyzmu i flirtu, ale też pełno introwertycznego swagu, który nie wiadomo, czy nie chce się narzucać, czy taktycznie zgrywa niedostępność. Rumienię się i nie wiem, czy dlatego, że mnie oczarowało, czy za bardzo odbijam się w matowym połysku każdej sekundy. — Wojtek

Soft Spot
JMSN
White Room
JMSN doskonale wyczuł naszą słabość do R&B wczesnych lat 2000. Przyznajemy, wokalne podobieństwo do Justina Timberlake’a już na starcie ułatwiło mu robotę. Na Soft Spot jawi się jako nieco onieśmielający, bezpruderyjny gość, który zamiast płakać w poduszkę woli raczej wytańczyć smutki na parkiecie zadymionego, dusznego klubu. W otwierającym utworze „Love Me” niczym wykonawca „Cry Me a River” posiłkuje się chórem gospel i potwierdza, że perfekcyjnie opanował sztukę perswazji. Równie mocny punkt albumu stanowi „Feel Like a Woman”, czyli połączenie intymnego wyznania z bondowskim sznytem w warstwie muzycznej. Wiosną amerykański artysta zawita aż w czterech polskich miastach — Krakowie, Warszawie, Poznaniu i Gdańsku. Z kim widzimy się na koncercie? — Katia

My Back Was a Bridge for You to Cross
Anohni and the Johnsons
Rough Trade
Po trzynastu latach niebytu Anohni ponownie skrzyknęła swoich współpracowników występujących z nią pod szyldem The Johnsons (w tym Jimmy’ego Hogharta, gitarzystę i producenta ze sporą i różnorodną siatką muzycznych powiązań). A wszystko po to, żeby stworzyć My Back Was a Bridge For You to Cross — odwołujący się do ikonicznego soulu, ale bardziej w emocjach, bo w formie to już soul na własnych zasadach. Już na samym początku wdaje się nas w ostrą wymianę zdań między dźwiękami w „Go Ahead” (jeśli wierzyć Wikipedii, jednym z nich jest klarnet), i choć następujący po nim „Sliver of Ice” jest powrotem do najczulszych korzeni Anohni z okolic I Am a Bird Now, to na metce ma 100% slowcore’u z tymi nieśpiesznymi gitarami, mięciutką perkusją, i ugładzonym klarnetem (i nie on jedyny). Ale cóż; śpiewa Anohni, więc surowy, gitarowy anturaż ustępuje uczuciom; a z nim też i my. Emocjonalny, ale i zupełnie naturalny wokal artystki, niejednokrotnie nagrany za pierwszym podejściem, pozwala zbliżyć się do opuszczenia, rozgoryczenia, niepewności i lęku na odległość, która w innych warunkach mogłaby przerażać. Anohni i Jimmy Hogarth mówią, że My Back… wychodzi z What’s Going On Marvina Gaye’a, i odpowiada na pytania w nim zawarte, mając też w sercu miejsce dla Niny Simone i Jimmy’ego Scotta. I nie będzie w tym ani krzty przekłamania. Całość albumu wieńczy „You Be Free”, brzmiący jak błogosławieństwo od kolejnej ikony tego albumu, spoglądającej na nas z okładki queerowej aktywistki Marshy P. Johnson; silny sygnał, że koniec końców Anohni nie chce nikogo zasmucać, chce całego życia dla tych, którzy z różnych powodów nie mogą go doświadczyć. Jakkolwiek wyświechtanym nie byłby frazes o bezpiecznej przestrzeni, to artystka pamięta, żeby w kryzysie — czy to osobniczym czy klimatycznym — uciskać nam miarowo dłoń na znak zrozumienia. — Maja Danilenko

Red Moon in Venus
Kali Uchis
Geffen
Just a girl to hasło pod którym nowe pokolenie dziewcząt odzyskuje dla siebie wszystkie rzeczy, które świat zaklasyfikował jako niepoważne i niegodne uwagi — kolor różowy, kwiaty we włosach, astrologia, emocjonalność, zmienność, płynność, delikatność. W razie gdyby brakowało temu ruchowi soundtracku, to ja śmiało proponuję Red Moon in Venus. Kali Uchis na swoim drugim (prawie w całości) anglojęzycznym albumie celebruje kobiecość i emocjonalność, w przepiękny sposób uwydatniając siłę tkwiącą w jej pełnej akceptacji. Podróż przez przeróżne stany miłości z Kali przywodzi na myśl zeszłoroczny album SZA (którą przywołuję nieprzypadkowo, mając w głowie udaną kolaborację pań we „Fue mejor”) — jest bowiem podobnie spójny i eksploruje pokrewne tematy. Uchis inaczej niż SZA decyduje się jednak na otwarcie przez wybaczenie („I Wish You Roses”) i nadaje to ton całemu albumowi, który jest dla słuchacza delikatny i czuły. Artystka nie gubi się jednak w emocjach i zgrabnie utrzymuje postawę spokojnej bad bitch, odnajdując siłę i pewność siebie w boskiej kobiecości („Moral Conscience”). Kali umiejętne bawi się swoją skalą głosu, co przywodzi na myśl jedną z jej ulubienic — Mariah. Wplatane miejscami frazy w języku hiszpańskim dodają numerom pikanterii i namiętności, a także kładą akcenty w odpowiednich miejscach. Mnie osobiście urzekło nostalgiczne „Blue”, które jest niczym hołd dla utworów Sade. Całość brzmi niczym seria magicznych zaklęć na miłość, rzucanych przy kadzidłach i świetle księżyca („Moonlight”). W warstwie muzycznej Red Moon nawiązuje do znanych dobrze Kali rytmów klasycznego R&B, soulu, popu zgrabnie udoskonalonych nawiązaniami do muzyki latynoskiej i przeplatanych psychodelicznymi motywami. Produkcja jest perełką samą w sobie — album pozwala przepływać z utworu na utwór, dając poczucie ucieczki, którego tak szukamy w muzyce. Jeśli zatem, podobnie jak dziewczyny, lubicie cudowne gorące kąpiele to właśnie to uczucie relaksu, ucieczki, spokoju i dopieszczenia da wam na Red Moon in Venus Kali Uchis — w tej chwili najważniejsza artystka latynoskiego pochodzenia na scenie muzyki popularnej. — Siostra

Desire, I Want to Turn Into You
Caroline Polachek
Perpetual Novice
Caroline Polachek stawia kolejny krok milowy w swojej solowej karierze. Pang wydane w 2019 zdobyło uznanie fanów i krytyków, ale to właśnie Desire, I Want to Turn Into You ugruntowało jej miejsce w muzycznym świecie. Na albumie czuć fascynację popem z lat 80-tych, ale nie brakuje eksperymentów, chociażby z muzyką elektroniczną. Brzmieniem oddaje również hołd zmarłej tragicznie w 2021 roku Sophie, której poświęciła utwór “I Believe”. Desire, I Want to Turn Into You nie jest może najłatwiejsze w odsłuchu, ale wciąga swoją tajemniczością i różnorodnością. Już w pierwszym utworze, “Welcome to My Island”, wokalistka zaprasza nas do swojej muzycznej krainy — osobliwej, miejscami dziwnej, ale na pewno fascynującej. Poza numerem otwierającym, nie sposób przejść obojętnie obok “Bunny Is a Rider”. Chociaż singiel został wydany na długo przed LP, do dzisiaj elektryzuje mnie linia basowa i niesamowity wokal Polachek. — Polazofia

Lahai
Sampha
Young
Było oczekiwanie. Ale czy były TAKIE oczekiwania? Sampha reprezentuje wrażliwość z rodzaju tych, z którymi łatwo się rozminąć; zwłaszcza kiedy poza tworzeniem aury od neo-soulu oczekuje się też dźwiękowych punktów zaczepienia. Bez wartościowania żadnej z obu metodologii, muszę przyznać, że ja oczekiwałam przewagi tej drugiej i muzyka Samphy na jego debiutanckim albumie Process trafiała do mnie głównie wtedy, kiedy bliska była spotkania w połowie drogi. Dlatego przy Lahai utkwiłam w wielkim zdumieniu, które wzbudził już otwierający płytę, breakbeatowy „Stereo Colour Cloud (Shaman’s Dream)”, poruszająca medytacja o czasie, pobudzająca dodatkowo wyobraźnię ilustrującym ją wokalno-klawiszowo-perkusyjnym kolażem. Na Lahai Sampha ponownie kładzie nacisk na dobrze u niego znane, milenijne środki wyrazu, jak future garage i uk bass, ale tym razem dużo odważniej korzysta ze swoich atutów, tworząc polifoniczny melanż, w którym jest tyle samo przestrzeni dla soulowej organiczności, co dla elektroniki. Na dokładkę, dla miłośników warstwy tekstowej, z sobie tylko właściwą lekkością porusza temat czasu i tego, jak jego upływ organizuje nam życie. W medytacyjnych inklinacjach blisko mu zresztą do When I Get Home Solange. A jeśli już mowa o Solange, to nawet przy neutralnym podejściu do nowego wydawnictwa brytyjskiego artysty, trudno przejść obojętnie nad pieczołowitą inżynierią dźwięku, od której skrzy się Lahai, co słychać nie tylko w instrumentacji, ale i w wokalach, wyeksponowanych tu dużo odważniej niż na Process. Sampha się po swojemu rozbisurmanił, rozśpiewał i podarował nam strojną szkatułkę, wypełnioną barwnym pyłkiem i subtelnym puchem. — Maja Danilenko

Soul,PRESENT
Q
Columbia
Soul,PRESENT to być może najbardziej zręczna i kreatywna próba przetworzenia spuścizny Prince’a i Michaela Jacksona na współczesny soul w tej dekadzie. Krążek jest dość jednoznacznie duchologiczny, ale wyprodukowany ze współczesną swadą. Wszystko to, czemu mógłby patronować tutaj wspomniany już Prince, zostało przez Q kreatywnie przetworzone, ułożone i podane na nowo. W centrum tej muzyki, choć wychodzącej otwarcie do popowej publiki stoi bowiem syntezatorowy funk, manifestujący się zupełnie otwarcie lub stanowiący podwaliny do kompozycji bardziej klasycznie soulowych. Q doskonale rozumie stylistykę ejtisowego R&B na poziomie i melodyki, i brzmienia, a przy tym jest samoświadomym i dojrzałym artystą, dzięki czemu wielokrotnie udaje mu się tutaj osiągnąć rejon popowej transcendencji. — Kurtek

The Omnichord Real Book
Meshell Ndegeocello
Blue Note
W Soulbowlu mamy udokumentowaną latami naszych podsumowań słabość do albumów transgatunkowych — takich, które mimo nieodmawialnego, korzennego fundamentu wywracają porządki, krzyżują stylistyki i rewitalizują soulowe prawidła bez porzucania najważniejszego dla tej tradycji, żywo bijącego serducha. Nic więc dziwnego, że The Omnichord Real Book triumfuje na szczycie naszej tegorocznej listy. Album śmiało można stawiać na równi z całym dobrodziejstwem współczesnego afrocentrystycznego muzycznego arthousu, który w miejsce gatunkowej inwentaryzacji stawia całą szeroko rozumianą czarną kulturę jako inspiracyjny monolit, z którego każdy lepi po swojemu, choć ze wspólnej gliny. Ndegeocello jednak nawet na tle tak barwnie opierzonego środowiska wydaje się wybijać poza szereg samą monumentalnością i ambicjonalnym rozmachem swojego dzieła. Pozostało w niej z dawnych lat dużo nieuznającej kompromisów dźwiękowej brawury godnej jej queerowo-anarchistycznych korzeni, jednak jazz-funkową pyskówkę zastępują art-popowa elegancja, niesamowity kunszt i wysublimowanie, które na spółę ze spuścizną europejskiej (przed wszystkim brytyjskiej) sceny współczesnego jazzu wypychają chwilami ten ponadgodzinny kolos w rejony totalnego transcendentu. Czego tutaj nie ma — ambientowe klawiszowe interludia, tęskniący za seventisami afrofuturyzm, afrobeat odmieniany przez wszystkie przypadki i warianty lokalne. Wszystko jednak nie daje wrażenia bełkotu, a raczej totalnie świadomie prowadzonej, psychodelicznej, duchowej, natchnionej odysei, tak niehomogenicznej jak różnorodna jest historia czarnego dziedzictwa. — Wojtek
Soulbowl.pl: Najlepsze albumy 2022

Kłamaliśmy, zdarza się. Zeszłoroczne podsumowanie miało być ostatnim, którego się dopuścimy, ale nie daliśmy sobie z tym rady psychicznie. Przetrwać koniec roku i nie podsumować przynajmniej najlepszych okołosoulowych płyt? Niewyobrażalne. Zebraliśmy resztki sił witalnych dla siebie i dla was, i oto jest — kolejne zestawienie. Nie zmartwychwstajemy, hibernacja dobrze robi na cerę, ale tymczasem, z rozkoszą, łapcie listę naszych ulubionych płyt minionego roku, całkiem zresztą ciekawego!
25.
The Parable of the Poet
Joel Ross
Blue Note
Joel Ross nie próżnuje. Zdolny wibrafonista w kwietniu nagrał dla Blue Note kolejną ujmującą płytę The Parable of the Poet, która łączy w sobie rozmaite odcienie klasycznej post-bopowej estetyki. Nie uświadczycie tutaj szalonych wyskoków w stylu rozlicznych projektów Shabaki Hutchingsa, to raczej harmonijna, może nawet trochę refleksyjna płyta, niewątpliwie wyważona i wysmakowana, co nie znaczy wcale, że niewiele się na niej dzieje. Także za sprawą tego, że jako wprawny bandleader Ross pozostawia grupie swoich instrumentalistów sporo przestrzeni, którą oni z kolei dzielą się z słuchaczem. Dlatego krążka słucha się tak dobrze, bo gdy ma angażować, angażuje, ale potrafi też odpuścić i pozwolić słuchaczowi nacieszyć się tym, co właśnie słyszy. A słychać rewelacyjną synergię między muzykami i pomimo tego, że odważniejsze momenty dzielą tutaj miejsce z fragmentami o dość stonowanej naturze, nie ma wątpliwości, że wszystkie one współtworzą jedną całość. Wszyscy ci, którzy swego czasu zatracili się w The Epic Kamasiego Washingtona z pewnością także na nowej płycie Rossa znajdą coś interesującego dla siebie. — Kurtek

The Lead
Flo
Island
Gdy pierwszy raz usłyszałem zeszłoroczną debiutancką epkę tria R&B Flo The Lead i ugięły się pode mną kolana, nie miałem wątpliwości. W głowie zaświecił mi się na czerwono wielki boomer alert, a przed oczyma stanęły mi te wszystkie rozkoszne nagrania początku lat 2000-nych Brandy, Christiny Milian czy innej Myi, za którymi niewątpliwie się stęskniłem. Próbowałem zamieść rzecz po dywan, ale nie udało się. Flo zrobiło na tej epce zbyt dobrą robotę. Nie samo zresztą, bo za dziewczynami producencko i songwritersko stoi MNEK, który kojarzy się z bardziej prostolinijnym popem, ale produkował już podobne rzeczy dla Little Mix czy K-popowego girlsbandu Twice. Całość nadzorowała zresztą wielka wytwórnia i choć sukcesu komercyjnego nie było, z pewnością białe kołnierzyki liczyły, że nostalgia za przełomem milenialnym, która napędza w tym momencie wiele z decyzji zakupowych obecnych 30- czy 40-latków wygeneruje odpowiednie zainteresowanie. Fair enough! Kolejne odsłuchy doprowadziły mnie zresztą po nitce do kłębka — MNEK celował wyżej, cytując nie żadne płotki R&B, ale samego Timbalanda w jego kreatywnym szczycie i nagrania, które zrobił dla Aaliyah. Flo co prawda nie miało prawa uchwycić tej transcendencji, którą słychać u nieodżałowanej Baby Girl, ale MNEK-owi produkcyjnie udało się oddać ducha tamtych nagrań w zupełnie nowej odsłonie. No i super. — Kurtek

Nymph
Shygirl
Because
Niewiele ponad trzydziestominutowy długogrający debiut Shygirl to idealne połączenie nostalgii z teraźniejszością. Dzięki produkcjom znanych nam już nazwisk, takich jak Mura Masa, Arca czy BloodPop, główna bohaterka bez zahamowania zanurza się w takich gatunkach jak hip-hop i muzyka klubowa. Sprytnie lawiruje na granicy mainstreamu a niszy, alternatywy a popu, tajemnicy a odsłonięciem wszystkich kart. Już otwierające „Woe” daje nam do zrozumienia, że mamy do czynienia z pewnego rodzaju eksperymentem. Im dalej w głąb płyty, tym bardziej nas intryguje i pochłania. Momentem szczytowym jest delikatne i zabawne „Coochie (A Bedtime Story)” idealnie podsumowujące dotychczasowe dokonania gwiazdy. Przyjemnie będzie patrzeć, w którą stronę podąży następnie. — Eye Ma

Good Morning Gorgeous
Mary J. Blige
300
Na pozór nie ma tu żadnej rewolucji. Jeśli ktoś sięgając po Good Morning Gorgeous, chciał usłyszeć po prostu album Mary J. Blige, to z pewnością się nie rozczarował. Jeśli ktoś liczył z kolei na powiew świeżości, to też powinien być zadowolony. Na czternastym albumie Mary dostajemy solidną porcję satysfakcjonującego R&B, podpartego soulową czułością i niezawodną hiphopową energią. Kompozycje klasycznie skrojone, dające przyjemne poczucie wcześniejszej znajomości. Gdzie jest zmiana? W nastawieniu. Po rozwodowych zawirowaniach Strength of a Woman z 2017 roku i wcześniejszych trudnych doświadczeniach, o których opowiedziała w dokumencie My Life, Blige wróciła z zupełnie nową siłą. Jak podkreśla w „On Top” — „I’m back and I’m better”. Good Morning Gorgeous to zaproszenie do odnalezienia miłości, wsparcia i poczucia bezpieczeństwa w sobie. To ścieżka dźwiękowa do celebrowania siebie, pomimo wcześniejszych ran, porażek i zwątpienia. To zapewnienie zaufanym głosem Mary, że cokolwiek by się nie działo, wszystko będzie ok. Gdyby to wszystko jeszcze nie wystarczało, to ponadczasowe brzmienie Good Morning Gorgeous zachęca do ponownych odsłuchów, a zaproszeni do współpracy goście — m.in. H.E.R., Usher, DJ Khaled czy Anderson .Paak — to tylko dodatkowe punkty na liście plusów. — Brzózkaaa

Sick
Earl Sweatshirt
Tan Cressida
Pewnie kojarzycie te memy, które na początku lockdownu dwa lata temu postowali wszyscy wasi introwertyczni znajomi, o tym jak to „w wieku x lat dowiedzieli się, że to jak żyli przez lata to nie było lenistwo tylko social distancing hehe”. Earl Sweatshirt stwierdził, że to całkiem ciekawa kmina i wokół niej nadbudował jeden z najciekawszych albumów hip-hopowych roku. Najzdolniejszy sweter rapgry przechwytuje subwersywnie język covidowego dyskursu i kalką przerysowuje go na własny autoportret i horyzont swojego otoczenia. Igły szczepionek stawia w poetyckim obrazku koło pokutych przedramion heroinistów w kryzysie bezdomności, a zaburzenia kompulsywno-obsesyjne z kwarantannową, sterylną izolatką. Wszystko to rozgrywa się na wspaniale detalicznych instrumentalach wykraczających daleko poza dotychczasową strefą winylowego komfortu rezanego przyrdzewiałą igłą. — Wojtek

Shape Up
Leikeli47
RCA
Na swoim czwartym longplayu nowojorska raperka Leikeli47 z powodzeniem wykorzystała słabości swojej wciąż sławniejszej konkurencji — złamany pazur Bree Runway, kreatywną chrypkę Tierry Whack, popowe uniesienie Lizzo, zupę z kota Azealii Banks. Jej Shape Up to trzy kwadranse naprawdę soczystych bangerów, zarapowanych ulicznie i zawadiacko, zwieńczonych nierzadko przebojowymi wyliczankami w refrenie, co jakiś czas przełamywanymi śpiewanymi elementami. Aż trudno uwierzyć, że do Shape Up swoich trzech groszy nie dorzucili duchologiczni The Neptunes, przeniesieni wehikułem czasu z 2002 roku do teraźniejszości. Albo, że Missy Elliott nie pożyczyła Leikeli swojego niepublikowanego bitu z epoki Under Construction. Jak niegdyś ona, Leikeli47 potrafiła nagrać rapową płytę, która jednocześnie jest szczera, charyzmatyczna i przebojowa. — Kurtek

Electricity
Ibibio Sound Machine
Merge
Przedpandemiczne, dość rozmyte dokonania Ibibio Sound Machine na Doko Mien sprawiły, że trudno było spodziewać się po Electricity szczególnego uderzenia. A tu proszę! Nie dość, że na swoim najnowszym albumie zespół ponownie odrestaurował dyskotekę spod znaku afro-funku, to dodatkowo odrestaurował nieco już zaśniedziałych muzyków z Hot Chip, którzy tę płytę wyprodukowali. Electricity zaczyna się progresywnym manifestem na „Protection From Evil” i, wykorzystując flagową dla ISM motorykę rozpędzonego pociągu, zabiera nas w ekscytującą podróż przez wariacką dyskotekę. Nikt tu nie rozlicza z tego, czy jest się bardziej fanem Gary’ego Numana, czy może jednak Junior Boys. Czwarty album londyńskiego kolektywu zgrabnie spaja ze sobą wszelkie taneczne gatunki z różnymi neofalowymi pomysłami. Uduchowienie idzie na nim krok w krok z motoryczną kanciastością, tworząc najbardziej przebojowe dokonanie w karierze maszyny dźwięku Ibibio. — Maja Danilenko

It’s Almost Dry
Pusha T
Good
Ale to już było… — chciałoby się zanucić słuchając czwartego solowego krążka Pusha T. Tak, It’s Almost Dry to powtórka z rozrywki, jednak na tyle dobra, że nie słychać narzekań na to, że dostajemy kolejną płytę, którą można podsumować jednym słowem: narkotyki. Raper jest geniuszem w swojej bańce tematycznej i nie inaczej jest tym razem. Pewność siebie to jego drugie imię, niezależnie od tego ile razy nawija o tym samym. Co więcej, idealnie udaje mu się się wyważyć proporcje między produkcją Pharrella Williamsa i Kanye Westa, a przy takich nazwiskach łatwo jest popadać ze skrajności w skrajność. „Dreamin of the Past”, „Neck & Wrist”, „Diet Coke” i „Rock N Roll” pozostaną na playliście rapowych graczy na długie lata. Drake w strachu! — Eye Ma

Topical Dancer
Charlotte Adigéry & Bolis Pupul
Deewee
Charlotte Adigéry i Bolis Pupul po raz pierwszy spotkali się w 2016 roku, pracując nad soundtrackiem do filmu Belgica. Łączy ich nie tylko zamiłowanie do eksperymentalnej elektroniki, ale i pochodzenie. Obydwoje mają martynikańskie korzenie, a aktualnie tworzą w Belgii. Topical Dancer zaskakuje różnorodnością — Charlotte śpiewa i recytuje w aż czterech językach, po angielsku, francusku, holendersku i kreolsku, co dodatkowo wzmacnia przekaz opowieści o życiu imigranta w Europie. Zaskakuje również lekkość podejmowania trudnych tematów. Adigéry odnosi się do rasizmu, ksenofobii czy mizoginii, robi to jednak na swój sposób — wyśmiewając i obnażając głupotę tych postaw. Dostarcza gotowe punchliny, odpowiedzi pełne cynizmu, które skutecznie ukrócają pytania nie na miejscu. Na rasistowski apel “Wracaj tam, skąd przyszłaś” zwraca się do Siri, aby podpowiedziała jej, gdzie powinna się udać, aby zadowolić atakującego. Adigéry jest głosem tych, którzy ciągle muszą coś udowadniać, ale celowo unika patosu. Woli uciekać w humor, tak jak na numerze “HAHA”, który jest zapętlonym śmiechem Charlotte. Mój osobisty faworyt z Topical Dancer to ociekające sarkazmem “Thank You” uderzające w ludzi gotowych moralizować i rzucać rady na prawo i lewo. Z grzeczności podziękujemy, ale “kto pytał”? — Polazofia

Ghost Song
Cécile McLorin Salvant
Nonesuch
Cécile McLorin Salvant to jeden z najbardziej fascynujących głosów nie tylko współczesnej sceny jazzowej, ale wokalnego jazzu w ogóle. Jej zeszłoroczna płyta Ghost Song to najbardziej autorski zwrot w jej dotychczasowej karierze — w dużej mierze odejście od klasycznie pojmowanego jazzu w stronę własnej synkretycznej koncepcji muzyki — parasolem na tyle pojemnym, na ile rozległe są zainteresowania samej artystki. To showcase w zupełności godny jej talentu — wielowątkowy, żywy, niepozbawiony emocji. Żaden tam koncepcyjny cykl piosenek, ale wyrazisty zestaw ze swadą konfrontujących się wzajemnie utworów rozmaitych maści. Niezależnie od tego czy śpiewa Stinga czy Kate Bush, Salvant wszystko, co interpretuje, czyni swoim własnym. Doskonale potrafi zresztą te wcale nie nieliczne covery wpleść w bieg płyty tak, że mniej wnikliwy słuchacz stwierdzi z przekonaniem, że to przecież śpiewa Cécile McLorin Salvant! Nie inaczej! — Kurtek

Remember Your North Star
Yaya Bey
Big Dada
„Zobaczyłam tweeta: »Czarne kobiety nigdy nie poznały zdrowej miłości lub nie były kochane w zdrowy sposób«. Mamy głęboką ranę” – powiedziała Yaya Bey. Pochodzącej z Brooklynu artystce bliskie są teorie i idee; tematy tożsamości i czarnej kobiecości. Album Remember Your North Star potraktowała jako swoje „thesis” oraz niejaką odpowiedź na przytoczony wpis. Następca debiutanckiego longplaya Madison Tapes (2020) to intymny zapis myśli i emocji Bey; romansów, rozstań, rozmów telefonicznych. Osobisty, swobodny charakter tego studium dodatkowo nadaje forma albumu. Utwory na Remember Your North Star są krótkie, niektóre trwają niespełna dwie minuty. W połączeniu ze skitami, tworzą wielobarwny, łączący neo soul, R&B czy dub, spójny słoneczny projekt. — Klementyna

There Will Be No Super-Slave
Ghais Guevara
n/a
Ghais Guevara, wcześniej znany jako Jaja00, to bez wątpienia jeden z najbardziej ekscytujących raperów minionego roku. Bezkompromisowy, zaangażowany politycznie, obdarzony ponadprzeciętnym flow 22-letni raper na swoim przełomowym krążku There Will Be No Super-Slave śmiało połączył boom bap z trapem, z zaangażowanymi tekstami zestawiając popwe sample przełomu milenialnego pożyczone od Brandy, *NSYNC, Keyshii Cole. I zadziwiająco wszystko to wybrzmiało nie tylko wyraziście i ciekawie, ale wręcz ekscytująco i świeżo. Guevara znalazł trzecią drogą w hip hopie dotychczas zbyt często skazanym na wybór między nowym a starym, prawdziwym a pozowanym, niezależnym a przebojowym. — Kurtek

Dawn FM
The Weeknd
XO
Na naszych oczach pisze się kolejna trylogia Kanadyjczyka z zadatkami na status kultowej. W kontynuacji After Hours neony kasyn zostały zastąpione klubowymi lampami stroboskopowymi, czerwona marynarka — czarnym, skórzanym płaszczem, a krew ściekająca po twarzy wokalisty — zmarszczkami i siwą brodą. Z zepsutego światka celebrytów, istnego piekła na ziemi, przenosimy się do czyśćca. W tym stanie zawieszenia Abel dokonuje autorefleksji w noworomantycznym duchu lat 80. Całość przybiera formę audycji radiowej. W roli spikera — Jim Carrey aka Bruce Wszechmogący. Jego głos wprowadza w stan hipnozy, odnosi się wrażenie ciągłości materiału i nawet reklama (!) nie prowokuje do przełączenia stacji 103.5 Dawn FM. Pojedyncze współprace The Weeknda z przedstawicielami muzyki elektronicznej nieuchronnie zmierzały do powstania tego solidnego retrofuturystycznego wydawnictwa. Gdyby Daft Punk nie pożegnali się z nami na dobre, z pewnością wtrąciliby na nim swoje trzy grosze. Szczególnie utwór „Less Than Zero”, podobnie jak „Save Your Tears” z poprzedniego albumu, ma wszystko to, czego potrzeba, by stać się radiowym hitem bądź hymnem smutnych potańcówek. Czekamy na ostatnią, „niebiańską” część i… do zobaczenia na koncercie w Warszawie! May peace be with you — Katia

Quality Over Opinion
Louis Cole
Brainfeeder
Jeżeli rapowe braggadoccio byłoby techniką gry na basie, to ten smukły bajerancik Luis Cole nie schodzi z niej przez 70 minut. Multiinstrumentalista sięga na Quality Over Opinion po thundercatowską, brainfeederową estetykę postfunkowych wygibasów i destyluje z niej szarmanckość, cwaniactwo i szeroko rozumianą bajerę, tworząc krążek, którego bogate, wirtuozerskie, wielopoziomowe aranże mimo swojej elegancji wybrzmiewają raczej jako koncert flexingu songwriterskiego mięśnia. I tego funkowego, pełnego charyzmy i magnetyzmu prężenia skilli słucha się nad wyraz uroczo, w szczególności przez pryzmat nieco niezręcznej, mocno postinternetowej w duchu persony Cole’a. — Wojtek

Cheat Codes
Danger Mouse & Black Thought
BMG
Będąc jeszcze gówniarzem, Danger Mouse zapłacił podobno swojemu szkolnemu koledze, aby ten ukradł ze sklepowej półki płytę Do You Want More?!!!??! ekipy The Roots. Kiedy kilka lat później dostał możliwość współpracy z jednym ze swoich idoli, czyli liderem wspomnianego zespołu przy okazji numeru „Mad Nice”, (który nie dostał się jednak na finalną wersję nagrywanego wtedy albumu), sam dorobił się już porządnego statusu na muzycznej scenie. Panowie zdecydowali o wspólnej płycie właściwie w momencie poznania się, ale na album zatytułowany początkowo Dangerous Thoughts przyszło nam czekać niemal dwie dekady. W międzyczasie zmieniały się pomysły i tytuł. Niebezpieczne umysły wpadły w końcu na kody, którymi skutecznie zdekonstruowali niemal każdą listę z podsumowaniem 2022 roku. Zanim to się jednak wydarzyło, obydwaj nie próżnowali. Producent udzielił się w kilku dość odległych od hip-hopu projektach, Black Thought ciągle nagrywał nowe numery z rodzimą formacją oraz wypuścił na światło dzienne trzyczęściową serię epek Stream of Thought, robiąc sobie miejsce na scenie również jako solowy artysta. Efektem wytężonych prac nad wspólnym dziełem, jest Cheat Codes, który z pełną mocą powraca do odzyskującego ostatnio coraz większa popularność, klasycznego brzmienia, oraz udowadnia po raz kolejny, że frontman The Roots zasługuje w pełni na miejsce w czołówce najlepszych raperów wszech czasów. Perfekcyjna technika i dopracowane w każdym calu wersy Tariqa oraz całego zastępu znakomitych gości siadły idealnie na nieodkrywające co prawda niczego nowego, ale idealnie dobrane produkcje Mouse’a i magia zadziałała. Jeżeli poczuliście ją w przypadku zapomnianego już nieco, ale ciągle świeżo brzmiącego Ghetto Pop Life oraz na świetnym The Mouse and The Mask, z pewnością dacie oczarować się i tym razem. — Efdote

Gemini Rights
Steve Lacy
RCA
Drugi studyjny album najmłodszego członka The Internet zabiera nas w porozstaniową rzeczywistość, w której zresztą próbuje się odnaleźć sam muzyk. Singlowe “Bad Habit” szturmem podbiło wakacyjne listy przebojów i zbliżyło nas do brzmienia całego albumu, który poniekąd stanowi rozwinięcie Apollo XXI. Nagrywki iPhone’m i GarageBand zostały tu jednak porzucone na rzecz pełnoprawnego studia i współpracy z rozmaitymi producentami i gośćmi. Firmowe wielowarstwowe wokale i jasne, gitarowe riffy nie są spowite już w otoczce lo-fi, a przy wsparciu syntezatorów dostały bardziej sonicznego, przestrzennego brzmienia. Sposób w jaki Steve korzysta z tych kompozycji pozwala momentami poczuć, że duchowy spadek Prince’a pozostanie z nami na dłużej. Nie zabrakło też wielogatunkowych inspiracji, chociażby w “Mercury”, w którym pobrzmiewa bossa nova. Ciężko jedynie wytłumaczyć formę i umiejscowienie “2Gether”, które wprawdzie przecina dosyć niespodziewanie album w połowie, ale nie rozdziela go w ten sposób na części, ani nie wnosi zbyt wiele do brzmienia całości. Mimo niezbyt zachwycającej długości materiału, lekkość i przystępność tego albumu sprawia, że łatwo i chętnie się do niego wraca. — Richie Nixon

SOS
SZA
Top Dawg
Mówi się, żeby nie oceniać płyty po okładce, ale zdjęcie odizolowanej SZA nad wodą, prawidłowo pozwala myśleć, że to naturalna kontynuacja Ctrl. Solana opanowała sztukę wewnętrznego dialogu do perfekcji i jeszcze mocniej dokonuje autorefleksji, związanej oczywiście z nieudanymi relacjami damsko-męskimi. Przez większość albumu SZA zdaje się pławić w stanie zagubienia. Raz próbuje dosłownie pozbyć się swojego eks („Kill Bill”), następnie rozpływa się nad utopijnym związkiem („Snooze”), potem płacze nad poczuciem własnej wartości („Special”), by na końcu wykrzyczeć byłemu kochankowi pier… się („I Hate U”). Jest toksycznie, śmierdzi desperacką rozpaczą, momentami tchnie z kolei chęcią zemsty i glow upem, którego niewierny pożałuje. To chaos emocjonalny, bo miłość potrafi odebrać rozum, ale to najprawdziwszy obraz tego, jak wygląda leczenie złamanego serca. Wszystko to opakowane znanymi nam sztuczkami z wcześniejszych produkcji gwiazdy, z singing in cursive na czele. Jest też parę nowych trików, takich jak jak pop-punkowe „F2F”, którego nie powstydziłaby się sama Willow Smith. Pomieszanie z poplątaniem, nie tyle co celowe, co po prostu potrzebne przy takiej treści. SOS to album, który najdobitniej pokazuje, jakie są różnice między tym, co wiemy a tym co, czujemy. — Eye Ma

Sadza
Brodka
Kayax
Na swoim poprzednim wydawnictwie, Brut, wokalistka roztaczała wizję mglistego, brutalistycznego miasta. Tu przestrzeń zawęża się do zadymionego garażu na polskim podwórku, a to za sprawą tekstów w rodzimym języku i produkcyjnego wkładu 1988, którego album W/88, powstały we współpracy z Włodim, już dwa lata temu doceniliśmy za uchwycenie szarej rzeczywistości. Dzięki łagodnemu damskiemu głosowi na Sadzy udało się uzyskać bardziej sensualny efekt niż w wydaniu warszawskiego rapera. W utworze „Hydroterapia” Brodka i Zdechły Osa (mocna postać naszego ostatniego rankingu), młodzi i zranieni, brzmią razem jak najlepszy zespół w waszym mieście. Niespodziewane „Outro” skłania do pochylenia się nad wczesną twórczością Moniki z nowym nastawieniem oraz większym bagażem życiowym i zweryfikowania, czy aby na pewno była ona tak słodko-pierdząca, jak niektórym się wydawało. — Katia

No Thank You
Little Simz
Forever Living Originals
Świat bardzo dziś potrzebuje takich płyt – mądrych, zadziornych, przepełnionych nienachalną wrażliwością. Tekstowo niezmiennie w samo sedno. Little Simz wskazuje codzienną obłudę i popycha w stronę światła, wyzwolenia się z bezsensownych ograniczeń i oceniania. Chociaż nie brakuje tu łączników z Sometimes I Might Be Introvert, piąty album Brytyjki brzmieniowo jest bardziej surowy, mniej poprzeplatany nawiązaniami do soulowej klasyki. No Thank You momentami sprawia wrażenie niezobowiązującego dema, by po chwili zaskoczyć symfonicznymi aranżacjami czy gospelowym chórem. Niemal tak, jakby za pierwszym podejściem udało się nagrać kompletne kompozycje, zachowując towarzyszące temu emocje i przepływ twórczej inspiracji. To krążek, obok którego nie można przejść obojętnie — od nonszalanckiego „Gorilla”, przez mocarne „Silhouette”, hipnotyzujące „X”, wzniosłe „Broken”, po zloopowane „Sideways” i miękkie „Who Even Cares”. Little Simz bez wysiłku przykuwa uwagę i prowokuje do refleksji. Kolejnym albumem zdecydowanie zaznacza swoje zasłużone miejsce wśród najlepszych na współczesnej scenie muzycznej. — Brzózkaaa

Caprisongs
FKA twigs
Atlantic
FKA twigs wstrzeliła się z premierą swojego mixtape’u w czas powszechnej fascynacji serialem Euforia, kiedy to nagle granice tego, co wypada w kwestii stroju i makijażu, stały się mniej sztywne, a tym samym wizerunek wokalistki, zamiast na wstępie zrażać część jej potencjalnych słuchaczy, przyciągnął nowych fanów. Zresztą singiel „Tears in the Club” w duecie z The Weeknd aż prosi się, by wykorzystać go w jednej ze scen, w których akurat brokat miesza się ze łzami. Produkcją Caprisongs, miejscami eksponującego jamajskie korzenie i taneczny rodowód autorki, zajął się współpracujący między innymi z Rosalíą El Guincho. Tytuł materiału oraz astrologiczne pogawędki wplecione między partie wokalne sugerują, że mamy do czynienia z prawdziwą zodiakarą. Nikt tak pięknie nie mówi you’re not alone jak ona, przypominając w ten sposób utwór trip-hopowego brytyjskiego zespołu Olive (przez bywalców trance’owych imprez bardziej kojarzony z wersją ATB). Ku naszej uldze, osobista i konkluzywna „Thank You Song” pozwala sądzić, że FKA dostąpiła wyczekiwanego odrodzenia. — Katia

The Forever Story
J.I.D.
Dreamville
J.I.D. ogląda z tobą album ze zdjęciami z dzieciństwa i skanami dyplomów za zawody sportowe, próbując ci wytłumaczyć, czemu wujek sąsiada koleżanki matki twojego kumpla z ławki też jest ważny w tej historii. Niesamowicie autoczuła historia mapująca myśli i emocje po całych pieleszach rapera nie popada jednocześnie w niezręczną przaśność i taniość takich powrotów. Muzyczne pocztówki w gradiecie filmu coming of age przybierają w dźwięku formy cytatów z soulowych klasyków i interpolacji kultowych sampli z najntisowego rapu. Wspaniały pamiętnik, który przy okazji przeładowany jest po sam brzeg jednymi z najlepszych kawałków hip-hopowych tego roku. — Wojtek

Motomami
Rosalía
Columbia
Choć Katalonka osiągnęła ogólnoświatowy sukces już cztery lata temu, po wydaniu nagrodzonym Grammy El mal querer, to dopiero w 2022 roku po raz pierwszy w pełni wyszła naprzeciw zagranicznym słuchaczom. Inspiracje japońską estetyką i kulturą, rapem, współprace z uznanymi producentami, artystami (The Weeknd, Pharrell Williams, James Blake)… Ten właściwie eksperymentalny album Rosalíi jest najprzystępniejszym ze wszyskich trzech, jakie nagrała do tej pory. Artystka wykorzystała zresztą dość prosty, dobry patent: kontrast. Na Motomami surowość i agresja zderzają się z delikatnością, uczuciowością. Dwoisty charakter materiału odzwierciedla już sam tytuł będący połączeniem słów „moto” i „mami”. Ma również odbicie w samych utworach. Ich siłą są jednak popowe struktury oraz zabiegi, bez względu na to, czy jest to bragga i przewózka („La Combi Versace”), ballada („Hentai”) czy ukochane flamenco („Bulerías”). — Klementyna

Mr. Morale & the Big Steppers
Kendrick Lamar
pgLang
Minęło pięć długich lat pełnych spekulacji i szukania najdrobniejszych tropów i doczekaliśmy się w końcu nowego krążka Kendricka Lamara. Krążka bardzo zaskakującego, artysta bowiem jeszcze nigdy nie dopuścił swoich słuchaczy tak blisko siebie. Można nawet stwierdzić, że wpuścił nas w głąb siebie, bo przez całą długość albumu uczestniczymy w jego terapii i przepracowywaniu traum z przeszłości. Tych nazbierało się całkiem sporo. Od dorastania w pełnym przemocy środowisku, którego częścią był również ojciec rapera, poprzez późniejsze mierzenie się z rzeczywistością i pokusami, jakie przynosi świat, aż do dźwigania bardzo odpowiedzialnej roli głosu pokolenia. Wszystko to nagromadziło się w głowie Kendricka, powodując blokadę twórczą, a wewnętrzna duma wyhodowana na bazie wcześniejszych doświadczeń skutecznie powstrzymywała go przed sięgnięciem po pomoc. Wokół albumu nic nie dzieje się przypadkiem. Od rewelacyjnej warstwy wizualnej, przez sprytnie ukryte symbole, jak chociażby data wydania w piątek 13., odnosząca się do daty śmierci Chrystusa, czy też niespodziewany, gościnny udział okrytego złą sławą Kodack Blacka, który być może miał symbolizować jednego z ukrzyżowanych łotrów. Nie bez powodu też album podzielony jest na dwie części. W drugiej następuje bowiem przełom, możliwy jedynie dzięki terapii. Przez nią, nie tylko dowiadujemy się o kolejnych głęboko skrywanych, mrocznych sekretach, ale sam autor odrzuca również za jej pomocą ciążącą mu rolę zbawiciela, wybiera siebie i staje się zwykłym człowiekiem, dla którego najważniejsza jest rodzina. Choć znajdą się osoby narzekające na brak repeat value czy mocnych, bangerowych momentów, warto przymknąć oko na te głosy i w skupieniu odbyć tę niełatwą podróż kilka razy, aby odkryć jeszcze więcej ukrytych znaczeń i być może wyciągnąć z niej również coś dla siebie. — Efdote

Natural Brown Prom Queen
Sudan Archives
Stones Throw
Natural Brown Prom Queen udowadnia, że Brittney Parks ma wiele twarzy. Jest wybitną piosenkarką, performerką, zdolną skrzypaczką i producentką z niezwykłą umiejętnością opowiadania historii. “Cause I’m not average, average, average” skanduje Brittney Parks w “NBPQ (Topless)” — ma rację! Sudan Archives postanowiła spuścić trochę z tonu i pokazać inną, nieco bardziej szaloną stronę swojej natury. Mimo że album skupia się wokół najważniejszych tematów w twórczości Britt, takich jak kolor skóry czy kobiecość, jest miejsce na zabawę. Idealny tego przykład to numer “Selfish Soul” nawiązujący do “I Am Not My Hair” Indii Arie — celebruje różnorodność, wolność wyrazu, sprzeciwia się wyśrubowanym standardom piękna. Z drugiej strony to utwór, który mógł zaskoczyć wiernych fanów Sudan swoim mainstreamowym brzmieniem i rapową ekspresją. Nie sposób nie wspomnieć o otwierającym Natural Brown Prom Queen “Home Maker”, które uwodzi i wciąga. Tym razem Brittney sięgnęła po disco. Snuje opowieści o domowym ognisku, opiece i czułości. Temat domu przeplata się przez cały album, czy to w kontekście relacji międzyludzkich i tworzenia wspólnego miejsca, do którego się wraca, czy też jako symbol dzieciństwa. W utworze “Yellow Brick Road” Sudan udaje się w nostalgiczną podróż przez dobrze znane ulice, prawdopodobnie swojego rodzinnego Cincinnati, i zdradza sekret udanego związku — “it’s homemade”! Co ciekawe, książek pierwotnie miał nosić tytuł “Homesick”, bo powstał z tęsknoty do bliskich i domu podczas pandemii. — Polazofia

Renaissance
Beyoncé
Parkwood
Już sama obserwacja czynnika ludzkiego skupionego wokół siódmego albumu Beyoncé to zajęcie nad wyraz interesujące. Wiele recenzji Renaissance zaczyna się od wyznań na temat niejednoznacznej relacji z muzyką artystki (utożsamiającej ten złowrogi, obłożony cynfolią pop) albo skrzętnie wystawianych diagnoz, tłumaczących nam kolejne megalomańskie zapędy potężnej divy czy ogólną kondycję ludzkości. Ciekawie konfrontuje się te opinie z dyskusjami na temat oddzielania artystów od ich twórczości czy tymi o post-ironicznym zaniku terminu guilty pleasure. Nowy album wokalistki ładnie zarysowuje istotę kontekstu, który tak wielu chciałoby z muzyki wyłączyć. A kontekst jest tu, wydawałoby się, najprostszy z możliwych. Oto dostaliśmy post-kryzysową płytę, celebrującą przyjemność, ale i oddającą hołd czarnym i queerowym filarom kultury klubowej (bez względu na to, czy chce się w tym widzieć koniunkturę, czy nie). Mamy tu też ogromny sztab producentów, bo w tworzeniu Renaissance wzięli udział m.in. Kelman Duran, Mike Dean, Honey Dijon, Skrillex, A.G. Cook, The-Dream, Raphael Saadiq, Syd, Leven Kali czy Hit-Boy. Od producenckich kwitów mogła rozboleć głowa; można się było obawiać, czy bass, deep house, afrobeat, hyperpop i inne klubowe odnogi mogą stać w jednym domu, i czy nie przyczynią się do stworzenia hydry (sample i wątki można podejrzeć choćby tu. Wykreowanie tego eleganckiego i wysublimowanego w swojej strukturze mikstejpu to niepodważalny element niespodzianki, którą jest ten album. Jeszcze nigdy Beyoncé nie brzmiała tak spójnie i konsekwentnie, a przede wszystkim (mimo klubowego wydźwięku płyty) subtelnie. Nie ma tu prześpiewanych refrenów, nie ma tu zresztą ani jednej prześpiewanej piosenki. Brak też manieryzmu ze ścieżki dźwiękowej do remake’u Króla Lwa. Renaissance to wykrystalizowany strumień muzyczny, płynący wartko i lekko zarazem, podobnie zresztą jak When I Get Home Solange. I choć czasem irytują mnie tak wszechobecne w muzyce porównania sportowe, to nie sposób nie przyznać, że pewna sportowa niepewność jest nieodłącznym elementem tej dziedziny. Renaissance, prócz ewidentnej spójnej wszechstronności muzycznej, jest i ewidentnym zaskoczeniem. A przecież też dla zaskoczenia muzyki słuchamy. Szczęśliwi ci, którzy będą postrzegać siódmy album Beyoncé w ramach zaskakującego odczuwania czystej, epikurejskiej radości życia. — Maja Danilenko
Soulbowl.pl: Najlepsze albumy 2021

Lubimy te projekty większe niż życie, które trwają niezależnie od wszystkiego i niezobowiązująco towarzyszą nam, gdy tylko mamy taką potrzebę. Legendy o stałości rzeczy, mity o międzypokoleniowości, sny, w które wszyscy chcemy wierzyć, o czymś większym niż my, co może, jeśli tylko zechcemy, stać się naszym udziałem. I chyba wyrażę stan umysłu wszystkich w naszej redakcji, pisząc, że myśmy się takiemu marzeniu dali ponieść i choć był to sen, który kochaliśmy śnić, mimo wspólnych wysiłków musiał jednak naturalnie znaleźć swój koniec. Tak samo jak naturalnie w marcu 2006 roku znalazł swój początek na Blogspocie założonym przez Siostrę.
Musimy szczerze przyznać — to nasze ostatnie podsumowanie roku na Soulbowl.pl. Choć przez te wszystkie lata to je lubiliśmy ponad wszystko. Może dlatego, że rozrzuceni korespondencyjnie po różnych miastach na moment mieliśmy poczucie, że stawaliśmy się faktyczną redakcją — wymienialiśmy opinie, jak gdybyśmy siedzieli w jednym pokoju. Inspirowaliśmy się nawzajem intensywniej niż w ciągu roku, gdy czas w korespondencyjnej redakcji płynął jakby inaczej. Będzie nam tego brakować, ale nie ma rady. Czas uczciwie powiedzieć to sobie i Wam, Drodzy Czytelnicy — dziękujemy za uwagę, zapraszamy na ostatki. Oto najlepsze albumy 2021 roku według Soulbowl.pl. Niech soul będzie z Wami!
25.
Black to the Future
Sons of Kemet
UMG / Impulse!
Na czwartym albumie Sons of Kemet Shabaka Hutchings i jego brassband ponownie wychodzą z punkowego nerwu, ale tym razem dużo zgrabniej balansują między tubalną rubasznością a radiowym przebojem. Na Black to the Future instrumenty dęte szczerzą zęby w rytmicznym pohukiwaniu orkiestry z Karaibów, a jednocześnie mocno sięgają spirytualizmu i humanizmu w ramach kolektywnej opowieści o afrykańskiej diasporze. Słychać to najlepiej w highlightach, jak rewelacyjny rwano-kołysankowy „Hustle”, z melorecytującym Kojey’em Radicalem i Lianne La Havas a chórkach, albo nostalgiczny „To Never Forget the Source”, który odsłania łagodność i duszę muzyków. Muzycznie to inkluzywna, kontrastowa płyta, ale afro-jazz nadal pozostaje osią brzmienia Sons of Kemet. Pewnie zawiedzeni byli ci, którzy oczekiwali Your Queen Is a Reptile Vol. 2, bo następstwo jest o wiele bardziej wyważone. Ale trzeba przyznać, że to połączenie wątków przebiegło na Black to the Future nadzwyczaj zgrabnie. — Maja Danilenko

Temporary Highs in the Violet Skies
Snoh Aalegra
Artium / Roc Nation
Vogue Polska nazwał ją królową smutku i porównał, raczej krzywdząco, do Lany del Rey. Snoh Aalegra ma do zaoferowania o wiele więcej, niż mdłe przyśpiewki Lany. Artystka długo utrzymywała się w gronie artystów niezależnych, aż w końcu, nie słuchając rady swojego guru Prince’a, zdecydowała się podpisać kontrakt z dużą wytwórnią, Roc Nation Jaya-Z. Odbiło się to na najnowszym krążku Temporary Highs in the Violent Skies, który okazał się nieco nierówny. Przeważają jednak plusy i to spore: produkcja (Tyler, the Creator i The Neptunes) czy dojrzale napisany materiał. Każda płyta Szwedki jest odzwierciedleniem jej życiowych doświadczeń. Nie inaczej jest w przypadku Temporary Highs…, na którym każda kompozycja jest kartką z życiowego notatnika Szwedki. A że doświadczyła rozczarowania w miłości, smutek, ale również nostalgia, wylewają się więc odważnie z każdego śpiewanego przez nią wersu. Jeśli dodać do tego wysublimowany look, który zagwarantował jej pójście w pokazie mody Muglera oraz porównania do Sade, otrzymamy elegancką i stylową płytę, która ukorzenia pozycję Aalegry w muzyce. Po przesłuchaniu albumu dochodzi się do wniosku, że artystka przeszła udaną transformację. Jej głos jest pewny, utwory są emocjonalne, a muzyczne wyczucie na wysokim poziomie. Jedynie okładka zrobiona chyba w… Paint’cie. — Forrel

If Words Were Flowers
Curtis Harding
Curtis Harding / Anti
2021 rok, a Curtis Harding jak gdyby nigdy nic wyskakuje na scenę w welurowym wdzianku i robi swoje. Można by próbować wcisnąć go na listę obok jego imiennika, Curtisa Mayfielda, czy paru innych ikon lat 70., choć na swoim kolejnym albumie spod szyldu Anti artysta ponownie udowadnia, że nie ma klapek na oczach i rozgląda się również w poszukiwaniu nowych inspiracji. Jest w tym wszystkim miejsce na zabawę, romantyczne wyznania oraz rewolucyjne zacięcie w postaci singla „Hopeful” z porywającym chórkiem i pinkfloydowską gitarową solówką, który z powodzeniem mógłby znaleźć się na soundtracku do Judasza i Czanego Mesjasza. If words were flowers / I’d give them all to you / They carry power / So proud and beautiful — śpiewa Harding w tytułowym utworze. W jego wykonaniu słowa rzeczywiście mają moc, a my z otwartymi rękami przyjmujemy całą ich wiązankę. — Katia

For My Mama and Anyone That Looked Like Her
McKinley Dixon
Spacebomb
Mimo pokładanych w niej nadziejach Noname nie wydała w tym roku płyty. Jej wakat nie pozostał jednak zupełnie niewypełniony, czy raczej, jej rodzaj wrażliwości — zarówno tej stylistyczno-brzmieniowej, jak i tej emocjonalno-społecznej — nie pozostał bez odpowiedzi. Choć tak naprawdę For My Mama and Anyone Who Look Like Her to rzecz, którą można by też porównać inaczej albo nie porównywać jej wcale, ale trudno, by to skojarzenie nie przeszło przez myśl, gdy wchodzi „Mama’s Home” oparte na wygrywanych na harfie motywach i delikatnym przepełnionym empatią refrenie. McKinley Dixon i jego artystyczna panhiphopowa mozaika wykracza jednak poza ten schemat, zaczepiając to o Blackalicious, to o Quelle Chrisa, to o Kendricka Lamara, ale tak naprawdę niedająca się opisać poprzez opis stylu innego artysty. To rzecz zupełnie swoista, biegnąca przez neo-soulowe, jazzowe, funkowe, rhythm&bluesowe płotki. Osobista przeprawa przez traumę i smutek, po rzeczywistą afirmację na kanwie miejskiej poezji. W każdym calu uosobienie ideału soulbowlowej płyty hiphopowej. — Kurtek

Klątwa LP
Tonfa
Aweloot-Saccforce
Tonfę zwykło się porównywać do Death Grips czy Synów. Kiedy słyszymy coś nowego, zawsze szukamy analogii, żeby choć trochę oswoić nieznane brzmienia. Szczególnie w tym przypadku, ponieważ twórczość tego duetu nie jest łatwa i wszelkie wskazówki mogą pomóc w zrozumieniu tego krążka. Przy pierwszym odsłuchu Klątwa przytłacza, szczególnie chaosem sampli — elektronika spod ręki Krenza mieszka się z saksofonem i klasycznym rapem. Ta różnorodność odzwierciedla inspiracje Normana i Kierata, jeden z nich dorastał na polskim hip-hopie, drugi od zawsze poszukiwał nowych brzmień za oceanem. Odwołań do rodzimej sceny jest sporo i chociaż Tonfę można okrzyknąć objawieniem eksperymentalnego hip-hopu, to premiera płyty 28 września zobowiązuje. Pochylenie się nad tekstami duetu może przynieść kolejne rozczarowanie albo zagwozdkę. Pomysł wyjaśniania każdej linijki skończy się nadinterpretacją, bo Norman i Kierat często operują luźnymi skojarzeniami i grami słownymi. Klątwie nie brakuje jednak głębi, melancholii i tajemnicy, którą odkrywa się z każdym odsłuchem. — Polazofia

Talk Memory
BadBadNotGood
XL Recordings / Innovative Leisure
Ostatnie lata przyniosły wiele zmian w obozie BadBadNotGood. Odejście jednego z założycieli zespołu, klawiszowca Matthew Tavaresa wymusiło ustalenie nowej wizji tego, jak wyglądać ma zespół bez niego. Kolejną przeszkodą okazała się pandemia. Poprzednie albumy powstawały bowiem głównie podczas improwizacji koncertowych, które następnie przenoszone były do studia. Proces odnajdywania się w nowej rzeczywistości trwał niemal dwa lata, po których grupa poczuła w końcu ekscytację związaną z tworzeniem nowych rzeczy. Wrócili na nich do swoich korzeni, czyli grania instrumentalnych utworów, w których siła napędowa jest łączenie równych gatunków, z duża przewaga jazzu. Na nowym krążku słychać bowiem wyraźne echa Davisa, Sandersa czy Sun Ra, na których wychowali się muzycy, jak również wpływy hip-hopu, czy progresywnego rocka. Ważnym elementem całości są też goście, wśród których pojawili się Karriem Riggins, Terrace Martin, Laraaji, Brandee Younger czy genialny brazylijski producent i muzyk Arthur Verocai, który zaaranżował sekcję smyczkową w aż pięciu kompozycjach. W ten sposób stworzyli dźwiękową odyseję, będącą wyrazem radości z muzyki i społeczności, w której mają szczęście uczestniczyć. — Efdote

Half God
Wiki
Wikset Enterprise
Wiki to nowojorczyk z krwi i kości, co słychać w zasadzie na każdym z jego projektów. Na Half God wynosi to jednak na nowy poziom, wcielając się w rolę narratora opisującego dorastanie na ulicach Wielkiego Jabłka. Raper pokazuje tu swoją wszechstronność – od luźnego ciągu myśli snutych na jednym z dachów po moralizujące storytellingi. Pochwalić trzeba też stronę produkcyjną – wszystkie beaty na albumie wyprodukował Navy Blue. To kolejna mocna strona płyty. Navy nie sili się na eksperymentowanie, zamiast tego sięga po sample, którymi z pewnością nie pogardziliby DJ Premier czy Pete Rock. Wszystko utrzymane jest w konwencji alchemistowych, minimalistycznych podkładów, a powycinane pętle stanowią dopełnienie tego nowojorskiego klimatu. Half God to mocny dowód na to, że klasyczny rap wciąż ma się dobrze. — Mateusz

Sprzedałem dupe
Zdechły Osa
Warner Music
W kawałku „Na niby” wrocławski underdog nawija: Żabson to ziomal, a Osa to pizda. I na tym właściwie recenzja mogłaby się skończyć. Sprzedałem dupe to płyta-paradoks, która targa nas przez ćpuński rynsztok i klatówy śmierdzące moczem, domestos hazem deluxe i trutką na szczury, po to, aby pokazać nam najświeższą rzecz, jaka wydarzyła się od dawna w piekiełku zwanym polskim hip-hopem. W jej bebechach tętnią echa inspiracji całym wachlarzem elektronicznych abiektów – czeluściowe, ospałe dropy, zbenzowane, neurotyczne emo trapy, paranoidalny witch-house na bad tripie i nafurany chrzanem drum’n’bass. To wszystko zaś w służbie największej fascynacji Osy, czyli punku. I to nie artystowskiego wariantu post, tylko jarocińskiego jabol punka na trzy akordy i darcie mordy dla brudnych dzieci Sida, dezerterów i muzgów z defektami, który nie tylko zapiercingowany jest w tym całym industrialno-hip-hopowym cielsku muzycznie, ale przede wszystkim duchowo. Spotkałem się z określeniem, że teksty na tej płycie swój debiut w formie pisanej mogły mieć dopiero w momencie transkrypcji na Geniusie i prawdopodobnie całkiem dużo w tym prawdy, ale taki jej urok. Punk’s not dead póki jest Zdechły. — Wojtek

Nine
Sault
Forever Living Originals
Tajemniczy kolektyw Sault sprostał oczekiwaniom i zburzył obawy o krótkoterminowość projektu. Podobnie jak w 2020 roku, tegoroczny album podszyty jest polityczno-socjologicznymi manifestem osadzonym w wielowarstwowym brzmieniu londyńskich ulic. Gęsto jest od ciężkich wersów, które potrafią zarówno rozpoczynać, jak i puentować wiele dyskusji na ważne tematy. Nine jest również kolejnym dowodem na ogromna wartość produkcji, które docenia się porządnie jedynie po wielorazowym wsłuchaniu się w ich treść. — K.Zięba

El madrileño
C. Tangana
Sony Music
C. Tangana porzuca tymczasowo korzenie rapowe na rzecz korzeni narodowościowych, podążając ścieżką nakreśloną przez Rosalíę, Gabriela Garzóna-Montano czy Kali Uchis. Najbliżej mu naturalnie do Rosalíi, ale rejony stylistyczne na El mal querer i El madrileño stoją wobec siebie w opozycji niczym noc i dzień. Owszem, znajdziemy u C. Tangany trapeton, jak w „Tú me dejaste de querer”, czy vocoderowe nucenie w „Párteme la cara”, ale tytułowy madrytczyk jest dużo bardziej analogowy niż cyfrowy. Nasz programowy pop rapowiec postawił na umiarkowane, ale jednak, ryzyko, wybierając do trzeciego albumu żywe instrumenty, żywotne struktury, i żywych ludzi. Utwory na tej płycie to laurka dla kultury hiszpańskojęzycznej wielu pokoleń; znajdziemy tu balladę z Omarem Apollo, ale i hiszpańską rumbę w towarzystwie Kiko Veneno czy bolero w duecie z Eliadesem Ochoą (nie mówiąc już o Gipsy Kings, którzy na El mdrileño wypadają wyjątkowo dobrze). C. Tangana sprytnie przystąpił do sprawdzianu trzeciej płyty. Podobno album jest marny lirycznie, ale jego świeżość i nieoczekiwana przebojowość nadrabiają wszystkie niedostatki z nawiązką. — Maja Danilenko

Kick ii-iiiii
Arca
Arca / XL Recordings
Gdyby jedynym kryterium naszego rankingu była monumentalność projektów, Arca nie miałaby sobie równych w tym roku. W grudniu tego roku artystka wypuściła aż 4 albumy (prawie 2 i pół godziny muzyki) stanowiące kolejne części serii „Kick”, której pierwszy (fenomenalny) rozdział mieliśmy szanse usłyszeć w zeszłym roku. Każda z płyt ma swój wsobny, osobliwy charakter, ale najlepiej sprawdzają się jako różne aspekty tego samego manifestu– interdyscyplinarne, totalne dzieło afirmujące cielesności i kreujące queerową, scyborgizowaną, transhumanistyczną wizję nowego człowieczeństwa wyzbytego jarzma binarnej płci. Część druga eksploatuje w dużej mierze reggaeton i wenezuelskie korzenie, które po raz pierwszy mieliśmy okazję usłyszeć na zeszłorocznym „Maquetrefe”. Symbolizuje ona korzenie tożsamościowe, ale też lekkość ducha, ludyczność i sensualność związane z blichtrem popu i tętniącego glamem celebryctwa (czego najjaskrawszym przykładem jest obecność Sii na krążku). Część trzecia to Arca post-industrialna, rozedrgana ciągłym gliczem, agresywna i, przede wszystkim, bezlitośnie, bezpruderyjnie napalona. Płyta ta brzmi jak coś pomiędzy ballroomem w duchu sadomaso i rytualną orgią, reprezentuje władczość popędów i wszechogarniający erotyzm, transhumanistyczne j’ouissance nad którym władzę totalną ma Doña i domina. Część czwarta to niemal soundcloudowy szkicownik, zbiór niezobowiązujących etiud ambientowych romansujących z witch house’m, reprezentujących proces oraz nostalgię. Finał serii natomiast serwuje chyba największe zaskoczenie dotychczas – post-minimalistyczną płytę z muzyką klasyczną, w której słychać rzetelne wystudiowanie kompozytorskiego tintinnabuli Arvo Pärta i kojącą, pomnikową stoickość Ryuichiego Sakamoto, który zresztą na płycie się udziela we własnej osobie. Symbol religii, boskości, harmonii i duchowości, zamknięcie dzieła życia. Tak krótka notatka nie odda wszystkich skrajnych emocji, które targają w trakcie słuchania, więc po prostu poświęćcie kilka godzin i doznajcie tego sami. Naprawdę, naprawdę warto. — Wojtek

Be Right Back
Jorja Smith
FAMM
Debiutancka płyta Smith, Lost & Found, otrzymała nominację do Grammy i BRIT Awards. Poprzeczka postawiona została zatem wysoko i aby nie stracić na jakości, pisanie odpowiedniej kontynuacji zajmuje sporo czasu. Jorja więc wyraźnie dała do zrozumienia fanom, że Be Right Back to bardziej EP niż pełnoprawny album. Stąd też zresztą sam tytuł. Wydawnictwo wypełnia lukę w brytyjskim R&B, ale bardziej pełni funkcję zapychacza aniżeli odświeżenia. Część utworów brzmi jak dema lub niedokończone projekty, choć pierwsze kilka numerów to całkiem sensowny seans. „Addicted” to silny drum’n’bassowy utwór z przyjemnym loopem syntezatora, który śmiało można by singlować, a kończący tracklistę „Weekend” to z kolei nastrojowa i mroczna próba Smith w wyższych rejestrach wokalnych, jednocześnie będąca najbardziej innowacyjną pozycją na wydawnictwie. Jeśli to ma nam zapowiadać co może nadejść przy drugiej płycie, czekamy — Kuba Żądło

Mood Valiant
Hiatus Kaiyote
Brainfeeder
Trzeci krążek nietypowego zespołu jakim jest Hiatus Kaiyote okazał się tym najlepszym. Australijska grupa szerszej publiczności znana przede wszystkim z singla “Nakamarra” wykonanego wspólnie z Q-Tipem, na poprzednich wydawnictwach sprawiała wrażenie nieco rozjechanej z charakterystycznym, mocnym głosem wokalistki Nai Palm. Na Mood Valiant w końcu stanowią spójny, pełny szalonych pomysłów zespół piekielnie zdolnych muzyków. Międzygatunkowy blend soulu, funku, r&b i jazzu z charakterystycznym, psychodelicznym sznytem zespołu w końcu złapał harmonię z niesamowitym warsztatem Nai Palm. Jej wokal stanowi dodatkowy instrument, zwłaszcza w pierwszej połowie płyty, gdzie szalone nawałnice dźwięków potęgowane są przez zwielokrotnione wokalizy, tworząc cale spektrum melodii. Jednocześnie stanowi przeciwwagę i uspokojenie w drugiej połowie płyty gdy tempo istotnie zwalnia. Unikatowe brzmienie albumu zdecydowanie zasługuje na umieszczenie go w tegorocznym rankingu. — Richie Nixon

Play With the Changes
Rochelle Jordan
Young Art
Rochelle Jordan przeszła niezłą transformację od nastrojowego R&B do odważnych dźwięków elektroniki. Stało się to za sprawą przeprowadzki z Kanady do Stanów Zjednoczonych, załapania odpowiednich kontaktów i wejścia w szeregi nowej wytwórni DJ-ki Tokimonsty, Art Records. Na Play With the Changes usłyszymy minimalistyczną produkcję, falsetowy wokal artystki i pokłady energetycznej muzyki. Jednak słuchając albumu, nie poczujemy atmosfery parkietu z typowej dyskoteki. Jest to raczej wizyta w przepełnionym smutkiem techno-garage’owym klubie nocnym, gdzie kolorowe lasery rozcinają łzy smutku. Jordan, pokonuje jednak nostalgię i pokazuje siłę kobiety, która nie przystaje na złe traktowanie. W jej wokalu słychać pewność siebie, słychać życiową ewolucję. Fani jej poprzedniego brzmienia soft R&B będą zaskoczeni alternatywną mieszanką połamanego EDM-u i klimatycznego soulu, która z powodzeniem mogłaby wybrzmieć również na ścieżkach dźwiękowych pokazów mody emitowanych w Fashion TV, ale najważniejsze jest to, że za tą różnorodnością kryje się własna historia opowiedziana wyłącznie na własnych warunkach. — Forrel

Shelley FKA DRAM
Shelley FKA DRAM
Empire / Atlantic
DRAM, czy może Shelley, zdawał się co prawda w ostatnich latach bardziej zajęty żonglowaniem pseudonimami artystycznymi i wyciskaniem na Instagramie, ale okazało się, że znalazł też miejsce na muzykę. Następca hybrydowego rap-soulowego debiutu skręca w tym mniej popularnym z możliwych kierunków i bierze się za neo-soul zupełnie na poważnie. Nie jest to może stylistyczny U-turn na miarę Tylera, the Creatora, ale z pewnością nie brakuje Shelley’mu w tej odsłonie fantazji i charakteru. Gdy Tyler zamienia jedną maskę na drugą, DRAM kroczy bardziej prostolinijną drogą do autentycznej autoekspresji — oczywiście nie bez artystycznych pretensji. Jego neo-soul jest natchniony, ale nieco zdekonstruowany, rozstrojony post-trapową rytmiką i pijanymi przeciągnięciami w kolejnych refrenach. Jest w tym wszystkim urok i szczerość, którą trudną poważyć, a nie brakuje i klasycznych melodii, poczynając od ujmującego progresywnym aranżem pierwszego singla „The Lay Down” z gościnnym udziałem H.E.R., przez łączącego melodyczno-produkcyjne tradycje lat 90. i 00. „Cooking With Grease”, po gospelowy refren z rock’n’rollowym zacięciem w „Remedies”. Shelley, DRAM, D.R.A.M., nieistotne. Typ nadal to ma. — Kurtek

Haram
Armand Hammer
Backwoodz Studioz
Choć Armand Hammer i The Alchemist to nie tak odległe zakątki rapowej sceny, to w dniu premiery wspólnego krążka połączenie wydawało się dość zaskakujące. Billy Woods i Elucid przyzwyczaili nas raczej do ciężkiego ulicznego klimatu. Al natomiast wysyła ostatnio bity na prawo i lewo znacząco rozwijając swoje producenckie portfolio. Połączenie okazało się strzałem w dziesiątkę. Duża w tym zasługa beatmakera z Kaliforni, który wywiązał ze swojego zadania perfekcyjnie i chyba każdy się zgodzi, że sukces Haram to w dużej mierze jego zasługa. To zupełnie inny Alchemist niż ten, którego można kojarzyć m.in. z kolaboracji z chłopakami z Griseldy. Producent ma tu zdecydowanie więcej swobody – w efekcie otrzymujemy cały przekrój bitów, od surowych i mrocznych, po te lżejsze i bardziej psychodeliczne. W to wszystko doskonale wpisuje się nowojorski duet. Raperzy snują swoje ponure opowieści, pełne abstrakcyjnych wersów, a jednocześnie mocne i dobitne. To ten rodzaj połączenia, o które nikt nie prosił, ale każdy potrzebował. — Mateusz

Hustle as Usual
Belmondawg
Asfalt
“Captcha, czy jestem człowiekiem nadal?”. Dla Młodego G Hustle as Usual to rozliczenie się z przeszłością i próba odcięcia się od skandali, które w ostatnich latach definiowały jego karierę. Po aferach finansowych w Mobbyn czy słynnych zdjęciach, które wyciekły do mediów, fani myśleli, że to koniec jego działalności muzycznej. Epka pokazuje, jak świetnym jest tekściarzem i że jak chce, to może. Pełno tu wyszukanych follow-upów –– obok odniesień do utworów Starego Miasta pojawiają się nawiązania do Don Kichota czy Tracy Chapman. Belmondo otwiera się i wprost opowiada o problemach, myślach samobójczych czy kłótniach z kolegami z branży. Hustle as Usual to zdecydowanie jego najbardziej przemyślany i dopracowany materiał. Za warstwę muzyczną odpowiada EXPO 2000, który wcześniej stworzył bit do luźnego singla “Kto by pomyślał”. Na płycie gościnnie pojawił się sam Dizkret, który dołożył linijki do numeru “Followup”, chyba najbardziej trueschoolowego utworu z całej epki. Hustle as Usual pokazuje możliwości i kreatywność Młodego G, obyśmy doczekali kolejnych materiałów od Gdynianina na takim poziomie. — Polazofia

Promises
Floating Points x Pharoah Sanders
Luaka Bop
Album Promises jest niczym dialog, który definiować można na kilka różnych sposobów. Spotykają się tu bowiem trzy gatunki muzyczne, a mianowicie uduchowiony jazz, ambientowa muzyka elektroniczne oraz podniosła klasyka. Kolejne zestawienie odbywa się na poziomie pokoleniowym. Mamy tu bowiem 35-letniego, brytyjskiego producenta, który nawiązał wyjątkową przyjaźń i zrozumienie z 81-letnią dziś legenda jazzu i razem, przy asyście członków Londyńskiej Orkiestry Symfonicznej stworzyli dzieło wyjątkowe i ponadczasowe, które dla słuchaczy może być nieziemskim doświadczeniem, przypominającym nieco sen. Krążek składa się z jednej długiej kompozycji, przez której niemal całość słyszymy krótki, siedmiodźwiękowy motyw odegrany na klawesynie, powtarzający się niczym mantra. Fragment ten spaja kompozycję, ale najważniejsze dzieje się wokół. Każde wejście Sandersa (zarówno te na saksofonie, jak i wokalne), czy pojawiająca się szczególnie wyraźnie w drugiej części kompozycji, mocna i wnosząca nieco dramaturgii sekcja smyczkowa Londyńskiej Orkiestry Symfoniczne wprawia nas w stan zadumy, medytacji oraz przywołuje poczucie obcowania z czymś więcej niż tylko muzyką. Wielka rzecz. — Efdote

That Secret Sauce
Jerome Thomas
Rhythm Section International
W ciągu ostatnich lat do znudzenia składamy wiązanki pochlebstw pod adresem nowofalowej sceny muzycznej na Wyspach. Niemożliwym jednak jest przerwanie passy, skoro na światło dzienne wychodzą tego typu produkcje. Dwudziestokilkominutową epkę Jerome’a Thomasa docenią wielbiciele organicznego neo soulu, którym wyostrzają się zmysły na pogłoski o premierowych ruchach D’Angelo („That”), Maxwella („Secret”) czy Bilala („Sauce”). Główny sprawca zamieszania przyznaje, że większość jego utworów jest rodzajem pamiętnika skierowanego do ludzi, z którymi chciałby podzielić się swoim pragnieniami, jednak nie ma tego odwagi zrobić bezpośrednio w bliskich relacjach. Świetnie, że konfesjonałem dla twoich namiętności jest studio nagraniowe. Dzięki, Jerome! — K.Zięba

By the Time I Get to Phoenix
Injury Reserve
Injury Reserve
Stepa J. Groggs, jeden z członków Injury Reserve, zmarł niespodziewanie, gdy grupa pracowała nad drugim studyjnym albumem. Z perspektywy słuchaczy trudno było wyobrazić sobie, jak materiał będzie wyglądał bez niego zwłaszcza, że wydane single wskazywały na zupełnie nowy kierunek. By the Time I Get to Phoenix to właściwie album post hip-hopowy. Jego tytuł nawiązuje do utworu, który znalazł się na również wyłamującym się gatunkom, soulowym klasyku Isaaca Hayesa, Hot Buttered Soul. Swoją drogą pierwszy z singli, „Superman That”, powstał dlatego, że Injury Reserve postanowili zremiksować wspomnianą piosenkę. By the Time I Get to Phoenix jest przepełniony ciężkimi emocjami, żalem, smutkiem, gniewem. Składające się na niego 11 utworów zlewają się w całość, przenikają. Dajcie sobie czas: jego odsłuch warto traktować jak doświadczenie. — Klementyna

Call Me If You Get Lost
Tyler, the Creator
Columbia
Tyler, the Creator na swój szósty album zaprosił DJ-a Dramę, którego seria kultowych mixtape’ów Gangsta Grillz mocno wpłynęła na całą kulturę. Pełni on na nim rolę gospodarza. W ten sposób T złożył hołd swoim wczesnym inspiracjom, a Call Me If You Get Lost – trochę jak Donda Kanyego Westa – zawiera w sobie to, co na poprzednich płytach Okonmy częściowo już słyszeliśmy. Zresztą lider Odd Future jako Sir Baudelaire wzorowany na francuskim poecie wyklętym przygląda się swojemu życiu i niepozbawionej kontrowersji karierze, oraz próbuje odnaleźć się w miłosnych relacjach. Można doszukiwać się tu najróżniejszych wpływów — od najntisowego rapu, przez R&B, po dub. Wszystko to w mixtape’owej formie i w albumowym formacie. — Klementyna

Pray for Haiti
Mach-Hommy
Griselda
Mach-Hommy to jedna z najciekawszych i najbardziej oryginalnych postaci amerykańskiej rapsceny. Ukrywający swoją twarz za bandaną i sprzedający swoje płyty za niebotyczne sumy nowojorczyk, dumny ze swojego haitańskiego pochodzenia, wydał w tym roku drugi już album w Griseldzie w ciągu sześciu lat. Pray for Haiti to też najlepszy materiał w jego dotychczasowej karierze, bo też najbardziej dopracowany. Bity zawieszone są gdzieś między abstrakcyjnym hip-hopem a klasyką wschodniego wybrzeża, słuchacze lubiący wracać do oszczędnych w brzmieniu nagrań Roca Marciano odnajdą się tu doskonale. Hipnotyzujący głos i stylówka sprawiająca wrażenie rapu jakby od niechcenia, do tego charakterystyczny, lekko Mos Defowy zaśpiew i przemycanie od czasu do czasu haitańskiego (kreolskiego) języka do nawijki. Brzmi to doskonale i sprawia, że Pray for Haiti jest bez wątpienia jedną z najlepszych hip-hopowych płyt mijającego roku. — Dill

An Evening With Silk Sonic
Silk Sonic
Aftermath / Atlantic
Z pewnym dyskomfortem przyjęliśmy uniwersalność wspólnego krążka Bruno Marsa i Andersona .Paaka. Okazało się, że filadelfijski soul i funk to nadal uniwersalny język muzyczny, którym można z powodzeniem podbić świat. Nasze spotifajowo-instagramowe bańki połączyły się na krótką chwilę, dzięki tej płycie w coś na kształt wspólnego doświadczenia. Bo to z jednej strony świetnie napisany i wyprodukowany z dbałością o aranżacyjne niuanse album, a z drugiej zapis wieczoru pełnego dobrej zabawy z co najmniej kilkoma ponadczasowymi radiowymi kilerami, na czele z singlowymi „Leave the Door Open”, „Skate” i „Smokin Out the Window”. To może straszny banał, ale to muzyka, która mówi sama za siebie i która przede wszystkim miała niebagatelną szansę, by sama przedstawić się słuchaczom. Można co prawda polemizować, czy siła jej oddziaływania byłaby tak duża, gdyby nie nazwisko Marsa, ale nie da się sprowadzić jej energii, charyzmy, talentu, czaru i flow do celebryckiego szumu. Niezależnie od tego z jakiej strony zbliżymy się do Silk Sonic, górę zawsze musi wziąć muzyka. — Kurtek

Smiling With No Teeth
Genesis Owusu
House Anxiety / Ourness
Nie usłyszycie w tym roku świeższej, kreatywniejszej i bardziej wpasowującej się we współczesny zeitgeist intertekstualnego chaosu płyty soulowej niż Smiling With No Teeth. Owusu to transgatunkowiec, latorośle epoki internetu, które wyrywa ten gatunek z sentymentalnego skostnienia i wiecznego upcyclingu korzennych patentów, proponując muzykę rześką, bezpardonową i cholernie nośną. Żeni on gatunkowe prawidła z rozwiązaniami zaczerpniętymi z synth punku, łotrzykami hip-hopowej awangardy spod znaku Death Grips czy Jpegmafii i smukłą, sypialnianą dyskotekowością muzyki indie, mimo to jednak całość nie brzmi jak algorytmiczne studium gustu muzycznego Anthony’ego Fantano. Wręcz przeciwnie, największą zaletą krążka jest to, że jest to muzyka na wskroś autorska, tryskająca z każdego tracku zaraźliwą charyzmą artysty, którego ekscentryczna, komiksowa niemal osobowość wydaje się wydarta rodem z gorillazowego uniwersum. Genesis Owusu to gwiazda, na jaką to scena zasługiwała, a jej blask trudno było w tym roku ignorować. — Wojtek

Sometimes I Might Be Introvert
Little Simz
Age 101
Od wrześniowej premiery czwarty w dorobku album Little Simz zdążył już pewnie zdobyć tylu sceptyków, co zwolenników w pierwszych, zazwyczaj entuzjastycznych recenzjach. Ale w kontekście naszego dość nostalgicznego podsumowania (żeby wymienić choćby Silk Sonic, Rochelle Jordan czy C. Tanganę; a to przecież nie wszyscy tak jawnie odwołujący się do przeszłości), to nikt w tym roku nie opowiedział nam lepiej historii o retromanii i ludzkiej wrażliwości. Rozumiem osoby przytłoczone monumentalnym wydźwiękiem tego albumu, rozumiem osoby, które widzą w Sometimes I Might Be Introvert nic więcej, jak dobrze wyprodukowaną wydmuszkę. Trudno jednak nie przyznać, że filmowa bezkompromisowość płótna marki Inflo łączy się bez pudła ze staromodnoą wrażliwością Simbi, tworząc może nieco przegadaną, ale w gruncie rzeczy spójną i przyjemną całość. Mam poczucie, że kluczem do odczytywania takich monumentów jest docenienie szczegółów, dla każdego pewnie innych; dla mnie to bitowe „Protect My Energy”, pełnokrwiście soulowe sample Smokey Robinsona i Taliba Kweli w „Two Worlds Apart” i „Standing Ovation”, odwołania do starego Kanyego (choćby w „Rollin Stone”) i do starej-młodej Simz („Speed”), afrobeatowe wycieczki, ale i archandroidowe interludia, w których Simz odważnie uderza w prostolinijne tony. Myślę, że zabieg namnożenia wątków był tu celowy i dobrze podkreślił ambicje tak producenta, jak i wykonawczyni. Sometimes I Might Be Introvert to zdecydowanie najgłośniejsza w tym roku (może i bezwstydna) celebracja głęboko osadzonej tożsamościowo wrażliwości. Ma prawo jawić się bezpiecznym comfort foodem, który wyznaczy nam linię Bożego Narodzenia i osadzi w wygodnym, pluszowym siedzisku. Ale to nie Kanye West i sampel na Dondzie, to Little Simz jest w tym roku najbliżej dziedzictwa Lauryn Hill, jak to tylko możliwe. I ja, mimo wielu różnych emocji, które ten album we mnie wywołuje, czuję że dokładnie takiej superbohaterki potrzebowaliśmy. — Maja Danilenko
Soulbowl.pl: Najlepsze utwory 2021

Chwilę nas nie było, przyznajemy, ale nie mogliśmy pozwolić, żeby ci z was, którzy rozpoczęli z nami mijający rok, musieli go bez nas kończyć. Zmobilizowaliśmy siły i stworzyliśmy klasyczne Soulbowlowe podsumowanie roku, jak zwykle wypełnione wszystkim tym, co nam w duszy grało na przestrzeni minionych 12 miesięcy. A trzeba przyznać, że po nieco wycofanym pandemicznym 2020, mimo że sytuacja światowego zdrowia publicznego nie zmieniła się diametralnie, w 2021 roku zdołaliśmy wydawniczo wrócić na właściwy tor. Sprawdźcie nasze typy na najlepsze utwory 2021 roku poniżej.
25.
„Bad at All”
Coco O.
Coco O. Productions
Czerpanie ze smooth soulowego dorobku lat 80. to u schyłku 2021 już w soulu i R&B nic niezwykłego. Ale Coco O. wyróżnia się na tym tle od pozostałych adeptek dziedziny i na „Bad at All” chwyta za serce w dość przewrotny, dziaderski wręcz sposób. Poniekąd to te niby niepozorne, ale w gruncie rzeczy łatwe do wychwycenia drobiazgi — na pierwszym planie mamy nastrój rodem z dramatu z lat 80., który zapewniają pogłosowe klawisze i gitara, wywodzące się z tej samej quiet stormowej rodziny, co „Wicked Game” Chrisa Isaaka. Ale nastrój byłby zupełnie przezroczysty, gdyby nie snujska i sensualna, a przy tym niezupełnie linearna narracja, dopełniona dźwiękowym plot twistem w refrenie, który bierze nas z zaskoczenia i wyjątkowo nie szybuje konsekwentnie rzewnym płaczem w górę. I kiedy smooth soul na „Bad at All” całkiem przecież programowo spotyka sophisti, niespodziewanie wybija się nadprogramową nieprzewidywalnością. Coco O. bardzo swobodnie pływa w tej dźwiękowej materii i nie trzeba wiele, żeby popłynąć razem z nią. — Maja Danilenko
24.
„Dancing Elephants”
Rochelle Jordan
Young Art
Najbardziej wyrazisty singiel z tegorocznej płyty kanadyjskiej wokalistki. Stworzone z Machinedrumem „Dancing Elephants” wywołała uśmiech na twarzach fanów Disclosure z okresu premiery albumu Settle. House’owa specyfika utworu w czasach szarpanej dostępności nocnych klubów może obudzić w was tęsknotę za parkietem. Taki też jest główny atut tego numeru. Tańczcie jak najczęściej, nawet w towarzystwie słoni. — K.Zięba
23.
„Brown Shoulders”
McKinley Dixon ft. Ms. Jaylin Brown
Spacebomb
Jeżeli we wszechogarniającym soulowe poletko tegorocznym albumie Silk Sonic brakowało wam trochę surowizny, a na wskroś szarmancki, gustowny aksamit garnituru zastąpilibyście ignoranckim hip-hopowym hoodie z garścią rapowego złota najwyższej próby, to mam dla was niezłą propozycję. McKinley Dixon wychodzi z podobnego świata inspiracji i sentymentów, co wspomniany duet i tak jak oni targa za sobą asamblaż cholernie zdolnych muzyków, ale w kawałkach takich jak „Brown Shoulders” wydobywa z nich ten sznyt spontaniczności i ulicznego, organicznego brzmienia, które Mars i Paak zastąpili dźwiękową elegancją. Balansuje bez zachwiania równowagi między soulową miękkością i lirycznością, a akrobatyką barsów, ani na moment nie gubiąc szczerości, masy charyzmy i, przede wszystkim, szczerej frajdy, która pcha ten introwertyczny banger w stronę żywiołowego jam session. — Wojtek
22.
„CAPTCHA”
Belmondawg
Asfalt
Belmondawg, Belmondziarz, Bojkot, Młody G, Młody Sarmata czy Tyta – Belmondo to na pewno jedna z barwniejszych postaci na polskiej scenie, niekoniecznie w tym pozytywnym sensie. Wydawało się, że na zawsze pozostanie tajemniczą legendą podziemia i filarem rozpadającej się raz na jakiś czas grupy MOBBYN. Na H.A.U. EP Belmondo stara się rozliczyć z przeszłością. “CAPTCHA” to postawienie grubej kreski, odcięcie się od skandali, bo to one definiowały i utrudniały jego karierę przez ostatnie lata. Kłótnie o pieniądze w MOBBYN, problemy z narkotykami czy słynny skandal z Rafalalą – o Belmondo słyszeliśmy głównie w takim kontekście. “CAPTCHA” pokazuje, że raper chce naprawić dawne błędy i “odbić się od dna”. Młody G udowadnia też, że potrafi pisać błyskotliwe linijki z zaskakującymi nawiązaniami do kultury, które przeciętny słuchacz będzie musiał wygooglować. — Polazofia
21.
„Thought About You”
Joel Culpepper
Pepper
Na pewno już to gdzieś słyszeliście. Funkujący bas w dialogu ze słodko-ostrymi klawiszami, organami Hammonda, filmowymi smyczkami i pełnym przejęcia falsetem. Jakby tego było mało, już na samym wstępie atakuje nas werbalizacja chyba najstarszego emoji świata w postaci repetytywnego staccato „I heart you”. Joel Culpepper na „Thought About You” bardziej przepisał całą zawartość Purple Rain, niż napisał ją na nowo, ale obok tego amalgamatu podskórnej surowości z rejonów Genesisa Owusu i jawnie purpurowego funku zaklętego w bezpretensjonalnej pościelówce z sitarowym finałem trudno przejść obojętnie. Nie umiem jednoznacznie stwierdzić, czyja to zasługa w wypadku „Thought About You”, że lubimy takie piosenki, które już słyszeliśmy. Być może chodzi wyłącznie o to prostolinijne, ułożone wzdłuż linijki wyznanie z intra i jego zwariowaną dobudówkę – koniec końców zaskakująco świeże i rozczulające. — Maja Danilenko
20.
„Honey”
Raheem DeVaughn & Apollo Brown
Mello Music Group
Choć tegoroczna głośna kolaboracja samozwańczego króla pościelowego R&B Raheema DeVaughna i jednego z czołowych alt-hip-hopowych producentów Apollo Browna nie spełniła pokładanej w niej oczekiwań — oto kolejna półprzezroczysta płyta DeVaughna, nieco może solidniejsza produkcyjnie, na Lovesick znalazło się też kilka zupełnie esencjonalnych numerów. Jednym z nich jest „Honey” — minimalistyczne, post-quietstormowe R&B prowadzone na ambientowym, niemal drumlessowym bicie. Napięcie tworzą tutaj drobiazgi produkcyjne i wielościeżkowo prowadzony natchniony wokal DeVaughna. Jest jak w najlepszych momentach z dyskografii Ushera i najsubtelniejszych produkcjach The-Dreama. — Kurtek
19.
„Say Yes”
VanJess ft. Tokimonsta
Keep Cool / RCA
TOKiMONSTA wspólnie z siostrzanym duetem VanJess wyniosły klasyk Floetry na inny (niekoniecznie wyższy) poziom. Slow jamowe pościelowe „Say Yes” zostało przedstawione w klubowej, dance’owej odsłonie. Oryginał odnosił się do głębokiego przesłania otwartości i miłości, co w czasie pandemii zyskało na aktualności i zostało wykorzystane przez artystki. Nowa odsłona singla potwierdza innowacyjność Toki i jej zdolność adaptowania się do różnych rytmów, a dla Jessiki i Ivany zaproszenie do współpracy przez producentkę, jest ukłonem w stronę ich talentu i braku lęku przed eksperymentowaniem. Ich kolaboracja została doceniona przez nasza redakcję i „Say Yes” znalazło się w naszym zestawieniu. — Forrel
18.
„Peaches”
Justin Bieber ft. Daniel Caesar & Giveon
RBMG / Def Jam / Sony
Dla mnie ten rok upłynął pod nazwiskiem Justina Biebera. Świetny album, doskonała kampania marketingowa, interesujące i różnorodne wykony live większości numerów z płyty, materiał dokumentalny powstały we współpracy z Amazon Prime Video, a do tego niesamowite show jako headliner na festiwalu Made in America, które było pierwszym dużym występem Biebera od czasów przedpandemicznych. W zasadzie każdy numer z albumu Justice to przebój, ale to właśnie “Peaches”, zgodnie zresztą z przewidywaniami, osiągnęło największy sukces komercyjny na świecie. To klasyczny utwór R&B o miłości, dzięki któremu Giveon miał okazję pokazać się szerszej publiczności. Od momentu wydania Justin wykonał go na żywo aż 20 razy, choć nie rozpoczął jeszcze swojej trasy koncertowej. Delikatne flow “Peaches”, którego łagodność definiowana jest przez bas, klawisze i gitarę z pewnością nie tylko nas przeprowadziła przez ciepłe pory kończącego się roku z uśmiechem na twarzy. — Kuba Żądło
17.
„Pick Up Your Feelings”
Jazmine Sullivan
RCA
IHI! UHU! Ktoś tu wjeżdża z buta i w trzy minuty robi konkretne porządki. Nie od dziś wiadomo, że Jazmine Sullivan to kawał wokalu, ale dopiero na „Pick Up Your Feelings” dowiozła jakość, którą bez strachu można określić kanoniczną. Nie ma takiej siły, która pokonałaby mocno osadzony w ziemi, pędzący z prędkością rollercoastera przez całą skalę dźwięków głos Sullivan. Kierująca tym wagonikiem emocji to cedzi przez zęby, to urywa w pół zdania, żeby ostatecznie wybuchnąć pełnią konstruktywnej złości w refrenie. Odpowiednio surowy i oszczędny basowo-bitowy akompaniament na 6/8 idealnie kontrastuje z tymi barwnymi wokalizami i z charakterną dynamiką, która ewokuje czas rzeczywisty i znajduje słuchacza w samym oku cyklonu. Dostaliśmy dzięki temu rasowe, gardłujące z trzewi R&B, którego się nie spodziewaliśmy; ale na pewno nie wzgardzimy. „Pick Up Your Feelings” przenosi wokalne góry (i doły) na takie poziomy, że naprawdę nie ma już co zbierać — Maja Danilenko
16.
„If I Could”
Charlotte Day Wilson
Stone Woman
Swoją muzyką Charlotte Day Wilson przyzwyczaiła nas do pewnej nostalgii. Heartbreaks, set backs, break ups, make ups… Niech rękę podniesie ten, kto choć raz nie płakał z Charlotte! Kanadyjka ponownie uraczyła nas w tym roku magicznym utworem, który traktować można zarówno jako kolejny niesamowity love song, ale też dość spirytualnie, religijnie (Oh-oh, I’d bathe you / Wash you of the sins that plague you / Rid you of the burdens and you’d be free once more). Czy traktować to tak, czy inaczej, tekst napisany we współpracy z Merną Bishouty odnosi się do społeczności LGBT. Wraz z Wilson opowiadają o wsparciu; zmyciu z siebie obaw, lęku oraz cierpienia spowodowanego brakiem wyrozumiałości i stygmatyzacji społeczeństwa związanej z orientacją. Dla mnie też jest to taki utwór, dzięki któremu wiele lat temu zakochałam się w muzyce; opowiadający prawdziwą historię, z którą w ten czy inny sposób możemy się utożsamić my wszyscy. A przy kojącym głosie Charlotte, dającym poczucie bezpieczeństwa (na pewno też to czujecie!), niezależnie od kontekstu, w jakim słuchamy „If I Could”, z pewnością poczujemy tę wolność. — Dżesi
15.
„Sauce”
Jerome Thomas
Rhythm Section International
Największą wadą tego singla jest nieodparta pokusa opisywania go, używając jedynie górnolotnych skojarzeń. Błędem jednak byłoby nie zasygnalizować, że „Sauce” brzmi jakby stała za nim hybryda D’Angelo i Marvina Gaye’a. Pełny emocji i pasji vibe. Mocny kandydat na miejsce w gronie najlepszych utworów neo-soulowych ostatnich lat. Wysoka nota jak na debiutanta? Oceńcie sami, warto. — K.Zięba
14.
„Take My Breath”
The Weeknd
XO / Republic
Przemiana z trendsettera mrocznego R&B do hipergwiazdy popu w wykonaniu Abla Tesfaye jest jedną z ciekawszych ewolucji ostatniej dekady. Od rozrzewnionych narkotykowych ballad z pierwszych trzech mikstejpów po absolutną dominację szczytów list przebojów ubiegłorocznym “Blinding Lights”, Kanadyjczyk z niewątpliwym upodobaniem do osobliwych fryzur, konsekwentnie przemyca wybitnie swoje wypracowane brzmienie. Nigdy nie ukrywany zachwyt nad latami 80., ponownie stanowi inspirację dla sierpniowego singla “Take My Breath”. Syntezatorowy, hipnotyzujący riff otwierający singiel brzmi niczym natchniony Donną Summers i jej “I Feel Love”, a fenomenalna disco-popowa melodia prowadzi nas prosto do wybuchających refrenów, w którym Weeknd porywa z miejsca swoim falsetem. Mimo, że ten pulsujący w rytmie disco utwór nie dominował list przebojów tak bardzo jak ubiegłoroczny hit, The Weeknd ponownie udowadnia, że mainstreamowy pop może brzmieć ciekawie. — Richie Nixon
13.
„Get Sun”
Hiatus Kayiote ft. Arthur Verocai
Brainfeeder
Utwory, które komponuje i aranżuje Arthur Verocai mają w sobie coś filmowego. Takie wrażenie sprawiał tegoroczny album BADBADNOTGOOD, Talk Memory, nad którym brazylijski muzyk również pracował, i taki jest właśnie singiel „Get Sun”. Piosenka zapowiadała trzeci i pierwszy od sześciu lat album Hiatus Kaiyote, psychodeliczno-soulowy Mood Valiant. Trwająca ponad pięć minut kompozycja jest jak podróż – rozwija się i wznosi ku górze za każdym razem, gdy Nai Palm wyśpiewuje jej kolejne słowa. Zresztą dzieje się w nim dużo. Są syntezatory, dodatkowe wokale, a nawet ptaki. Słuchajcie tego utworu, oglądając szalony, kosmiczny teledysk w stylu DIY stworzony przez Greya Ghosta. That’s A way to get sun when your heart’s not open. — Klementyna
12.
„Neon Peach”
Snoh Aalegra ft. Tyler, the Creator
Artium / Roc Nation
Snoh Aalegra dała nam w tym roku kilka powodów, by znaleźć się w topce najlepszych utworów z ostatnich 12 miesięcy. Ostatecznie redakcyjny wybór padł na „Neon Peach” – jeden z dwóch numerów z Temporary Highs in the Violet Skies stworzonych do spółki z Tylerem, the Creatorem. To niezwykle ciepła i przyjemna produkcja łącząca w sobie współczesne r&b z oldschoolowym, funkowym brzmieniem syntezatorów. Między artystami czuć chemię – subtelny głos Aalegry zachwyca w refrenie, a Tyler postanowił dorzucić od siebie aż dwie zwrotki. Fun fact: jak stwierdziła szwedzka piosenkarka w jednym z wywiadów, „Neon Peach” to tytuł beatu, który podczas sesji nagraniowej przygotował Tyler. Ta nazwa tak przypadła obojgu do gustu, że mimo braku związku z tekstem, postanowili ją zachować. Warto wspomnieć także o obfitującym w ładne obrazki klipie – podczas słuchania i oglądania dobry nastrój gwarantowany. — Mateusz
11.
„Good Days”
SZA
Top Dawg Entertainment / RCA
Gdy w połowie grudnia ubiegłego roku zamknęliśmy ranking najlepszych utworów, by następnie skupić się na sporządzeniu osobistych rachunków zysków i strat oraz nieśmiałym snuciu planów na nową dekadę, wiadomości płynące ze świata nie napawały optymizmem. Wówczas niespodziewane pokrzepienie serc nadeszło w postaci „Good Days” SZy, która przy akompaniamencie gitary wyraża myśl, że po burzy zawsze wychodzi słońce. Ćwierkanie ptaków, biblijne nawiązania, a przede wszystkim anielskie chórki Jacoba Colliera, Brytyjczyka docenionego przez nas wcześniej za „He Won’t Hold You” w duecie z Rapsody, dopełniają niebiańskiej atmosfery. Fani alternatywnego R&B wpadli na pomysł remiksu z udziałem Franka Oceana i choć na entuzjastycznej odpowiedzi wokalistki się skończyło, wciąż wierzymy, że pewnego dnia artyści połączą siły i spełnią nasze muzyczne marzenia. — Katia
10.
„Addicted”
Jorja Smith
FAMM
Wiosną brytyjska wokalistka udobruchała nas spontaniczną EP-ką Be Right Back, obiecując, że gdy tylko poczuje się gotowa i nieograniczona restrykcjami, powróci z drugim długogrającym krążkiem skrojonym z myślą o trasie koncertowej. Utwór będący przepustką do czołowej dziesiątki naszego zestawienia tematycznie koresponduje z jej debiutanckim albumem Lost&Found, na którym łzy po rozstaniu mieszały się z rozczarowaniem, jednak ma on w sobie więcej lekkości i rockowej energii spod znaku Radiohead uwalnianej w trakcie refrenu. „Addicted” to dowód na to, że Jorja Smith jako kobieta i artystka zna swoją wartość, a my uznajemy ją za nieszkodliwe uzależnienie. — Katia
9.
„Centrefold”
Genesis Owusu
House Anxiety / Ourness
Genesis Owusu swoim śmiałym długogrającym debiutem Smiling With No Teeth totalnie nas w redakacji rozbroił. Także ze względu na mnogość jego inspiracji i sprawność, w jaki potrafił całą tę szalenie eklektyczną mozaikę poskładać w koherentną i przebojową płytę. W skali mikro jego proces najlepiej oddaje „Centrefold” — chyba pierwszy tak znakomicie poskręcany glitch-soulowy numer, jaki słyszałem. Lepiszczem jest tu naturalnie funk i dlatego te wyśpiewane od tyłu refrenowe puzzle udaje mu się tak zręcznie złożyć z syntezatorowo pulsującym opartym na głębokim basie bitem, rapowym dziedzictwem Gila Scotta-Herona w melorecytowanej zwrotce i oczywiście soulową obudową całości. Jeśli ten numer nie jest obłędny, to nie wiem, co jest! — Kurtek
8.
„Unlock It”
Abra ft. Playboi Carti
Polo Grounds / RCA
Niezwykły bit, chwytliwy motyw, przenikający ucho wokal oraz mieszanka trapu i synthpopu lat osiemdziesiątych, idealnie opisują kawałek „Unlock It”, który odblokowuje następny poziom w karierze Abry. Wcześniej artystka pływała w sentymentalnej i nostalgicznej wodzie, by teraz, z pomocą Playboia Cartiego, z powodzeniem unosić się na futurystycznej i klubowej wzburzonej fali. Stworzony przy współudziale Boys Noize i wyprodukowany przez Grin Machine utwór, pokazuje niezwykłą chemię, która połączyła całą trójkę, a Abrę pchnęła w eksperymentalną elektronikę. Ta odwaga muzyczna i świeży pomysł pozwoliły uplasować się singlowi w pierwszej dziesiątce naszego zestawienia najlepszych piosenek 2021 roku. — Forrel
7.
„Jackie”
Yves Tumor
Warp
W zeszłym roku nasz ranking jednoznacznie zdominowało Yves Tumor, jako jedyne wbijające się w pierwszą dziesiątkę aż dwoma utworami. Jako wyznawcy supremacji zeszłorocznego krążka nie mogliśmy zatem odpuścić sobie w tym roku uhonorowania „Jackie”. Te same poliki, które na Heaven to a Tortured Mind spływały brokatową, melodramatyczną łzą, tutaj płoną od namiętności. „Jackie” to kawałek mglisty, gęsty i seksowny, który rozrywa okowy hypnagogicznego popu obłokami miękkiego, shoegazowego noise’u i glamrockowym blichtrem. Frontmańska charyzma Tumor pulsuje w ekstatycznym refrenie z przebojowym potencjałem dorównującym zeszłorocznemu „Gospel for a New Century”, a my, mimo deklaracji, że I ain’t sleeping//Refuse to eat a thing czujemy się nasyceni jak należy. — Wojtek
6.
„Wasting Time”
Brent Faiyaz ft. Drake & The Neptunes
Lost Kids / Sony
Choć Brent Faiyaz w tym roku albumu nie wydał, to już samymi singlami zadbał o to, by jego ksywa przewijała się w końcoworocznych podsumowaniach i zestawieniach najlepszych piosenek. Dużo zamieszania narobiło „Gravity” z Tylerem, the Creatorem, ale prawdziwą bombą okazało się właśnie „Wasting Time”. Doborowe towarzystwo w postaci Drake’a i The Neptunes nie zraziło gospodarza – to właśnie jego gwiazda świeci tutaj najjaśniej. Artysta wręcz płynie przez kolejne części utworu, a nakładające się na siebie ścieżki wokali w refrenie przyprawiają o ciarki. Temu wszystkiemu towarzyszy minimalistyczna produkcja spod ręki Pharrella Williamsa – delikatne brzmienie przełamywane jest co chwilę przez przebijający się dźwięk 808-ki. Flashbacki z czasów In My Mind i Take Care gwarantowane. Tak się robi R&B! — Mateusz
5.
„Kiss Me More”
Doja Cat ft. SZA
Kemosabe / RCA
Doja Cat może zaliczyć 2021 do wyjątkowo udanych. Ostatecznie udowodniła, że nie jest jedynie memiczną piosenkarką z Tik Toka, a utalentowaną supergwiazdą popu, która przez cały rok utrzymywała się w czołówkach list przebojów. Pierwszym kamieniem milowym w tym roku było dogranie się remiksu “34+35” Ariany Grande, czym pokazała, że na stałe zagościła w mainstreamie. “Kiss Me More” ukazało się w kwietniu i było zapowiedzią nowego wydawnictwa, Planet Her. To kolejny efekt współpracy z kontrowersyjnym Dr. Lukiem, który wciąż toczy batalię sądową z Keshą o zniesławienie. Singiel brzmieniowo przypomina “Say So”, które również wyszło spod ręki Dr. Luke’a. “Kiss Me More” to lekki, taneczny numer, który łączy w sobie disco, pop i rap. Gościnny wokal SZy dodatkowo wzbogacił singiel o elementy R&B. Zdecydowanie jeden z najbardziej chwytliwych refrenów 2021 należy do tych dwóch pań! — Polazofia
4.
„Jaggernaut”
Tyler, the Creator ft. Lil Uzi Vert & Pharrell Williams
Columbia
Jeśli na szóstym albumie, Call Me If You Get Lost, Tyler, the Creator postanowił odwołać się do swoich największych muzycznych inspiracji, można było spodziewać się na nim Pharrella Williamsa, połówki The Neptunes. Raper dorastał na jego muzyce, a autorskie żywe, popowo rapowe brzmienie duetu z Virginii mocno wpłynęło na rozwijającego się artystycznie w ostatnich latach lidera Odd Future. „Juggernaut” to kawałek, który obok „Lumberjack” i „Wusyaname” z YoungBoyem Never Broke Again, ma największy singlowy potencjał. Jest dynamiczny; jego powykręcany, kilkukrotnie zmieniający się bit, przywodzi na myśl energię Cherry Bomb, a swoją zwrotkę dołożył jeszcze przecież Lil Uzi Vert. — Klementyna
3.
„A Song About Fishing”
Genesis Owusu
House Anxiety / Ourness
Ja rybactwa zasadniczo nie pochwalam, ale temu Australijczykowi jestem w stanie wybaczyć. Tym bardziej, że przecież nie o ryby tu chodzi, a o uczuciowe bezrybie i samotność ubraną w strój rzewnego, sentymentalnego soulu. Genesisa Owusu w recenzji jego debiutanckiego albumu określiłem, jako dziecko internetowego postmodernizmu żeniące Death Grips, Gorillaz i Prince’a nie ocierające się nawet na moment o stylistyczny dysonans w tym rozgardiaszu estetyk. Na „A Song About Fishing” porzuca on jednak na moment eklektyzm na rzecz pokazania erudycyjności artystycznej wypowiedzi w języku tradycyjnego, korzennego soulu. I na to sidło miękkiej, sensualnej nostalgii bardzo trudno się nie złapać. Fun fact: na naszej wstępnej liście do tego rankingu Owusu zdetronizował konkurencję pojawiając się aż z 7 kawałkami, więc to, że wybór pada akurat na ten, mówi chyba całkiem dużo. — Wojtek
2.
„Introvert”
Little Simz
Age 101
Na pierwszym singlu zapowiadającym wyśmienity krążek Sometimes I Might Be Introvert, Little Simz sięgnęła w głąb siebie, aby znaleźć pokój, pośród całego chaosu, który dzieje się obecnie na świecie, nawet pomimo tego, że w środku niej cały czas toczy się wojna i słychać okrzyki bojowe. Przez cały numer dzieli się z nami swoimi przemyśleniami na temat wiary, niesprawiedliwości społecznej, korupcji politycznej, zmagań z sukcesem orz uprzedzeniami, z jakimi boryka się czarna kobieta w czasach kryzysu na świecie. Efektem jest przebudzenie i swoiste nawoływanie do wojny ze złem, które jeszcze bardziej napędza bardzo podniosła i filmowa warstwa muzyczna stworzona przez Inflo, którą równoważy dosyć delikatny refren. Całości dopełnia wspaniały teledysk, w którym nagrania z ulicznych zamieszek i protestów, mieszają się z ujęciami tancerzy oraz migawkami dzieł sztuki z londyńskiego Muzeum Historii Naturalnej. — Efdote
1.
„Leave the Door Open”
Silk Sonic
Aftermath / Atlantic
Kolana nam wszystkim zmiękły, gdy Bruno Mars i Anderson .Paak na początku marca zaprezentowali pierwszy wspólny singiel jako Silk Sonic. I nie tylko nam, bo utwór błyskawicznie stał się ogólnoświatowym przebojem, torując drogę wydanej pół roku później płycie do serc i iPadów rozmaitych publiczności. Aż niektórzy ceniący sobie oryginalność własnych gustów słuchacze poczuli się w tej niecodziennej sytuacji niepewnie, bo jak to jest, że nagle sam zapętlam numer, który chwilę temu grano w radiu? „Leave the Door Open”, dzięki mięciuteńkiej jak kaszmirowy płaszcz post-quietstormowej otoczce ufundowanej na klasycznym soulu z Filadelfii, pieczołowitej produkcji Marsa i D’Mile’a oraz wokalnej wirtuozerii obu frontmentów, nie musiało wyważać żadnych drzwi, bo te wkrótce po premierze otwarły się same. Dzięki temu, w czasie społecznego i kulturowego dystansu między ludźmi z różnych baniek, estetycznego rozdrobienia na Spotify, Apple Music, Youtube i Tidalu, Silk Sonic udało się być może stworzyć namiastkę jakiegoś wspólnego muzycznego doświadczenia. — Kurtek
15 najlepszych epek 2020

Rok 2020 potwierdza, że format epki w erze streamingu wciąż ma się świetnie. Okazuje się, że są już nie tylko trampoliną dla nowych głosów i twarzy, ale coraz częściej stają się prawowitą formą wyrazu. Tym samym nasze zestawienie chyba bardziej niż w poprzednich latach oddaje ten dualizm — rozpoznawalni artyści mieszają się tu w utalentowanymi debiutantami. Oto 15 najlepszych epek 2020 roku według Soulbowl.pl.

Fleeting, Inconsequential
Amaka Queenette
Amaka Queenette / Tomboy
Jestem zwolennikiem zestawień, które odkrywają przed czytelnikami nowych artystów. Zwłaszcza, jeśli chodzi o ranking epek, będących nierzadko rozgrzewkami i wizytówkami debiutantów. Wierzę, że podobnie jest w przypadku Amaki Queenette – dwudziestoletniej pielęgniarki z Toronto o nigeryjskich korzeniach. Amaka ma za sobą epkę wydaną w 2018 roku, która przeszła jednak bez większego echa. Zeszłoroczne Fleeting, Inconsequential jest materiałem skromnym – liczącym zaledwie dwa utwory, jednak świetnie rokującym. Zainspirowana albumem Endless Franka Oceana, podarowała nam próbkę wysokiej jakości downtempowego i melancholijnego neo soulu. Kibicujemy i prosimy o więcej! — K.Zięba

Which Way Is Forward?
Obongjayar
Obongjayar / September Recordings
Which Way Is Forward? to materiał niepozorny, ale świeży. Obongjayar stworzył na nim spójną soulową kosmogonię, osadzoną w psychodelii, afrobeatowej dziarskości i trip hopowej duchocie. Całość jest jednak wygładzona tak bardzo, że piosenki na epce pozostają piosenkami z jednego stada, i żadna z nich nie przejawia niesubordynacji wobec upbeatowego charakteru, który Which Way Is Forward przejawia w warstwie emocjonalnej. I choć może dziś nie jest to wielkim wyczynem, to jednak warto dodać, że Obongjayar wyprodukował ten z gruntu kolektywny materiał niemal w całości samodzielnie. Jeżeli niespiesznie celebrować i zaklinać, to właśnie przy takiej oprawie. — Maja

Flight Tower
Dirty Projectors
Domino
Jeżeli wybrać którąś z przepastnego 5-epkowego projektu (kto wie, może nawet i z całego katalogu) Dirty Projectors to bezsprzecznie tę. Odsłona zespołu w postaci Felicii Douglass (każda z epek to inny wokal prowadzący) na Flight Tower objawia się nam w lukrowanej polewie, ale z niewątpliwie soulowym rodowodem (co nie jest w epkowym projekcie zasadą konsekwentną). Mamy jednak wciąż do czynienia z Dirty Projectors, więc jest to soul wariacki; beaty tnie się tu równie chętnie, co wokale, a doo wop jest syntetyzowany. Całościowo to ledwo dziesięć minut, ale po brzegi, i bez zbędnego przynudzania, wypełnione muzycznymi połamańcami w płaszczu z R&B. — Maja

Lulu
Conway the Machine & The Alchemist
ALC / Empire
Rekiny rapu z Griselda Records, powodowane stale niezaspokojonym głodem tworzenia, co rusz zaskakują nowym projektem i pożerają konkurencję w muzycznych rankingach. Lulu, czyli 7-trackowa EP-ka Conwaya the Machine’a – najstarszego przedstawiciela nowojorskiego tria, oraz jego zaprzyjaźnionego producenta The Alchemista, jakościowo nie ustępuje ich zeszłorocznym longplayom ani na krok. Trzyma w napięciu niczym Szczęki Spielberga i zarazem przekonuje autentycznością jak film gangsterski Płatne w całości, z którego pochodzą samplowane dialogi. Z resztą jego fabuła doskonale rezonuje z przestępczą przeszłością Conwaya. Let’s toast to my enemies, no, let’s toast to my injuries/Turned my negative to positive, I don’t need no sympathy – nawija na orkiestrowym bicie raper i robi użytek z nieodwracalnych śladów swojego dotychczasowego życia. Po doznaniu porażenia twarzy w wyniku postrzału wypracował oryginalne flow, a ciążący bagaż doświadczeń przekuł we wciągający zbiór opowieści prosto z ulic niebezpiecznego Buffalo utrzymany w mrocznym, boom bapowym klimacie. — Katia

Crater Speak
Slauson Malone
Grand Closing
Jeżeli na A Quiet Farewell, 2016-2018, fantastycznym zeszłorocznym krążku Slausona Malone mieliśmy możliwość wniknięcia w jego intymny dziennik-szkicownik zapełniony po brzegi zabazgranymi marginesami, Vergangenheitsbewältigung (Crater Speak) to już pełnoprawne rozwinięcie tych pomysłów. Hypnagogiczne zaśniedzenie i hip-hopowa piaszczystość całej neo-soulowej formuły zostają zastąpione avant-folkowym ascetyzmem, ale nie zabiera to nic z neurotycznej, introwertycznej natury znanej z poprzedniego krążka. Wręcz przeciwnie, w tych filigranowych dźwiękach czuć tak ogromną ilość empatii wobec muzycznego tworzywa, że obcowanie z tą muzyka zamyka nas w małej, emocjonalnej enklawie i każe blisko rozczytywać każdy mały pasaż. Gdy zaś pojawiają się bardziej bezpośrednie, nostalgiczne nawiązania do poprzedniej płyty, np. organiczny reeanactment dźwiękowego pasażu z „The Wake”, można w tym zupełnie bezpowrotnie przepaść. — Wojtek

The Shave Experiment
Q
Boy Meets Euphoria / Columbia / Sony Music
Ojciec Q, muzyk Steven „Lenky” Marsden, przeczuwając, że jego syn został stworzony do rzeczy wielkich, specjalnie wybrał mu oryginalne, jednoliterowe imię. Jednocześnie zadbał o to, by chłopiec znał repertuar lat 70. i 80., na czele z utworami Michaela Jacksona i Earth, Wind & Fire, na pamięć. Dziś Q, jako dobrze rokujący artysta, postanowił przenieść dźwięki towarzyszące mu w dzieciństwie na samodzielnie wyprodukowaną EP-kę, The Shave Experiment, która jest zdecydowanie bardziej energetyzująca niż zeszłoroczny album Forest Green inaugurujący jego współpracę z wytwórnią Columbia Records. To udany eksperyment gatunkowy ujmujący chłopięcym urokiem i przy okazji udowadniający, że wstawki spowolnionego głosu w zestawieniu z falsetem właściwym Q sprawdzają się równie dobrze, co w rapowych kawałkach Asapa Rocky’ego. Pozycja obowiązkowa dla zapętlających „Redbone” Childisha Gambino. — Katia

Southpaw
Ivysol
Les Fleurs
Jeśli połączyć soulowe ciepełko Noname z kreatywną bezkompromisowością Tkay Maidzy, otrzymany rezultat będzie cokolwiek pokrewny brzmieniu i wyrazowi ostatniej epki Ivy Sole Southpaw. Pochodząca z Charlotte, ale rezydująca z Filadelfii raperka nie jest bynajmniej debiutantką — na koncie ma dwa longplaye i dwie epki wydane między 2016 a 2018 rokiem, ale wciąż czeka na swój przełom. Porównując Southpaw z jej wcześniejszym materiałem, z jednej strony z pewnością nie można odmówić jej konsekwencji, z drugiej słychać jak na dłoni ewolucję brzmienia i treści. Sole cytuje Jamesa Baldwina, z lekkością w konwencji miejskiej poezji podejmuje tematy nierówności społecznych i tożsamości rasowej. Jest w jej opartym na neo-soulowych samplach brzmieniu coś bardzo przytulnego, ale jednocześnie raperka nie boi się wychodzić z tej konwencji i pokazać się w bardziej srogiej odsłonie, jak robi to w tytułowym „Southpaw” — tu też najbliżej jej do wspomnianej Tkay Maidzy. Miłośnicy produkcji Chrisa Keysa, Phoelixa i Cama O’biego powinni być usatysfkacjonowani. — Kurtek

When It’s All Said and Done
Giveon
Epic / Not So Fast
Giveon dał się poznać szerszej publiczności za sprawą swojego debiutanckiego wydawnictwa Take Time. Do tego doszedł jeszcze featuring na albumie Drake’a Dark Lane Demo Tapes i potem wszystko się już potoczyło w dobrym kierunku. Jego najnowsze EP When It’s All Said and Done jest subtelniejsze brzmieniowo od poprzednika, co również podkreśla gościnny udział zmysłowej Shoh Aalegry. Jego emocjonalny baryton opowiada konkretną historię od początku do końca. Pomimo że całość brzmi dość przeciętnie w porównaniu do Take Time, nie polecam przechodzić obok tej epki obojętnie. Brzmi ona chillująco, jest bardzo prawdziwa i można poczuć pasję i ból głównego bohatera, ma się lekki niedosyt po jej przesłuchaniu, a sam artysta ma potencjał, który mam nadzieję wykorzysta. Jeśli chcecie znaleźć pomost między muzyką new school i old school, When It’s All Said and Done jest dla was. — Forrel

Solaris
Shay Lia
Shay Lia / AWAL Recordings
Shay Lia staje się dojrzalszą artystką z każdym kolejnym brzmieniem. Od podopiecznej Kaytranady, przez estetyczne dźwięki soulu i R&B, wokalistka odważyła się sięgnąć po nieco bardziej komercyjne i taneczne rytmy. Wyszła ze swojej strefy komfortowego R&B i zaprezentowała pełne pozytywnych wibracji EP Solaris. Mini album wypełniony jest słonecznymi tropikalnymi kompozycjami w rytmie afrobeat, czy dyskoteki rodem z Lagosu. Nie zabrakło nawet sample’a z hitowego numeru duńskiej grupy muzycznej Junior Senior „Move Your Feet”, wykorzystanego w otwierającym „Irrational”. Dzięki haitańskim i nigeryjskim producentom Solaris dostarcza radości, pewności siebie i ciepła. Wszystko po to, aby każdy mógł zatańczyć i oderwać się nieco od rzeczywistości. A ciepła i zajęcia umysłu czymś pozytywnym na pewno w zeszłym roku nam brakowało. — Forrel

Before
James Blake
UMG / Republic / Polydor
Ostatni album Blake’a, Assume Form, był w jego twórczości przełomowy. James w końcu poczuł się lepiej psychicznie, a to w dużej mierze dzięki jego partnerce. W zeszłym roku artysta znowu sprawił, że my również mogliśmy się uśmiechnąć. Najpierw świetny i wzruszający singiel „You Too Precious”, później oniryczny „Are You Even Real?”, aż w końcu dwie epki – Before oraz Covers. Ta pierwsza, której okładka odzwierciedla domowe zacisze, to powrót na parkiet, do klubowych brzmień z początku kariery Brytyjczyka. Mimo tego jednak, znalazło się tu miejsce na uczucia i wyznania (I must be in pain ’cause I’ve never needed anyone before). — Klementyna

Ring the Alarm
1988
Latarnia
To był udany rok dla 1988. Dotąd, szerszej publiczności kojarzył się przede wszystkim z duetem Syny, ale ostatnie dwanaście miesięcy pokazało, jak wszechstronnym jest muzykiem. Pochodzący ze szczecina producent ma na swoim koncie współprace z Rosalie., Pezetem czy Jetlagz. Rozgłos i pozytywne recenzje krytyków zyskało W/88, czyli wspólny materiał w Włodim. 1988 skupił się również na rozwoju solowej działalności — wydał Ring The Alarm. Charakterystyczny „zadymiony”, ciężki klimat przeplata się z inspiracjami z Wielkiej Brytanii. Międzygatunkowość i mocny bas, te dwa elementy najlepiej określają Ring The Alarm. Co ciekawe, tytuł nawiązuje do jednego z warszawskich koncertów 1988, kiedy dym ze sceny dwukrotnie uruchomił alarm przeciwpożarowy. Gorący materiał! — Polazofia

Alias
Shygirl
Because Music
Shygirl to jedna z artystek, która po prostu musiała znaleźć się na soundtracku do Cyberpunka. Nawet jeśli nie za bardzo siedzicie w klimatach gamingowych, to pewnie kojarzycie futurystyczną fabułę gry i ogólny apokaliptyczny zamysł. Shygirl pasuje tam jak ulał — od kilku lat zaskakuje nas futurystycznym brzmieniem nazywanym club-rapem i charakterystycznym wizerunkiem. Jej najnowsza epka ALIAS to z jednej strony rap, czerpiący garściami z brytyjskiego grime’u, z drugiej strony klubowe brzmienia, nieraz niebezpiecznie ocierające się o kicz (jak chociażby w utworze „Siren”). Shygirl nie stroni od agresji i wulgaryzmów, ale do takich bitach to po prostu pasuje. W całej tej cukierkowej, czasem kiczowatej i niestosownej otoczce jest jednak pewna nutka mroku i niepokoju, zwłaszcza w warstwie tekstowej. Polecamy sprawdzić! — Polazofia

Lowkey Superstar
Kari Faux
Change Minds
Lowkey Superstar powstał w Londynie, gdzie Kari Faux nawiązała współpracę z Danio, brytyjskim producentem. Projekt jest bardzo pogodny. Raperka sprawnie płynie po bicie, serwując nam 8 wyjątkowo rytmicznych kompozycji, które w większości spokojnie poradziłyby sobie również jako single. Jak powiedziała, czuje się jak kwitnący motyl, który wyrywa się na wolność. Ostatni materiał Faux, Cry 4 Help, był mroczny – Kari otworzyła i skonfrontowała ze swoimi lękami. Lowkey Superstar to zatem nowy rozdział w jej życiu. — Klementyna

Last Year Was Weird, Vol. 2
Tkay Maidza
4AD
Jeżeli w późnym postmodernizmie możemy jeszcze w ogóle używać takiej kategorii jak eklektyzm, to Tkay Midza z Zimbabwe jest uosobieniem tej taktyki. Last Year Was Weird, Vol. 2 to trochę wizytówka, a trochę flex, pokaz rapowych przelotów po podkładach z przeróżnych bajek, umiejętnie zlepionych szumiącym gdzieś w tle R’n’B i rozbuchaną charyzmą raperki. Bujamy się od soulowego chilloutu („Don’t Call Again” czy wspaniale afirmacyjne „My Flowers”) po gęste, trapistyczno-industrialne miecho („Grasshopper” na modłę Princess Nokia czy gęsto siekające „Awake” z JPEGMAFIĄ), gdzieś w międzyczasie sięgając po house-rap wysokiej próby („24K”) czy fantastycznie stylowy, vintage’owy missyelliotyzm (gęsto banglające „Shook”). Inspiracje można z resztą mnożyć, ale, choć transmisja między takimi „Grasshopper” i „You Sad” brzmi niemal komicznie, wspólnym mianownikiem pozostaje bezpardonowa charakterność i nośność numerów. Z takim zapleczem bangeropisarstwa do headlinerów już naprawdę niedaleko. — Wojtek

They Call Me Disco
Ric Wilson & Terrace Martin
Free Disco / Empire
Terrace Martin zaszalał w 2020 roku. Nie licząc dwóch krążków Dinner Party, wydał w przeciągu minionych 12 miesięcy aż siedem projektów średniego metrażu plasujących się zwykle gdzieś pomiędzy maxi singlami a minialbumami. Jeden z nich to wydana w maju epka zatytułowana They Call Me Disco, a nagrana w parze z pochodzącym z Chicago wokalistą i raperem Rikiem Wilsonem. Tytuł nie kłamie! Wilson pod czujnym okiem producenckim Martina rzeczywiście jest emanacją dyskotekowego szaleństwa — panowie kreatywnie wpisujali tu nowe i klasyczne R&B, hip-hop, funk i neo-soul w nowodyskotekowe ramy. To 17 minut spędzone w epicentrum bujającego, miejscami onirycznego i psychodelicznego, innym razem słodkiego i ekspresyjnego, ale zawsze niezobowiązującego meta-R&B. Jeśli potrzebujecie pochillować po trudnym roku, koniecznie wrzućcie They Call Me Disco. — Kurtek
30 najlepszych albumów 2020

Nie było lekko w 2020 roku — ani artystom, którzy co prawda zyskali więcej przestrzeni twórczej, ale nierzadko zostali pozbawieni stałego dochodu, po tym jak zamknięto sale koncertowe, kluby i odwołano festiwale. Ani słuchaczom, choć w teorii zyskali więcej przestrzeni, by muzykę odbierać, zamknięci w czterech ścianach słuchali jej statystycznie mniej, gdy wyciągnięto ich poza nawias codziennego miejskiego gwaru, podróży bliższych i dalszych. Mimo wszystko zdaje się, że parszywy rok 2020 zaoferował nam muzycznie więcej niż jego odrobinę postny poprzednik. Nie nastąpiła co prawda żadna powszechna stylistyczna rewolta, ale kilku fascynujących artystów wspięło się na wyżyny twórcze, a postępująca społeczno-polityczna niestabilność, queerowa rewolucja i rosnące nierówności sprawiły, że soul znów stał się polityczny. Przed Wami 30 najlepszych albumów 2020 roku wg Soulbowl.pl.
30.
Discipline of Sun Ra
EABS
EABS / Astigmatic
Mimo, że ten rok był wyjątkowo nieowocny w podróże, sekstetowi z Wrocławia udało się wysłać nas wszystkich w kosmos. Discipline of Sun Ra to genialna dekonstrukcja nieprzebranego katalogu dźwięków jednego z najbardziej awangardowych amerykańskich muzyków jazzowych Sun Ra. Zaledwie w ciągu 40 minut udało się misternie zapakować potężny przekrój sonicznych brzmień, od mrocznych free-jazzowych improwizacji, przez międzygalaktyczne ballady, przecięcia z bardziej hip-hopowymi rytmami po taneczny funk przyszłości. A to wszystko w zaskakująco spójnej i o dziwo, przystępnej formie. — Richie Nixon

Burden of Proof
Benny the Butcher
Griselda / Empire
Sukcesy projektów Tana Talk 3 i The Plugs I Met sprawiły, że Benny The Butcher zyskał ogromną sympatię nie tylko zwolenników Griselda Records, ale także ogółu fanów, zainteresowanych powrotem do łask lirycznego nurtu w hip-hopie. Naturalną koleją rzeczy było wydanie albumu, który skapitalizuje ten potencjał i sprawi, że ⅓ składu z Buffalo przebije się do mainstreamu. Burden of Proof osiągnęło ten cel głównie dzięki produkcji spod ręki zapomnianego w ostatnich latach Hit-Boya, a także gościnnym występom Rick Rossa, Lil Wayne’a czy Big Seana. Chociaż płycie można sporo zarzucić, w tym brak charakterystycznego dla Griseldy brudnego klimatu, czy chwilami dość nieaktualne brzmienie, nie można jej odmówić spójnej wizji i tego, co najważniejsze: doskonałego tekściarstwa i flow gospodarza. Benny z typową dla siebie pewnością siebie snuje mafijne fantazje, w niektórych utworach brzmiąc niemal jak młody Jay-Z. Każda minuta Burden of Proof jest pełna punchline’ów i zapadających w pamięć linijek, a wszystko to ujęte jest w ramach spójnej stylistycznej wizji i bardzo sensownym pod względem długości formacie. Nie jest to krążek wybitny ani nawet najlepszy w dyskografii Rzeźnika, ale wciąż dostarcza sporo emocji, potwierdzając, że autor doskonale adaptuje się do każdych muzycznych klimatów. — Adrian

Limboland
Dornik
Dornik Music
Dornik zabiera słuchaczy do inspirowanej latami osiemdziesiątymi krainy zawieszonej między elektronicznym soulem a R&B. Na Limbolad próżno szukać odnośników lub części wspólnych z debiutu. To nie jest oczywiście wada. Wręcz zaleta, bo drugi krążek Brytyjczyka jest o niebo lepszy od pierwszego. Pościelówy zastąpione zostały aktualnymi tematami, z którymi mierzy się dzisiejsze społeczeństwo. Album jest eksploracją osobistego, politycznego i społecznego oczyszczenia, w którym obecnie znajduje się świat, jak i sam Dornik. Artysta otrząsnął się z zawieszenia, w którym utknął przez ostatnie lata i stworzył płytę, która stała się jego ucieczką od przerażających zdarzeń. Stworzył ją przede wszystkim dla innych, aby również mogli znaleźć ukojenie w muzyce. Nie prześpijcie tej płyty i wyrwijcie się z przygnębiającego letargu. — Forrel

Dotyk
Renata Lewandowska
Polskie Radio / The Very Polish Cut-Outs / Astigmatic
Historia rodem z „Sugar Mana” sprawiła, że w roku 2020, po niemal 40 latach muzycznego niebytu, dostajemy album jednej z najwybitniejszych wokalistek ery polskiego big beatu. Dotyk Renaty Lewandowskiej nie jest jednak tylko zaśniedziałym reliktem innej rzeczywistości z wartościami co najwyżej skanseniarskimi, to kawał fantastycznej roboty piosenkopisarskiej w stylówce ery dzieci-kwiatów. Pojawiające się w latach świetności takiej muzyki porównania artystki do Janis Joplin czy Arethy Franklin, choć brzmią bardzo brawurowo, w kontakcie z jej solowymi nagraniami przestają trochę dziwić. Funkowe „Lato tego roku” wjeżdża na refrenie w przyjemnie psychodelizujące klimaty letniego klimatu wraz z Alibabkowymi chórkami, sensualne „Dotykiem chcę dziś poznać wszystko” to pościelowy soul najwyższej klasy, zaś szwędacza, przestylowa „Magia szos” przywodzi na myśl hippisowskie tradycje życiowej tułaczki w duchu beztroskiego rzucania się wir frywolnego dryfowania. Gdy do tego wjeżdżają puentujące płytę wątki ekologiczne („Olbrzymi twój cień”) i feministyczne („Kropelka egoizmu”) to kolana miękną. Dotyk brzmi w 2020 roku świeżo, przebojowo i nie czuć w nim kszty anachronizmu. Współczesna hipsteriada powinna się uczyć vintage dripu od stylówki Reni Lewandowskiej. — Wojtek

The Greatest Misses
Baby Meelo
Polish Juke
Baby Meelo to jeden z artystów związanych z wytwórnią Polish Juke, która podjęła się karkołomnego zadania przepisania na polski język estetyczny dziedzictwa brzmień chicagowskiego ghetta. Producent zatytułował swój czwarty już w dorobku krążek The Greatest Misses, co jest gestem wyjątkowo przewrotnym, gdy przejrzymy zawartość samego wydawnictwa. To manifest doskonałego wyczucia urbanistycznego folku, zarówno spod znaku polskiej, szarej katoestetyki, jak i żywiołowego, nieprzewidywalnego miejskiego pulsu Chicago. Fuzji horyzontów udaje się dokonać bez potrzeby rozcieńczania amerykańskiej intensywności na rzecz lokalnych warunków, za to bardzo dobrze wprasowane zostają w to elementy polskiej tożsamości. I ostatecznie jest w tych wrocławskich brzmieniach coś z klimatu słonecznego ghetta! [♫ Bandcamp] — Wojtek

If You Feel
Xavier Omär
RCA / Sony Music
Xavier Omär z każdym kolejnym albumem rozwija się lirycznie i muzycznie. Jego teksty są dojrzalsze, a umiejętność łączenia dźwięków jeszcze sprawniejsza. Na nowej płycie If You Fell płynnie zestawił ze sobą neo-soul, pop i hip-hop, tworząc nowe, ciekawe brzmienie. Jego produkcję i charakterystyczny wokal dopełnili zaproszeni goście Jae Stephens, Masego, Quinn Barlow i Mareba. Całość jest nastrojowa, łagodna, zmysłowa i dopracowana. If You Fell nie jest projektem, który wyróżnia się spośród innych płyt. Jednak nie tego spodziewa się Omär. Eksperymentalne R&B nie przebije się do mainstreamu, obroni się samo i dotrze do wybranego słuchacza, który w całości doceni dzieło i dokładnie wsłucha się w pulsujące nuty. — Forrel

Everlasting
Sons of the James
Fresh Selects
Jeśli nazwa Sons of the James nic wam nie mówi, nic nie szkodzi. Panowie — singer/songwriter Rob Milton i producent/muzyk DJ Harrison — dopiero od kilku miesięcy wydają muzykę pod tym szyldem. Zainspirowani gospel i brzmieniem klasycznych soulowych produkcji kolektywu Soulquarians z przełomu milenialnego, postanowili wziąć sprawy w swoje ręce i stworzyć wspólny krążek jako Sons of the James. To duchologiczna wyprawa do jądra neo-soulowej wrażliwości i stylistyki, czerpiąca całymi garściami z kultowych krążków D’Angelo, Bilala, Raphaela Saadiqa czy Eryki Badu, ale przełamana artystycznym dysonansem spod znaku Georgii Anne Muldrow, która zresztą pojawia się gościnnie w jednym z utworów. W rozpoczynającym krążek „I Want More” powtarzana ekstatycznie tytułowa fraza to z jednej strony nieodłączna część transu towarzyszącemu wywoływaniu soulowych zjaw, z drugiej strony zaklęcie magiczne, na dnie którego spoczywa szczere życzenie kontynuowania po wsze czasy neo-soulowego dziedzictwa Soulquarians — w dużej mierze spełnione zresztą na Everlasting. — Kurtek

Rose in the Dark
Cleo Sol
Forever Living Originals
Zacznijmy od tego, że artystyczne nazwisko Cleo — Sol — oznacza słońce. Słuchając jej debiutanckiego albumu odnosi się wrażenie, że wybór ten absolutnie nie był przypadkowy, bowiem jej aksamitny głos rozjaśnia całą płytę. Płytę, której wyjęte prosto z duszy teksty bazują na odnalezieniu wewnętrznego spokoju, jasności; zachowaniu balansu, rozprawieniu się z przeszłością („Rose in the Dark”), ufaniu sobie i wyciszeniu swojego ego („Why Don’t You”), ale też na miłości i przyjaźni. Wydana w marcu płyta była wspaniałym sprzymierzeńcem pierwszych chwil lockdownu, choć słuchana w grudniu jest nadal tak samo kojąca; to taka nieco szybka, mała zajawka z terapii, której każdy z nas potrzebuje, choć nie wszyscy chcą się przyznać. Całe to piękno dostaliśmy na neo-soulowych produkcjach jej ulubionego producenta, Inflo (z którym tworzy obowiązkowy do sprawdzenia projekt Sault), w których usłyszymy też muzyczne inspiracje Nikolic, jak jazz, Motown czy reagge. Skoro dostaliśmy taki debiut, to wyobraźcie sobie następcę! — Dżesi

Jazz Is Dead 002
Roy Ayers, Adrian Younge & Ali Shaheed Muhammad
Jazz Is Dead
Ileż to razy proklamowano już w historii muzyki śmierć jazzu! Ale chyba nikt nie zrobił tego z tak rozkoszną przewrotnością jak Adrian Younge i Ali Shaheed Muhammad, którzy z początkiem roku pod szyldem Jazz Is Dead powołali do życia oficynę i serię wydawniczą zarazem. Do współpracy zaprosili dawnych mistrzów — legendarnego wibrafonistę Roya Ayersa, natchnionego organistę Douga Carna, tuza samba-soulu Marcosa Valle, jazz-funkową grupę Azymuth, a także funkującego saksofonistę Garego Bartza, bliskiego współpracownika Gila Scotta-Herona — Briana Jacksona oraz klasyka bossa novy João Donato. Wydana w marcu pierwsza część serii to niezwykły showcase ośmiu odsłon cyklu (z ostatnią zrealizowaną jako The Midnight Hour — wspólny projekt Younge’a i Muhammada), a kolejne cztery albumy zdążyły zmaterializować się na przestrzeni ostatnich kilku miesięcy. Hajlajtem całego projektu jest zwłaszcza Jazz Is Dead 002 nagrane odpowiednio z wspomnianym Royem Ayersem — muzycy w doskonałej synergii uchwycili tu ducha autentycznej soulowo-jazzowej fuzji bez stylistycznych uproszczeń, a osiem premierowych kompozycji stworzonych przeza artysów wspólnie na potrzeby krążka tchnęło nowe życie zarówno w przebogaty dorobek muzyczny Ayersa, jak i soul/jazz 2020 roku. — Kurtek

Dinner Party
Dinner Party
Sounds of Crenshaw / Empire
Nie było chyba jeszcze tak dojmującej i totalnej afirmacji dziedzictwa legendarnego kolektywu kreatywnego Soulquarians jak ta maciupka płytunia. Dinner Party tj. Terrace Martin, Robert Glasper, 9th Wonder i enigmatycznie wszechobecny-ale-niewpisany-w-oficjalny-skład-zespołu Kamasi Washington, czyli świta Thundercata, która zrobiła jazzowy album Kendricka Lamara, przetwarza nieśmiertelne brzmienie nieodżałowanego Roya Hargrove’a i jego The RH Factor (którzy z kolei dwadzieścia lat temu zrobili jazzowo-hiphopowy album D’Angelo) przez doświadczenia muzyczne własnego pokolenia. Panowie zaprosili na pokład Phoelixa (za dnia producenta, który wymyślił soulowy sound Noname, nocą niestrudzonego, choć niedocenionego uduchowionego pieśniarza), żeby odtworzyć tę samą świętą synergię, która sprawiła, że VooDoo jest jedyne i niedoścignione. I choć wygładzono krawędzie, stawiając raczej na sypialnianą kameralność, sztandarowe połączenie hiphopowego bitu z jazzową trąbką i klawiszowym riffem to główny filar obu wydawnictw. — Kurtek

Kick I
Arca
XL
Najnowszy album wenezuelskiej producentki i wokalistki to jedno z tych dzieł, które trudno jest analizować, mając na uwadze wyłącznie warstwę muzyczną. Wpisuje się bowiem w kontekst totalnego, transgresywnego performance’u, który artystka podejmuje na przestrzeni własnej tożsamości. Będąc sama osobą określającą się jako niebinarna, transpłciowa kobieta, stara się w poetyce późnego postmodernizmu i jego futurystycznej chaotycznej pulpie odnaleźć drogę do zniesienia językiem transhumanizmu konceptu nie tylko płci, ale człowieczeństwa w ogóle. Cała warstwa muzyczna płyty podyktowana jest właśnie tym pozadźwiękowym konceptem. Najbardziej bezpośrednio doświadczamy tego w cynicznym, perkusjo-centrycznym, industrialnym manifeście „Nonbinary”, który płytę otwiera. W swojej pewności siebie i surowości brzmienia Arca zdaje się próbować werżnąć dźwięk niczym akrylowy tips pod skórę słuchacza, a wraz z nim dać do zrozumienia, że od teraz dotychczasowa percepcja genderowej normatywności kończy się i zaczynamy grę na zasadach, które ustalać będzie ona. Ciała kolejnych utworów nadpobudliwie pulsują i dobrze dogadują się zarówno z chrzęszczoco-szeleszczącym wachlarzem postindustrialnej ekspresji, jak i z ekstatycznym, rozmarzonym paradygmatem nadwrażliwego oniryzmu. — Wojtek

What Kinda Music
Tom Misch & Yussef Dayes
Beyond the Groove / Blue Note / Caroline
Na przestrzenni ostatnich lat wielokrotnie skupialiśmy uwagę na poczynaniach środowiska nowej generacji muzyków z Londynu, którzy z powodzeniem swatali jazz z muzyką miejską. Oczekiwania wobec kolaboracji Toma Mischa (kojarzonego z nowobitową sceną rnb) oraz jazzowego perkusisty Yusefa Dayesa, mieliśmy zatem całkiem spore. Tytułowy singiel zwiastował nieoczywiste rozwiązania, których ostatecznie nie zabrakło na całym albumie – obfitym w syntetyczno-soulowe, hiphopowe i jazzowe dźwięki. Najmocniejszymi punktami programu są single (metaforyczny „Tidal Wave” oraz uatrakcyjniony przez Freddiego Gibbsa „Nightrider”) oraz fragmenty, w których dominuje Yussef („Kyiv” czy „Storm Before The Calm”). Album prawdopodobnie nie zapisze się na stałe do kanonu innowacyjnego jazzu, jednak z całą pewnością przyczyni się do poszerzenia świadomości muzycznej sporej części słuchaczy. — K.Zięba

Innocent Country 2
Quelle Chris & Chris Keys
Mello Music
Innocent Country 2 jest wspaniałe. Słodko-gorzka, pełna empatii i ciepła płyta, która jednak nie próbuje widza zawinąć w folie bąbelkową i śmiało uderza w poważniejsze tony. Teksty pełne są afrocentyrcznego humanizmu, zrozumienia i przedziwnego ukojenia dla zszarganych ostatnimi wydarzeniami dusz. Chris Keys nigdzie nie spieszy się, dając nam się poszwędać po soulowych melizmatach, pasażach rhodesów i cierpliwie prowadzonych, soulowych zwolnieniach, dając przy tym nam przestrzeń do przemyślenia krążka, ochłonięcia, pouciekania w swoje własne przemyślenia. Drga przy tym strunami wrażliwości, których nie czułem przy muzyce od dawna, powodując niewytłumaczalne wzruszenie. Nawet Quelle Chris odpuszcza ironizującą pozę zgryźliwego, cynicznego zgrywusa na rzecz kojącej, jazzrapowej elegancji. To taki okład na duszę, który, choć tak naprawdę uderza w samo centrum problemów, przy okazji pozwala na uwierzenie, ten jeden, jedyny raz w tym roku, że może jeszcze będzie pięknie. — Wojtek

2017-2019
Against All Logic
Other People
2017-2019 jest chaotyczne, miejscami brutalne w brzmieniu i fragmentaryczne. Against All Logic, czyli kolejne wcielenie producenta Nicolasa Jaara, tylko udowadnia, że zdecydowanie nie lubi on nudy. Pracował z FKą twigs przy ubiegłorocznym albumie Magdalene, działa w zespole Darkside i tworzy soundtracki filmowe. Against All Logic to projekt, któremu brzmieniem najbliżej do materiałów wydanych jako Jaar. Z jednej strony dostajemy sporą dawkę inspiracji minimal techno, ale wolniejsze tempo utworów wykraczają poza standardy elektroniki. Z drugiej strony można wyłapać elementy muzyki soulowej czy bluesowej, zazwyczaj poprzez brutalnie pocięte sample. 2017-2019 to esencja blue-wave’u, czyli stylu, którym swoją muzykę określa sam Nicolas Jaar. Zdecydowanie wyróżniają się dwa numery — „Fantasy” ze świetnym samplem z utworu „Baby Boy” Beyonce oraz nostalgiczne „Penny”. — Polazofia

A Written Testimony
Jay Electronica
Roc Nation
Tak jak Izraelici musieli czekać na ważną wiadomość od Mojżesza, tak my musieliśmy czekać na debiutancki album Jaya Elektroniki. Prace nad A Written Testimony zajęły mu dokładnie 40 dni i 40 nocy, a projekt ukazał się 13 lat po obiecującym mixtapie Act I: Eternal Sunshine (The Pledge), który miał zapoczątkować trylogię. A Written Testiomony jest mistyczny. Nie tylko dlatego, że jest świadectwem wiary Jaya E, który należy do Narodu Islamu, ale także ze względu na przepełnioną soulem, nowoczesną, nieco psychodeliczną i dekadencką atmosferę. Gdy słucha się A Written Testimony, trudno nie odnieść wrażenia, że ma się do czynienia z materiałem wyjątkowym oraz dopracowanym na poziomie wykonawczym, lirycznym i producenckim. — Klementyna

After Hours
The Weeknd
The Weeknd XO / Republic / UMG
W 1985 roku na wielkim ekranie pojawiło się Po godzinach Martina Scorsese. 35 lat później The Weeknd wydał album o identycznym tytule i równie onirycznej atmosferze, na którym skutecznie przywołał synthpopowego ducha tamtych czasów. Jego After Hours płynnie balansuje między narkotyczną wizją a szkolną potańcówką rodem z amerykańskich filmów, w czym duża zasługa producentów – wśród nich piekielnie zdolny Metro Boomin (patrz 10. miejsce w naszym rankingu). Na płycie nie usłyszymy za to żadnego gościnnego wokalu, co pozwala traktować ją jako spowiedź artysty. Abel na wzór bohaterów romantycznych anielskim głosem wyznaje swoje grzechy i zmaga się z samotnością po utracie ukochanej kobiety. Przy okazji obnaża też mroczne oblicze Los Angeles. Niczym reżyser dba o każdy szczegół swojego dzieła – od dźwięków policyjnych syren po migoczące światła. Dodajmy do tego konsekwentny wizerunek sceniczny i spektakularne występy na żywo, a pominięcie go w tegorocznych nominacjach do Grammy staje się co najmniej zastanawiające. Ale kto by się przejmował nagrodami, skoro nawet mistrz Scorsese ma na swoim koncie zaledwie jednego Oscara. — Katia

Spirit World Field Guide
Aesop Rock
Rhymesayers Entertainment
Podróże kształcą i inspirują do tworzenia dużych rzeczy, to wiadomo nie od dziś. Przekonał się o tym doskonale Aseop Rock, który po raz pierwszy wyruszył w parę miejsc na świecie, nie grając tam koncertów, tylko czerpiąc jak najwięcej z odwiedzonych lokacji. Kambodża, Tajlandia, a przede wszystkim Peru natchnęły go do stworzenia albumu, będącego właściwie audio przewodnikiem po alternatywnym świecie duchów. Znajdziecie w nim wszystkie porady, triki i anegdoty potrzebne do przetrwania w tym ani dobrym, ani złym miejscu, a wszystko to w rytm znakomitych, doskonale zaaranżowanych produkcji samego artysty, wspomaganego gdzieniegdzie przez zaproszonych muzyków. Jako raper Aesop jak zwykle sprawdza się wyśmienicie, a każdy, kto miał z nim, choć trochę do czynienia, wie jakim warsztatem technicznym dysponuje. Problemem dla niektórych mogą być jak zwykle nieoczywiste teksty, a odnalezienie wszystkich ukrytych tu metafor i znaczeń zajmie z pewnością sporo czasu, ale warto zanurzyć się w ten przedziwny świat, który pomimo tego, że w głównej mierze traktuje o śmierci i tym, co może czekać nas po niej, jest na swój mroczny i pokręcony sposób celebracją życia. — Efdote

Visions of Bodies Being Burned
Clipping
Sub Pop
Visions of Bodies Being Burned Clipping to podobnie jak na poprzednich krążkach grupy nadal mroczny, odnoszący się do horrorcore’u album, ale mniej chaotyczny, może nawet mniej spektakularny, za to coraz mocniej skręcający w stronę muzyki improwizowanej. Choć Clipping tym razem nie dostarczają wyłącznie soundtracku idealnego na Halloween — ich najnowszy album potrafi naprawdę przerazić. Klimat zawarty na Visions of Bodies Being Burned jest gęsty, klaustrofobiczny, złowrogi. Tyle, że demony nie pojawiają się tuż przed nami, a ciągle obserwują nas z ukrycia. Atmosferę budują tu drobne elementy — zgrzyty, trzaski, szumy — przepuszczone przez noise’owe walce i umiejętnie dokręcane tempo. Storytelling nie jest już tak abstrakcyjny, jak czasem bywało, za to mocno nawiązuje do rzeczywistości, co wypada zdecydowanie na plus, bowiem udowadnia, że panowie nie tylko z popkultury potrafią czerpać pełnymi garściami. Clipping znów zaskoczyło, rozszerzając przez lata wypracowywaną konwencję. To już nie tylko trio kojarzące się z kinem grozy, a szalenie kreatywni awangardowi twórcy, którzy wnoszą sporo świeżości do samego hip-hopu. — Emilia

Lianne La Havas
Lianne La Havas
Warner
Pięć lat trzeba było czekać na trzeci krążek Lianne La Havas, która w tym czasie przeżywała swoje życie i goiła rany. Po rozstaniu pozbierała to, co zostało, i zamieniła w wyjątkowy koncept album, który nie tylko zachwyca doborem melodii i gatunkową otwartością, ale przede wszystkim tekstami — esencją tego wydawnictwa składającą się na ważną, uniwersalną lekcję. Nie dziwi więc, że tytuł płyty to po prostu Lianne La Havas. To nie pierwszy raz, kiedy Lianne zagłębia się w uczuciowe zawiłości relacji międzyludzkich, ale tym razem w jej głosie poza delikatnością i wrażliwością, do której już nas zdążyła przyzwyczaić, słuchać coś jeszcze — pewność, że tym razem bardzo dobrze wie, jak to może zaboleć i jak powinno wyglądać odzyskiwanie siebie. Lianne La Havas stworzyła wielowarstwowy, piękny i mądry album, dopracowany do nieprzytłaczającej perfekcji. Muzyczne zakamarki pełne poruszających detali, jak chociażby niedośpiewany, wręcz poddany wers w „Bittersweet”, nadają wydawnictwu szczególnego charakteru. — Brzózka

2000And4Eva
Bree Runway
EMI / Universal
Wszystkie raperki młodego pokolenia chcą być jak Missy Elliott, ale nie wszystkie emanują tak diaboliczną charyzmą jak Bree Runway. W skromnych 20 minutach mikstejpu 2000and4eva skryła się prawdziwa bomba energetyczna i wielki kocioł swagu. Na mikstejpie kotłują się też różne barwne pomysły, bo Bree Runway realizuje dziedzictwo raperek przełomu stuleci tak znakomicie, jak tylko się da — czerpiąc garściami z hip-hopu, R&B i popu (różnych epok). Dodajmy do tego garść gościń, z szanowną Missy Elliott na czele, i mamy bardzo różnorodny, ale niezmiennie przebojowy zestaw bangerów aranżowanych na bogato, obok którego trudno przejść obojętnie. Crazy, wacky ideas na miarę tych czasów. — Maja

Savage Mode II
21 Savage & Metro Boomin
Slaughter Boomin / Epic / Boominati Worldwide / Republic
Nie ma wątpliwości, że 21 Savage i Metro Boomin to obecnie jeden z najmocniejszych duetów raper-producent. Kontynuacja ich kultowego projektu Savage Mode z 2016 roku aspiruje do miana nowego południowego klasyka. Filmowa atmosfera, za którą odpowiedzialna jest narracja, ku zaskoczeniu poprowadzona przez Morgana Freemana, od razu sprawia wrażenie, że mamy do czynienia z czymś więcej, niż tylko kolejnym trapowym albumem. Wydawać by się mogło, zważając na ekscentryczną okładkę, że Savage Mode II przerysowuje wydawnictwa z początków gatunku. Oprawą graficzną zajęła się jednak legendarna firma Pen and Pixel, która jest odpowiedzialna za estetykę southern hip-hopowych albumów z lat 90. i wczesnych 00., a na płycie odnaleźć można zresztą sporo nawiązań do tamtych czasów. Choć największy shout out otrzymał reprezentujący Nowy Jork 50 Cent, 21 i Metro przywołują przede wszystkim ośrodki południowej sceny — jest Atlanta i OutKast, a także związany z nimi Big Rube, który napisał kwestie Freemana; jest Houston i podkłady jak u DJ-a Screw, i w końcu Memphis – gangsterski, mroczny vibe Three 6 Mafii przełamany grubo pokrojonymi, soulowymi samplami. — Klementyna

Circles
Mac Miller
Warner
Według wstępnych założeń Circles miało stanowić uzupełnienie wydanego na kilka miesięcy przed śmiercią Mac Millera Swimming. Zamiast tego stało się zwieńczeniem i podsumowaniem trwającej blisko dekadę kariery rapera z Pittsburgha. Całość zebrał i ukończył Jon Brion, producent, który brał czynny udział w procesie rejestrowania nagrań na oba krążki. Efekt to prawdopodobnie najdojrzalszy materiał w dyskografii Maca. Od strony muzycznej dostajemy masę bogatych i różnorodnych aranżacji wychodzących daleko poza rapową stylistykę. Sam Mac całkowicie odkleja od siebie również łatkę rapera i przez cały album prowadzi nas, wyśpiewując kolejne numery charakterystycznym, leniwym głosem. Całość pozostaje jednak słodko-gorzka – te wszystkie przyjemne i miłe dla uszu melodie skrywają bardzo osobiste wyznania oraz teksty pełne samotności i bólu. Smutne pożegnanie w formie świetnego albumu. — Mateusz

Forever, Ya Girl
Keiyaa
Chakeiya Richmond / Forever Recordings
KeiyaA dorastała w Chicago wśród dźwięków muzyki gospelowej, jazzu czy soulu. Przeprowadzka do Nowego Jorku zmieniła nieco jej muzyczne inspiracje, postawiła na eksperyment. Hip-hop płynnie łączy z R&B i soulem, a eksperymentalne podejście do brzmienia z filozoficzną naturą swoich tekstów. W twórczości skupia się na dogłębnej analizie własnych emocji, budowaniu społeczności i roli czarnych artystów w przemyśle muzycznym. Wśród idolek na równi wymienia Nicki Minaj, Ninę Simone czy poetkę Ntozake Shangę. Forever, Ya Girl to przejmująca opowieść o dojrzałości emocjonalnej, wybaczaniu oraz rozliczaniu się z demonami przeszłości. Chociaż KaiyaA udowadnia, że jest pełnoprawną artystką i nie potrzebuje porównań do starszych koleżanek, to chwilami przywodzi na myśl Solange i jej „When I Get Home”. Łączy je nie tylko warstwa tekstowa, ale i minimalizm warstwy muzycznej. — Polazofia

W/88
Włodi & 1988
Włodi / Def Jam
W/88 to pierwszy projekt reprezentanta legendarnej Molesty wydany przez Def Jam. Transfer Włodiego do nowego polskiego oddziału wytwórni był, jak można było zresztą przypuszczać, bardzo dobrą decyzją dla obu stron. Ta płyta to najlepszy materiał, który jak dotąd ukazał się pod jej szyldem. To jednak nie tylko zasługa rapera, ale także połówki Synów, czyli 1988, który całościowo odpowiada za produkcję krążka. Klimat W/88 jest bowiem minimalistyczny i wyjątkowo kwaśny — najlepszy, w jakim w nowych starych czasach jak Asics OG ojciec założyciel może nawijać o sobie i paleniu. — Klementyna

Alfredo
Freddie Gibbs & The Alchemist
ESGN / ALC / Empire
Jakoś tak się złożyło, że płyty nagrane w duecie z jednym producentem Freddiemu Gibbsowi wychodzą lepiej niż własne solówki. Za potwierdzenie tych słów niech posłuży fakt, że obydwa projekty z Madlibem są uznawane za współczesne klasyki i w sumie nie ma się czemu dziwić, bo to piekielnie dobre albumy. Alfredo, wspólny projekt z The Alchemistem, to kontynuacja tamtej tradycji. Freddie Gibbs znów przenosi nas w świat biznesu narkotykowego, tego co w nim najciekawsze, ale nie zapomina też o gorzkich stronach. Przedstawia blaski i cienie życia narkotykowego barona, człowieka, który ma pod sobą całą ekipę pracujących dla niego ludzi, szacunek, posłuch i bogactwo. Gibbs nie gloryfikuje jednak takiego życia. Przedstawia różne aspekty, robiąc to za każdym razem w bardzo obrazowy sposób. Warstwa muzyczna krążka to małe arcydzieło, które stanowi kontynuację tego, co znamy z projektów tworzonych wspólnie z Madlibem. The Alchemist potwierdza, że jest obecnie jednym z najlepszych producentów w grze. Tutaj kontynuuje styl, który rozpoczął się u niego mniej więcej w 2010 roku, przy okazji wypuszczenia wspólnej płyty z Oh No jako Gangrene. Wydaje się, że to właśnie w tym duecie produkcyjnie Al nieco się rozluźnił. Nagle wszystko zaczęło być prostsze, a co za tym idzie, lepsze. — Dill

RTJ4
Run the Jewels
Jewel Runners / BMG
Chłopaki z Run the Jewels wrócili z nowym albumem po nieco dłuższej, bo aż czteroletniej przerwie. Momentu na wydanie płyty nie mogli sobie wybrać lepszego – przed jeszcze wtedy nadchodzącymi wyborami w Stanach, kiedy panowały mocno anty-trumpowe nastroje i po głośnym zabójstwie George’a Floyda przez jednego z policjantów. RTJ4 jest de facto odbiciem tego wszystkiego z czym zmaga się współczesna Ameryka – nierówności społecznych, rasizmu, po prostu ogólnego niezadowolenia i sprzeciwu związanego z sytuacją społeczno-polityczną. Killer Mike i EL-P są czymś w rodzaju głosu tego buntu. To słychać zarówno w tekstach, jak i w energetycznej muzyce, mocno nawiązującej także do dorobku Bomb Squadu. Krążek jest z pewnością kolejną doskonałą pozycją w dyskografii duetu, umacniającą go na scenie. Kiedy już wszyscy myśleli, że po trzech wydawnictwach formuła zaczynała się wyczerpywać, oni pokazali, że wciąż wiedzą jak to się robi. Świetnie zarapowana, równie świetnie wyprodukowana rzecz. Warta uwagi także ze względu na czas, w którym wyszła. — Dill

Græ
Moses Sumney
Jagjaguwar
Jeszcze w lutym podział jednego albumu na dwie odseparowane wydawniczo części można było nazwać przekornym, na upartego nawet eksperymentalnym; dziś, niczym samospełniająca się przepowiednia, świetnie wpasowuje się w nastroje społeczne. Sam autor sugeruje zresztą, że złożoność materiału i waga przesłania o wielowymiarowej tożsamości wymaga równie kompleksowego, skupionego procesu odbiorczego. Aranżacje na Græ są wprawdzie dużo bardziej bezczelne od kameralnej ambient-artowej oprawy z debiutu Aromanticism, ale narracja oparta na antynomiach to przecież jeden z emblematów Sumneya, który upodobał sobie dialogowanie wśród takich par jak słaby-silny czy ascetyczny-wystawny. W tych zestawieniach tkwi zresztą jego wyjątkowość; wzmiankowana szarość (czy niejednolitość) nie powinna być jakimś szczególnym zaskoczeniem. Nie dziwią skojarzenia z Thomem Yorkiem czy Benjaminem Clementinem. Sumneya wyróżnia od obu nie tylko większe skupienie na wątkach tożsamościowych, ale też pewnego rodzaju enigmatyczność. Pięknie składa się to na kolejną antynomię, bo przy koloraturze narodzonej niewątpliwie w innym uniwersum (aż trudno uwierzyć, że wypracowanej samodzielnie!) i otoczce nierealistycznej persony wokalista tworzy intymne kompozycje, doskonale wiedząc, kiedy rozproszyć wokalno-instrumentalną łagodność lawiną dźwięków. Gdybyśmy rozdawali podziemne wersje nagród Grammy, Moses Sumney dostałby pewnie taką dla ambasadora performatywnego autentyzmu i kreatywności. — Maja

What’s Your Pleasure?
Jessie Ware
PMR / Virgin EMI / Universal
Choć Jessie Ware zawsze była jakościowa — od jej błyskotliwego, odrobinę zbyt racjonalnie wyważonego debiutu Devotion sprzed ośmiu lat piosenkarka nigdy nie schodziła poniżej pewnego standardu — wkrótce zatonęła w szufladce post-Sade, coraz bardziej rozwadniając swoje brzmienie. Tymczasem migoczące na horyzoncie już w 2018 roku What’s Your Pleasure? zdawało się zwiastować ekscytującą i potrzebną woltę stylistyczną. Wraz z początkiem tego roku przebojowym „Spotlight” piosenkarka mocno weszła na terytorium smutnej, a przynajmniej refleksyjnej dyskoteki do tej pory okupowanego niepodzielnie przez Robyn, a kilka miesięcy później zrealizowała niezwerbalizowaną obietnicę Istotą Pleasure, pośrednio zresztą inspirującą te duchologiczne produkcyjne zabiegi, jest miejsce naturalnego styku house’u z soulem. Nie zimne future-garaże i UK bassy z początku kariery Ware, ale grzejące house’owe piecyki to okowa tych dwunastu (mniej lub bardziej, ale jednak) pulsujących bitów. Transfer od power ballady czy sophistipopowego midtempo przyszedł Ware tak naturalnie, ponieważ nigdy tak naprawdę nie porzuciła swojego emocjonalnego „ja”. What’s Your Pleasure? to kreacja na poziomie stylizacji, nie tożsamości czy emanacji. Ware wciąż brzmi eterycznie i aksamitnie, wciąż, kiedy trzeba wciela się w posągową diwę, a innym razem obnaża się emocjonalnie i uczuciowo. Rdzeń tej płyty jest niezmiennie jednako soulowy, a i wrażliwość Ware nie uległa na potrzeby krążka żadnej robotycznej kastracji, choć część muzycznych środków zastosowanych na krążku mogłaby takie przetworzenie, swoistą elektropopifikację muzyki Ware sugerować. Tymczasem przewodnikami okazują się tu boogie, smooth soul, freestyle, disco i synth funk. To kreatywnie zaadaptowany do współczesności pełen wachlarz odcieni spuścizny tanecznego R&B lat 80. — Kurtek

Heaven to a Tortured Mind
Yves Tumor
Warp
Pełna radykalnych przemian droga artystycznych ewolucji tego muzycznego kameleona na Heaven to a Tortured Mind wydaje się osiągać formę totalną i ostateczną, łącząc w sobie najważniejsze wątki jego dotychczasowego manifestu. Mamy queerową kruchość spod znaku łez w brokacie, enigmatyczny oniryzm odwołujący do Munozowskich sennych utopii oraz afirmację niebinarności w klimacie rozbuchanego glamowego blichtru. No i mamy piosenki. Naprawdę dobre piosenki. Krążek jest jaskrawo ekstatyczny, barokowo przesadzony (choć bardziej na modłę cynizującej diwy niż patetycznego napuszenia) i buchający słodyczą glamowego blichtru. Najcudowniejsze jest jednak to, że ta, niemal pastiszowa przesada afektywnie działa bezbłędnie. Odsłania nas samych i podatność na sztuczki rock’n’rollowego cwaniactwa, na które, wpatrzeni z dziecinną naiwnością, chcemy dawać się nabierać. I nie ma w tym absolutnie nic złego, toż to właśnie magia muzyki. I tak Yves Tumor wraca ostatecznie do punktu wielopoziomowego niedookreślenia, w zawieszeniu między nostalgią słodkiego kiczu minionej ery rockowej świetności a futuryzmem i wyśnioną utopią bezgenderowej miłości. Z tego zawieszenia w dychotomiach potrafią zrodzić się przepiękne manifesty, a dodatkowe uzbrojenie po zęby w zabójcze przeboje stwarza pole do zmasowanego queerowania mainstreamowego horyzontu. — Wojtek

Untitled (Black Is) / Untitled (Rise)
Sault
Forever Living Originals
Wydarzenia roku 2020 rozpoczynające się morderstwem George’a Floyda odbiły się na kartach czarnej muzyki jako moment radykalnego powrotu do formuł zaangażowanych protest songów, tradycji oporu i afirmowania czarnego dziedzictwa. Jeżeli za kilkanaście lat mielibyśmy komuś pokazać manifest dokumentujący zeitgeist tej ery, byłoby to dwupłytowe arcydzieło Sault. Untitled (Black Is) i Untitled (Rise) w dobie obalania pomników jawią się jako nowy monument, wynoszący na piedestał dekady doświadczenia osób czarnoskórych. (Black Is) wywleka na wierzch w emocjonalnym ekshibicjonizmie cały bagaż społecznego ucisku i piętna, z jakim od wieków mierzy się afroamerykańska społeczność. Z mantryczną pasją powtarza podszyte duchem spirytualizmu afirmatywne frazy ku pokrzepieniu serc, przypominając waleczność i determinację osób walczących z rasizmem i ubiera to w formuły psychodelicznego, surowego, gęstego neosoulu poprzetykanego odpryskami przesterów i organicznej, pulsującej jazzowej poezji. Tam natomiast, gdzie na Black Is pojawiają się emocjonalne trzewia, tam Rise uderza bezpośrednimi, pragmatycznymi strzałami tanecznych, żywiołowych protest songów. Rise śmiało wrzuca nas w ducha obalających Babilon, ulicznych potańcówek i w tej afirmacji frywolności, spontaniczności i wspólnotowej energii doszukuje się klucza wyzwolenia i ścieżki buntu. Jest jak gest przypomnienia, że walka trwa od zawsze, a duch protestu krąży w żyłach afroamerykańskiej społeczności i nigdy nie wygaśnie. W muzycznej tkance obok neo-soulu tętni żywo afrobeatowa motoryka, która staje się paliwem bezpardonowej emancypacji, chociaż nie oznacza to zupełnego porzucenia refleksyjnego, nieco melancholijnego charakteru. Gatunkowy eklektyzm obu krążków zbiera w sobie wiele tradycji manifestacyjnego grania, składając jednocześnie hołd tradycjom czarnej kultury, jak i aktualizując je do współczesnej, chaotycznej, brutalnej rzeczywistości. Obie płyty, choć chwilami bardzo różne, składają hołd ludziom walczącym o wolność, którzy pozostają bezimienni, anonimowi, nienazwani — zupełnie jak te albumy. — Wojtek
30 najlepszych utworów 2020

Już niemal, prawie, tuż tuż — rok 2020 dobiegnie końca i, miejmy nadzieję, prędzej czy później wszyscy odetchniemy z ulgą. To było trudnych 12 miesięcy, ale pomimo masowo odwoływanych tras koncertowych i festiwali, pomimo pandemicznej cyfrowej promocji, nasi ukochani artyści dowieźli nam masę fantastycznej muzyki, która zostanie z nami na dużo dłużej niż pandemia covid-19. Na przystawkę w corocznym cyklu podsumowań prezentujemy wam listę 30 najlepszych utworów 2020 roku wg Soulbowl.pl.
30.
„Tidal Wave”
Tom Misch & Yussef Dayes
Beyond the Groove / Blue Note / Caroline
To pełen metafor utwór dla tych, którzy kryzysu ludzkości upatrują w oszalałym konsumpcjonizmie i nieszanowaniu ziemi, po której chodzimy. Wydany na tegorocznym albumie Toma Misha i Yussefa Dayesa stanowi jeden z najciekawszych momentów na What Kinda Music. Umiejętnie odebrany wydobywa wrażliwość, uzmysławia jak muzyka może kierunkować emocje i wpływa na jakość naszego światopoglądu. Jest przy okazji świetnym przykładem na to, jak wielką rolę w ostatecznym brzmieniu tej kolaboracji odegrał Yussef Dayes. Całość uszlachetnia świetny, animowany klip w reżyserii Jacka Browna. — K.Zięba
29.
„Spotlight”
Jessie Ware
PMR / Virgin EMI / Universal
Migoczące na horyzoncie już w 2018 roku What’s Your Pleasure Jessie Ware zdawało się zwiastować ekscytującą i potrzebną woltę stylistyczną. Wydane wówczas garage-house’owe „Overtime” zrealizowane wraz z Jamesem Fordem nie kreśliło jej jeszcze jednoznacznie, ale pokazywało potencjał i zarysowywało perspektywę. Dzieło przypieczętował lutowy singiel „Spotlight” — przysłowiowa jaskółka zwiastująca wiosnę, czyli w tym przypadku faktyczny nowy początek kariery Jessie Ware. To nie tylko jeden z najbardziej przebojowych refrenów w karierze piosenkarki, ale też znakomity klucz do odsłuchu jej tegorocznej płyty syntezujący w sobie pewną tęsknotę, melancholię nawet zastygłą na moment w finezyjnej posągowej pozie (to poniekąd właśnie za tę wymagającą wszelkiej równowagi kreację pokochaliśmy Ware przed laty) z neo-dyskotekowym zacięciem wprowadzającym słuchacza w świat nowych brzmień Jessie Ware. Tym samym piosenkarka mocno weszła na terytorium smutnej, a przynajmniej refleksyjnej dyskoteki do tej pory okupowanego niepodzielnie przez Robyn (i, niech im będzie, Hercules & The Love Affair). „Spotlight” jak w soczewce skupia w sobie dwa światy, które prawowicie w nowej wizji muzyki Ware współistnieją ze sobą na równych prawach — retro i futuro. — Kurtek
28.
„UFO”
EABS
EABS / Astigmatic
Jazzowy hit, który z miejsca porywa nas w spirytualistyczną podróż po wszechświecie. Jakkolwiek niemożliwie nie brzmi, dla formacji z Wrocławia nie ma rzeczy niemożliwych. Z łatwością przyszło im okiełznanie legendarnego Sun Ra, unikatowego, jazzowego szamana, który między basem, hymnową sekcją dętą i sonicznymi snytezatorami w tle, głosi nam prawdy o istocie życia i śmiertelności. A to tylko wstęp do szalonych, wielopoziomowych improwizacji, które niemalże zmiatają w kolejne wymiary lada moment. Fantastyczna interpretacja twórczości amerykańskiego jazzmana. — Richie Nixon
27.
„One Way Flight”
Benny the Butcher ft. Freddie Gibbs
Griselda / Empire
Nowy album Benny’ego Rzeźnika jest bogaty w świetne kawałki i właściwie ciężko znaleźć w nim cokolwiek, do czego można by się przyczepić. Wszystkie numery mają w sobie to coś, ale „One Way Flight” wyróżnia się szczególnie. Ten track jest de facto esencją płyty, zarówno tekstowo, jak i brzmieniowo. Świetnie odzwierciedla obecną sytuację w karierze rapera, związaną z ogromnym sukcesem odniesionym przez Griseldę w mainstreamie. Butcher nawija, że idzie do przodu mimo wszystkich spotykających go przeciwności losu, jednak jest świadomy tego, że zachłyśnięcie się sukcesem może sprawić, że spadnie ze szczytu, na którym się znalazł. Freddie Gibbs dopełnia całości mocnym refrenem i zwrotką. Niby już to wszystko słyszeliśmy, ale robi wrażenie, bo Benny jak nikt potrafi pokazać, że jest do bólu autentyczny w tym, co mówi. Muzyka też świetnie koresponduje z tekstem. Hit-Boy, w tym kawałku, jak i w ogóle na całej płycie, dostarczył dynamiczną warstwę dźwiękową, która przydałyby się Nasowi na usypiającym King’s Disease. Soulowy sampel doskonale oddaje emocje zawarte w tekście, a legendarny breakbeat z „Impeach The President” grupy The Honey Drippers, służący za bębny, który już słyszeliśmy milion razy w kawałkach hip-hopowych, w tym wydaniu sprawia, że odkrywamy go na nowo, co pozwala jeszcze raz się nim zajarać. — Dill
26.
„Take Care of You”
Charlotte Day Wilson ft. Syd
Stone Woman
Z Charlotte Day Wilson jest trochę tak, że czego by nie nagrała, wszystko jest złotem. No, w każdym razie dla mnie — to jakie ta kobieta budzi we mnie emocje swoim głosem, tekstami i muzyczną prostotą na różnych płaszczyznach , zawsze wywołuje u mnie podziw. Często do niej wracam gdy potrzebuję nieco się potaplać w romantycznych zakamarkach, więc gdy usłyszałam „Take Care of You”, świat się zatrzymał. Utwór ten powstał z potrzeby opowiedzenia miłosnej historii między kobietami, jednak jego głębokie emocje ubrane w niewyszukane słowa znajdą odbiorców niezależnie od orientacji (która nigdy nie powinna mieć wpływu na cokolwiek). To w połączeniu z przybrudzoną (lo-fi) produkcją, długo tkwiącą w głowie linią basu, gładkim głosem Syd i spitchowanym wokalem Charlotte w refrenie (który robi tu ogromną robotę), i voilà! Mamy w głośnikach jedną z najpiękniejszych piosenek o miłości — i ponownie bez zbędnych zabiegów. — Dżesi
25.
„3 Hour Drive”
Alicia Keys ft. Sampha
RCA / Sony
3 Hour Drive — Nie wiem czy wolę wersję albumową z Samphą czy wykonanie dla kanału Colors, gdzie męskim głosem był SiR. Jedno jest pewne — ten utwór to jeden z najważniejszych hajlajtów albumu Alicia. Nie jest to typowy love song. Nagranie tej piosenki miało miejsce w Londynie, gdzie Alicia udała się po narodzinach drugiego dziecka. Podczas sesji nagraniowej do Keys i Jimmy’ego Napesa dołączył Sampha, któremu niedługo wcześniej zmarła mama. Po stworzeniu melodii i napisaniu części tekstu utwór przeobraził się w „medytację dotyczącą kolistą naturą życia, radości i żalu występujących przy pojawianiu się i odejściu ukochanych osób tworząc łuk egzystencji”. — Kuba Żądło
24.
„Wildfires”
Sault
Forever Living Originals
Sault przez długi czas byli bardzo enigmatyczni — żadnych teledysków, sesji promocyjnych czy nazwisk, tylko muzyka wydawana bez zapowiedzi. Dopiero w tym roku udało się ustalić, że producentem projektu jest Inflo, głównym głosem Cleo Sol, a do zespołu należą też Kadeem Clarke oraz Melisa Young. Cała twórczość Sault skupia się na protest songach — bazujące na funku i r&b nagrania traktują o walce czarnoskórych o swoje prawa, i choć teksty są bardzo konkretne w swym przekazie, nie są jednak agresywne. Jednym z najważniejszych utworów Untitled (Black Is) jest „Wildfires”, powstały po zamordowaniu George’a Floyda i protestach Black Lives Matter odbywających się na ogromną skalę po tej okrutnej zbrodni. Ludzie domagają się prawdy i równego traktowania, będąc zmuszani do nieustannej walki o swoje podstawowe prawa — o tym właśnie, co dość paradoksalne, kojącym głosem śpiewa Cleo Sol. Warto uważnie przysłuchać się tekstom nie tylko ze względu na możliwość lepszego zrozumienia sytuacji Afroamerykanów oraz innych dyskryminowanych grup, ale też jako fantastyczny przykład, że o trudnych sprawach, mimo przewlekłego lęku, da się mówić w sposób pokojowy. Materiał Sault, niezwykle ważny w obecnych czasach, osobiście poruszył mnie na wielu płaszczyznach, a jednak — mimo niełatwej tematyki — nie zdołał przybić, za co w dużej mierze odpowiadają produkcje Inflo oraz, bądź co bądź, celebracja siły. Jedność, równość, rewolucja. Te hasła ostatnio nawet nam stają się coraz bliższe. — Dżesi
23.
„Comme des Garçons (Like the Boys)”
Rina Sawayama
Dirty Hit
„Comme Des Garçons (Like the Boys)” to popowy banger, z house’owym smaczkiem i elementami futurystycznego R&B. W warstwie tekstowej Rina nawiązuje do maskulinistycznego świata, do społecznie akceptowalnego i jedynego właściwego zachowywania się „jak chłopacy”. Serwuje przy tym wokalne hooki, bawiąc się i sprawnie omijając męską dominację. Pokazuje również kobiecą siłę, dystans do siebie i uwalniającą oryginalność, nie zważając na wszechobecne chłopięce ego. Murowany klubowy hit, z przemyconą aktualną warstwą liryczną. — Forrel
22.
„Conveyor”
Moses Sumney
Jagjaguwar
Na nowości od Sumneya czekaliśmy z niecierpliwością od czasów świetnego Aromanticism. Nie zawiedliśmy się, bo grae udowadnia, że Moses to niezwykły artysta, chociaż wciąż szuka dla siebie właściwego miejsca i języka przekazu. „Conveyor” jest pełne niepokoju, chaosu, niespodziewanych wzlotów. Brzmi jak utwór, który spokojnie mógłby być soundtrackiem jakiegoś dramatu filmowego czy musicalu. Początkowy, niemalże batalistyczny motyw, zostaje przełamany kojącym wokalem Sumneya, na takich nieoczekiwanych przełamaniach i dziwnych połączeniach opiera się cała kompozycja. Artysta opowiada o trudnym losie jednostki w społeczeństwie i zastanawia się nad korzyściami „pójścia pod prąd”. Wyszło pięknie. — Polazofia
21.
„Do You Wanna?”
Dornik ft. Gavin Turek
Dornik Music Limited
Utwór „Do You Wanna?”, nagrany wspólnie z Gavin Turek, z elementami synthu, bębnami, gitarą i ciekawym basem, opowiada o flircie między dwojgiem ludzi. Nie jest to niewinny flirt. Zwiastuje on coś większego, coś, co może przerodzić się w wielkie uczucie. Kawałek idealnie wpasowuje się w dominujący w 2020 roku klimat lat osiemdziesiątych. Muzyczny duet stworzył unikatowy vibe, dystyngowany na własny sposób styl funky, dzięki czemu, słuchając „Do You Wanna?” czuć swoistą harmonię i chemię między dwojgiem utalentowanych muzyków. — Forrel
20.
„Gravity”
Roy Ayers ft. Adrian Younge & Ali Shaheed Muhammad
Jazz Is Dead
Jazz Is Dead! — proklamowali ironicznie w tym roku Adrian Younge i Ali Shaheed Muhammad na ich jak najbardziej jazzowej płytowej serii wydawniczej. Przekorny wydźwięk tej wypisanej na każdej z okładek ogromną czcionką frazy podkreśla zwłaszcza odsłuch ich kolaboracji z legendarnym wibrafonistą Royem Ayersem — rozkoszna uczta dla miłośników uduchowionego jazzu, której emanacją jest „Gravity” — klasyczna jazzowa piosenka napisana tu i teraz przez Younge’a, Muhammada i Ayersa — efektownie zaśpiewana przez pięć soulowych wokalistek stopionych w jeden głos: Loren Oden, Joy Gilliam, Saudię Yasmein, Elgin Clark i Anitrę Castleberry. Jazzowa perkusja, enigmatyczny puls wibrafonu i cokolwiek tajemnicze wokale przenoszą nas gdzieś do Nowego Orleanu końca lat 60., do szczytu psychodelicznej rewolucji, na skraj jazzowego fusion, w zmierzch epoki wokalnego jazzu. Wszystko to ma sens w kontekście drogi, którą jazz przebył od tamtego czasu. — Kurtek
19.
„Peppers and Onions”
Tierra Whack
Interscope
Tierra Whack wróciła do gry. W jednym z trzech tegorocznych singli „Peppers and Onions” zaserwowała nam więcej tego, co w niej najlepsze, czyli plimplająco-blimblającej laidbackowo-mumblecore’owej trap-popowej słodyczy, po raz kolejny w przenikliwie introspektywnym wydaniu. Kiedy inni raperzy napinają mięśnie i szczotkują sneakersy, Whack śmiało przyznaje, że nie jest wzorem do naśladowania, ale nie dlatego, że jest „bad, bad, real real bad”, ale zupełnie przyziemnie jest „only human” i „sometimes happy, sometimes nervous” — nuci melodyjnie w refrenie. Jest w tym szczerość, urok i odwaga w przekraczaniu granic w gatunku, który mimo coraz wyżej położonych artystycznych szczytów wciąż ma do wykonania sporą pracę, jeśli chodzi o akceptację nienormatywności. Siłą „Peppers” jest zresztą właśnie ten niesamowicie chwytliwy hook — chyba najbardziej w dotychczasowym dorobku Whack — nie opierajcie się, pomruczcie sobie pod nosem, dajcie sobie — bo jak śpiewało w innym tegorocznym singlu Lake Street Dive — „it’s hard to be a human, it’s even harder to be not”. — Kurtek
18.
„The Ghost of Soulja Slim”
Jay Electronica
Roc Nation
„Ghost of Soulja Slim” można uznać właściwie za pierwszy utwór na A Written Testimony. Rozpoczęty fragmentem przemówienia Louisa Farrakhana, przywódcy Narodu Islamu, jest świetnym wprowadzeniem do wyjątkowego, mistycznego albumu – nieco patetycznym, nieco nawiązującym do klasyki, a jednak wyjątkowo współczesnym. Natychmiast jednak całą uwagę koncentruje na sobie… Jay-Z, który niezwykle dobrze radzi sobie w tym klimacie. — Klementyna
17.
„Bittersweet”
Lianne La Havas
Warner
Bittersweet na nowym krążku Lianne La Havas ma miejsce wyjątkowe, bo pojawia się aż dwa razy – w dłuższej wersji na początku tracklisty i na jej końcu w wersji krótszej. To wolny, emocjonalny numer o nieudanym związku, który trzeba zakończyć. Utwór muzycznie oparty o sampel z „Medley: Ike’s Rap Part III / Your Love Is So Doggone Good” Isaaaca Hayesa na początku sączy się wolno by potem nabrać energii za sprawą elektryzującego głosu głównej bohaterki, a także świetnego aranżu. Lianne w refrenie śpiewa „Bittersweet summer rain/I’m born again/All my broken pieces/Bittersweet summer rain/I’m born again”. Robi to pełna emocji, jakby chciała dosadnie powiedzieć, że to już koniec i nie ma sensu dalej ciągnąć tej znajomości. Czas na odrodzenie, a co za tym idzie, nowy rozdział w życiu. Bardzo mocny i chwytający za serce utwór. — Dill
16.
„Freeze Tag”
Dinner Party ft. Phoelix
Sounds of Crenshaw / Empire
Dinner Party tj. Terrace Martin, Robert Glasper, 9th Wonder i enigmatycznie wszechobecny-ale-niewpisany-w-oficjalny-skład-zespołu Kamasi Washington zrobili nam w czerwcu nie lada smaka na ich niespodziewany w gruncie rzeczy tegoroczny wspólny krążek. A to dzięki laidbackowemu singlowi „Freeze Tag”, którego hipnotyczny hiphopowy sampel dryfuje w stronę przebojowego neo-soulu zespolony z natchnionym wokalem Phoelixa. I gdyby tylko pokierować nim nieco tylko inaczej, śmiało uplasowałby się gdzieś pomiędzy produkcjami Madliba lub w ostateczności Saalama Remiego. Tak synkretycznego i zespolonego w jeden żywy muzyczny organizm połączenia hip hopu, neo-soulu i jazzu nie było od czasu złotej ery Soulquarians. — Kurtek
15.
„Fantasy”
Against All Logic
Other People
Against All Logic to kolejne wcielenie Nicolasa Jaara, który zdecydowanie nie lubi nudy. Pracował z FKą twigs przy ubiegłorocznym albumie Magdalene, działa w zespole Darkside i tworzy soundtracki filmowe. Against All Logic to projekt, któremu brzmieniem najbliżej do materiałem wydanych jako Jaar. Numer „Fantasy” jest zdecydowanym highlightem albumu 2017-2019, przede wszystkim ze względu świetnie wykorzystany sampel z „Baby Boya” Beyonce i Seana Paula. Against All Logic z jednej strony inspiruje się minimal techno, ale wolniejsze tempo utworów wykraczają poza standardy elektroniki. Z drugiej strony można wyłapać elementy muzyki soulowej czy bluesowej, zazwyczaj poprzez brutalnie pocięte sample. „Fantasy” to esencja blue-wave’u, czyli stylu, którym swoją muzykę określa sam Nicolas Jaar. — Polazofia
14.
„Good News”
Mac Miller
Warner
„Good News” był pierwszym oficjalnym numerem, jaki ukazał się od śmieci Maca w 2018 roku. To utwór o bardzo emocjonalnym charakterze – nie tylko z uwagi na oszczędną i refleksyjną kompozycję Jona Briona. Do tego dochodzą również wersy rapera, które w kontekście jego śmierci poruszają jeszcze bardziej. Tekst koresponduje z tym, co mieliśmy okazję słyszeć na Swimming — Mac opowiada o próbie radzenia sobie z samym sobą i byciu odpowiedzialnym za własne szczęście. Całość wieńczy przejmujące: There’s a whole lot more for me waitin’ on the other side / I’m always wonderin’ if it feel like summer. — Mateusz
13.
„W domach z betonu”
Pro8l3m
RHW
Skoro nawet najwięksi twardziele przyznają, że uronili przy tym utworze niejedną łezkę, to coś musi być na rzeczy. „W domach z betonu” PRO8L3M-u uderza szczerością i burzy międzypokoleniowe mury. Zastosowana narracja z perspektywy pięcioletniego chłopca, który nie do końca świadomie przygląda się walce swojej matki z nowotworem, brzmi bardzo wiarygodnie (obok wersów o wypadających włosach – zachwyty nad resorakami i naklejkami z gum Turbo). Zgodnie z konceptem albumu Art Brut 2, singiel ten oparto na samplu dawnego polskiego przeboju. Wykorzystane „W domach z betonu nie ma wolnej miłości” Martyny i Andrzeja Jakubowiczów ukazało się akurat w roku 1983, kiedy to Oskar i Steez przyszli na świat. Jakby wzruszeń było mało, całość została zwieńczona ich zdjęciami z dzieciństwa. — Katia
12.
„Bubbletea”
Quebonafide
QueQuality
Gdy Quebo na początku roku zaczął pojawiać się w mediach społecznościowych i tradycyjnych jako zdziwaczały nerd-introwertyk, większość ludzi była zszokowana. No bo jak to, Quebonafide spokojny i bez tatuaży?! Ostatecznie okazało się, że to tylko grana postać i charakteryzacja, a cała akcja to działanie marketingowe związane z nadchodzącą wówczas płytą. Wśród wielu dobrych numerów znalazł się tam synonim nostalgii, „Bubbletea”. Wyprodukowana przez Duita piosenka to zdecydowanie jeden z najjaśniejszych punktów tego roku w polskiej muzyce rozrywkowej. Nie był to oficjalny singiel, a wszystkie komercyjne radiostacje grały go na najwyższej rotacji, co właściwie pieczętuje sukces tego numeru. Rok 2020 ogólnie rzecz biorąc był okropny, a „Bubbletea” zdominowało tę cieplejszą połowę roku zapewne dlatego, że pozwala odlecieć myślami w pożądanym przez nas kierunku, a już na pewno do pozytywnych chwil z przeszłości. — Kuba Żądło
11.
„Her Light”
Cleo Sol
Forever Living Originals
Rose in the Dark jest płytą, która zapewne nieświadomie, ale za to idealnie wstrzeliła się w swój czas. Obcowanie z tym albumem jest wręcz wyśmienitym sposobem na uspokojenie nerwów i odreagowanie stresu, jaki dawkuje nam systematycznie rok 2020, a nagranie zatytułowane „Her Light” będące finałem tego wspaniałego wydawnictwa, daje nam dodatkowo tak potrzebną nadzieję na lepsze dni. Muzycznie mamy tu do czynienia ze stylowym połączeniem jazzu z lat 70 z klasycznym, neosoulowym sznytem, za które odpowiedzialny jest Inflo. Wyraźne akordy fortepianu, oraz optymistycznie brzmiący flet, tworzą vintage’owy klimat, będący bazą dla pięknego tekstu mówiącego o zmianach, intuicji i szczerości, a niby prosty i banalny wers “without night the sun couldn’t show you her light” wyśpiewany z dużą dawką ciepła przez niesamowicie zdolną reprezentantkę Londynu, podniesie wielu Was na duchu i z pewnością pozwoli przetrwać trudniejsze chwile. — Efdote
10.
„What’s Your Pleasure?”
Jessie Ware
PMR / Virgin EMI / Universal
Gdyby taki singiel wyszedł 40 lat temu, byłby dziś na czele wszystkich rankingów złotej ery disco, obok Donny Summer, Diany Ross czy Cheryl Lynn. Wciąż niedowierzam, że najbardziej zmysłowy numer w dotychczasowej dyskografii Jessie, którą większość zdołała zaszufladkować w zupełnie innych kategoriach, to energetyczny majstersztyk nurkujący w latach osiemdziesiątych. „What’s Your Pleasure?” emanuje erotyzmem bez grama wulgarności. To spora sztuka, zwłaszcza, że seksualność, pożądanie i hedonizm w muzyce sprowadzane są obecnie często do prymitywnych i tanich skojarzeń. — K.Zięba
9.
„Scottie Beam”
Freddie Gibbs & Alchemist
ESGN / ALC / Empire
Freddie Gibbs zrobił to znowu! W ubiegłorocznych podsumowaniach święcił triumfy dzięki Bandanie z Madlibem. W tym roku zdecydował się na współpracę z inną producencką legendą – The Alchemistem. Na „Scottie Beam” Al podrzuca lekki, minimalistyczny i samplowany beat. Główną rolę odgrywa tu partia piania, która świetnie kontrastuje z szorstkimi i agresywnymi wokalami gospodarza. Gibbs pokazuje natomiast, że do gangsterskiej nawijki potrafi wpleść także komentarz do aktualnych wydarzeń. W refrenie parafrazuje słowa Gila Scotta-Herona i rapuje Yeah, the revolution is the genocide / Look, your execution will be televised. Do tego dochodzi jeszcze zwrotka Ricka Rossa, który składa hołd Gigi i Kobe’iemu Bryantowi. — Mateusz
8.
„He Won’t Hold You”
Jacob Collier ft. Rapsody
Hajanga / Interscope / Decca / Universal
Jacob Collier na wyżynach muzycznej dojrzałości i antyprogramowego minimalizmu (a przynajmniej pozornie). „He Won’t Hold You” jest niczym pierwsze opady śniegu: subtelny i urzekający. Charakterystyczny Collierowski maksymalizm nie przeszkodził w stworzeniu powściągliwego, ale wrażliwego, neo-gospelowego dzieła. Utwór zaczyna wyciszony wielogłos a cappella, w który z największą subtelnością wkraczają kaskadowe klawisze, przeszkadzajki, a później strumienie harfy, połączone z chóralną mgiełką. To bez wątpienia jeden z najlepszych i najmniej pretensjonalnych utworów w dorobku Jacoba Colliera. Nastroju dopełnia Rapsody z featuringową rolą życia; w osadzonym spoken word niosąc równie osadzone przesłanie na trudne czasy. Pięknie trzyma. — Maja Danilenko
7.
„Polskie tango”
Taco Hemingway
Taco Corp
Od ponad roku polscy raperzy częściej podejmują się tematów politycznych i robią to coraz bardziej bezkompromisowo. Taco Hemingway sytuacji w kraju poświęcił zresztą cały Jarmark, pierwszy z tegorocznych albumów, a najmocniej wybrzmiało na nim właśnie „Polskie tango”. Singiel wyprodukowany przez samego Lanka to także pierwszy kawałek, w którym raper zdecydował się na cięższe, agresywniejsze brzmienie – adekwatne do treści. Ale to nie tak, że Taco Polski nie kocha. Kocha. Poza tym, że w utworze wyraża żal i bezsilność, rozpoznaje przyczyny słabej kondycji państwa w jego przeszłości. — Klementyna
6.
„Enlacing”
Clipping
Sub Pop
Choć Halloween już dawno za nami, to „Enlacing” za każdym razem, bez względu na datę w kalendarzu, przenosi nas prosto na mroczną imprezę w klubowych podziemiach. Daveed Diggs, który nie daje sobie przykleić łatki aktora z głośnego musicalu Hamilton, wraz z kolegami z eksperymentalnego zespołu hip-hopowego Clipping stworzył niepokojący, przesiąknięty pesymizmem spektakl dźwięków oparty na samplu z ambientowo-drone’owego numeru Infinite Body. O ile mnożącym się w nieskończoność sequelom filmów grozy trudno jest przyciągnąć uwagę odbiorców, o tyle „Enlacing” jako piętnasty, przedostatni utwór na horrorcore’owym albumie Visions of Bodies Being Burned wgniata w fotel. — Katia
5.
„Kerosene!”
Yves Tumor
Warp
Kerosene! to programowy wzorzec dla odbiorców, których prywatnie szufladkuję jako wychowanych na wszystkim (choć można ich też zaszufladkować akademicko: jako metamodernistów, respektujących tak patos, jak ironię). W powierzchownym odruchu chciałoby się nawet zakwestionować jego istnienie w naszym rankingu; z tą całą mroczną, rzężącą strukturą w post-punkowym wdzianku, płynnie przechodzącą w obłędny fajerwerk gitary, ukradziony ze skądinąd dziadowskiego, ale hardego progu „Weep in Silence” Uriah Heep. Wystarczy jednak, że na scenie pojawią się dramatyczne wokale Yvesa Tumora i Diany Gordon (czy ktoś pamięta jeszcze D’Mile’owski kolaż z wpływów Timbalanda i The-Dreama w „Surveillance”? To dopiero metamorfoza!), i jesteśmy w domu. W domu, w którym aż kipi. Chociaż nie tylko od nadmiaru duszy. Prince, Sheena Easton i Madonna lubią to. — Maja Danilenko
4.
„Ooh La La”
Run the Jewels ft. Greg Nice & DJ Premier
Jewel Runners / BMG
Klasyczny wers ze zwrotki Grega Nice’a z duetu Nice & Smooth, dogranej do wydanego w 1992 roku singla „DWYCK” grupy Gang Starr, stał się podstawą do jednego z najbardziej chwytliwych refrenów tego roku. Ale to z pewnością niejedyna zaleta nagrania promującego krążek RTJ4. Kolejną z nich jest bardzo minimalistyczna, ale niezwykle bujająca produkcja stworzona w składzie: El-P, Wilder Zoby oraz Little Shalimar. Najważniejsze są tu kąśliwe i surowe niczym tatar i ostrygi wersy wspomnianego już El-P oraz uśmiechającego się niczym Joker Killer Mike’a, wyrzucane z siebie z mocą pocisków z Kałasznikowa. Rozprawiają się nimi z kapitalizmem, materialnym podejściem do życia czy skorumpowaną władzą, przy okazji oddając hołd kilku raperom ze złotej ery i zostawiając nieco miejsca na jak zwykle perfekcyjne cuty od samego Dj Premiera. Nie sposób nie wspomnieć też o rewelacyjnym klipie, jeszcze bardziej podbijającym przesłanie nagrania, w którym przedstawiona jest utopijna wizja momentu końca walki klas, a celebrujący tę chwilę ludzie, z uśmiechem na ustach palą niewskazujące już wtedy na wartość drugiego człowieka pieniądze. — Efdote
3.
„Rich Nigga Shit”
21 Savage ft. Young Thug
Slaughter Boomin / Epic / Boominati Worldwide / Republic
Każdy, kto obserwował jak od dłuższego czasu Instagram 21 Savage’a staje się przestrzenią afirmowania tradycji okropnie przaśnego, kiczowatego R’n’B z lat 90 i wczesnych 00, miał chyba gdzieś w duszy nadzieję na pojawienie się tracku w tej estetyce. Numer, który zaserwował „sensualny gangus” przerósł chyba jednak oczekiwania wszystkich, bo to coś więcej niż mrugnięcie okiem do zamierzchłej estetyki. To absolutnie legitny, pościelowy banger okraszony przestylowymi zagrywkami skrzypiec i ejtoejtowymi rimshotami i cowbellami prosto z kultowego drumpada Rolanda. Najważniejsze jednak jest to, że zachowany zostaje ten fascynujący, kiczowaty sznyt bez którego takie granie straciłoby duszę. Nie zajeżdża to tanim pastiszem, o który przecież bardzo łatwo w takiej estetyce, całość za to kipi aż ze szczerej zajawki na takie granie, zupełnie jakby 21 realizował swoje dziecięce marzenia o wstąpieniu do Silk. W powietrzu czuć tanie perfumy i to wspaniałe uczucie, kiedy aż wstyd nam przyznać jak bardzo ten kampowy światek nas porusza, a kiedy Young Thug przejmuje numer ze swoją tradycyjną, fascynującą akrobatyką wokalną totalnie już się można w tym rozpłynąć. For the love of cheap thrills! — Wojtek
2.
„Blinding Lights”
The Weeknd
The Weeknd XO / Republic / UMG
Choć w ostatnich latach coraz częściej radio gra jedno, słuchacze na własną rękę w sieci słuchają czegoś innego, a jeszcze coś innego chwalą krytycy, w dalszym ciągu zdarzają się takie płyty czy utwory, gdy te trzy wymiary się spotykają. „Blinding Lights” The Weeknd to, jak się okazało, bardziej niż synthpopowy wehikuł czasu do serca lat 80-tych, utwór który zdefiniował komercyjnie brzmienie roku 2020. To też trudny do odparcia argument do kolejnej (jałowej dyskusji) z malkontentami, dla których dobry wielkoformatowy pop skończył się lata temu. Ale przede wszystkim to fantastyczna piosenka — zaaranżowana na duchologiczny syntezatorowy rif na pędzącym motorycznie oldschoolowym bicie, ale z ponadczasową przebojową melodyką angażującą słuchacza od budujących napięcie zwrotek po refren przywodzący na myśl nieśmiertelne „Take On Me” a-ha. I owszem, częściowo sukces „Lights” napędziła ta sama fala nostalgii, która uczyniła wielkim hitem Stranger Things, ale ostatecznie niezależnie od otoczki wygrywa tutaj przede wszystkim pierwszorzędny pop. Chciałbym wierzyć, że to znamienne zwycięstwo klasycznej melodyki nad opartym głównie na rytmice trapowym podejściem do popu (machamy ci, Ariano!). W 2020 jak mało kiedy bowiem potrzebujemy więcej wyrazistych radiowych melodii, które są w stanie wnieść nowy koloryt w pogrążony w pandemicznym marazmie świat. — Kurtek
1.
„Gospel for a New Century”
Yves Tumor
Warp
Jeżeli rok 2020 coś nam udowodnił, to że nic tak dobrze jak muzyka nie ratuje nas z tego opresyjnego, zgniłego u samych trzewi świata. W dobie wszechogarniającego neurotyzmu i beznamiętności Yves Tumor stworzyło rzecz najpotrzebniejszą- przestrzeń wszelakich eksapizmów. „Gospel for the New Century” to rozbuchana, melodramatyczna pieśń złamanego serca, płaczący żywymi łzami w brokacie romans mieszający w sobie bezpruderyjny, androgyniczny glam, okultystyczną ekstazę i emocjonalny ekshibicjonizm, a to wszystko zostaje nam proroczo zesłane w dobie izolacji i zupełnego wyłączenia cielesnego doświadczania namiętności. Ewangelia Nowego Wieku jest jak baśniowe kino, na które naiwnie chcemy się nabierać, to rzeczywistość pompatycznych wyznań miłości, namiętnego, pociągającego jak narkotyk seksu i rozstań kochanków, przy których każda łza świeci szlachetnie w blasku świec. To rzeczywistość tak odległa od naszej, że rzucamy się w ten wir słodkiego, queerowego hedonizmu, onirycznej sensualności i psychotropowej mgły, nie pytając o wyśpiewywaną wielkimi, krągłymi frazesami historię żarliwych relacji. Gdy zaś już Yves Tumor podbija nasze serce, bezpardonowo rozrywa je potężnym, stadionowym refrenem wspartym dysonansowymi, potężnymi dęciakami. Vivat śnienie i eskapizm, z tej queerowej utopii moglibyśmy nie wychodzić. — Wojtek
15 najlepszych epek 2019

Jeśli zastanawiacie się, dlaczego lata mijają, a my z uporem maniaka w dalszy ciąg w osobnym podsumowaniu rokrocznie wyróżniamy epki, wierzę, że wystarczy rzut okiem na to zestawienie w kontekście opublikowanych już albumów i utworów. U nas serwowane są na deser, ale dla karier wielu raczkujących, choć już utytułowanych i ekscytujących artystów, to raczej aperitif. To właśnie epki należy śledzić, żeby usłyszeć przyszłość nowego soulu. Oto najlepsze epki 2019 według Soulbowl.pl
15.
The Afterlife
The Comet Is Coming
Impulse!
Shabaka Hutchings to obok Kamasiego Washingtona najbardziej rozchwytywany jazzman ostatnich lat. Tym bardziej, że każde jego kolejne wcielenie redefiniuje na nowo jego brzmienie i stylistyczne ścieżki. The Comet Is Coming w obu tegorocznych odsłonach (długogrającej i na tej epce) to jazz kreślony grubo i bez ogródek, taneczny, progresywny, retrofuturystyczny, żonglujący kiczowatymi schematami 70sowego fusion i przerabiającymi na miazgę inspiracje Sun Ra. A wszystko to nakładem legendarnej oficyny Impulse! Słowem: jazz na przypale! Jeśli macie więc ochotę na więcej przypałów, panowie dokoptowali do longplaya półgodzinny suplement The Afterlife. Na przypale albo wcale! — Kurtek
♫ „The Softness of the Present”

Kokoroko
Kokoroko
Brownswood
W Londynie nie tylko jazz ma się całkiem dobrze. To tam odradza się właśnie muzyka Afryki Zachodniej, inspirowana takimi twórcami jak Fela Kuti czy The Funkees. Chodzi oczywiście o afrobeat, o którym przypomina nam londyński skład Kokoroko. Afrykańskie rytmy połączyli z cechami charakterystycznymi dla współczesnej sceny jazzowej Londynu. Chcieli, aby ich brzmienie nie było idealne, aby miało w sobie coś z brudu i chaosu tak wielkiej stolicy. Ich utwór „Abusey Junction” znalazł się na kompilacyjnym materiale We Out Here, gromadzącym najciekawszych nowych muzyków jazzowych z Londynu. Epka Kokoroko to podróż po rytmach Afryki Zachodniej. Inspiracje Fela Kutim można usłyszeć nie tylko w samym brzmieniu, muzycy chętnie przyznają, że dla nich również muzyka powinna być swoistym „megafonem”, platformą do przekazywania idei. „Adwa” odnosi się do historycznej bitwy wygranej przez Etiopię, z kolei „Uman” do stereotypów dotyczących czarnoskórych kobiet. U Kokoroko nie ma przypadków. — Polazofia

Time
Kamaliza
Kamaliza Salamba
Na przestrzeni ostatniej dekady wysłaliśmy niezliczoną ilość pochwał w kierunku nowosoulowego brzmienia rodzącego się w australijskim Sydney czy nowozelandzkim Wellington. Do grona naszych ulubieńców wywodzących się z tamtych stron (na czele z Electric Wire Hustle, Jordanem Rakei i Fat Freddy’s Drop) dołącza Kamaliza – producent, aranżer i wokalista. Jego tegoroczna epka to porcja ciepłego i melodyjnego R’n’B, któremu daleko od ordynarnych trendów i tępych wersów. Trudno doszukać się na niej tajemnicy i nowych rozwiązań, jeśli jednak cenisz odpoczynek w trakcie słuchania muzyki, Time Ep jest idealnie skrojona pod tego typu potrzebę. — K.Zięba

Fuck
Benjamin Earl Turner
Los Banditos
Choć pochodzący z Detroit raper Benjamin Earl Turner, znany z featuringu w „Part of Me” na Room 25 Noname, w październiku wydał swój drugi longplay Bad Nature, postanowiliśmy postawić raczej na poprzedzającą go styczniową epkę o niewybrednym tytule Fuck. Powiedzmy szczerze — typ trochę nie wie, jak prowadzić swoją karierę — choć na Bad Nature zaczął na poważnie romansować z trapem, co wcale zresztą nie wyszło mu najgorzej, tegoroczna epka na dwoje wróżyła. Mimo że Turner nie uciekał od współczesnych rozwiązań, klimatem i brzmieniem zdawał się nawiązywać do ostatnich dokonań Smino czy Saby. Zwłaszcza bujający banger „Ja Rule” z ultraprzebojowym refrenem, w którym Turner brzmi jak Kendrick Lamar, wydawał się doskonałym prognostykiem, podobnie zresztą jak singlowe „M’baku Shit”. Fuck to doskonały, choć nieco chaotyczny przegląd umiejętności obiecującego rapera, który musi się ogarnąć. — Kurtek

Daydream
Chloe Martini
Salute the Sun
Marzeniem rezydującej obecnie w Londynie Anny Żmijewskiej jest przywrócenie muzyce RnB jej blasku z lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku. Absolwentka Red Bull Music Academy udowodniła, że sentyment wobec brzmień kojarzonych z Aaliyah, Janet Jackson, En Voque czy Jodeci, wciąż silnie tkwi w naszej podświadomości, i przebudzony za sprawą Daydream sprawia sporą frajdę. Produkcje Chloe Martini zdają się jednak charakterystyczne i spójne, dzięki czemu mogą być kojarzone wyłącznie z ich autorką, która konsekwentnie flirtuje z tego typu stylem już od dłuższego czasu. Na tegorocznej epce usłyszeliśmy m.in. świetny numer z Rosalie oraz przebojowe „All or Nothing” z gościnnym udziałem nowojorskiej wokalistki MAAD. — K.Zięba
♫ „Naked”

9 Years
Keep Shelly in Athens
Keep Shelly in Athens
Grecja nie bez powodu jest jednym z najczęściej wybieranych kierunków wakacyjnych. Oprócz pięknych widoków i słonecznej pogody ten kraj ma również do zaoferowania klimatyczny chillowy duet Keep Shelly in Athens. Ich EP 9 Years to zbiór eterycznych i wirujących dźwięków, wpływających pozytywnie na otoczenie. Artyści oddają przemijające uczucia życia w mieście i nieuchronnego upływu czasu. Dzięki bujnym melodyjnym rytmom i marzycielskiemu wokalowi Keep Shelly in Athens w sposób dostępny i lekki wprowadza słuchacza w świat elektroniki ukazanej w zwolnionym tempie. Po 9 latach od powstania duet zdołał przemycić do szerszej publiczności na całym świecie swoje kapryśne, połamane miejscami aranżacje i kojące produkcje. — Forrel

Friends
Omar Apollo
AWAL
Druga epka wyłowionego z czeluści Soundclouda multiinstrumentalisty Omara Apollo jest napakowana stylistycznie niczym line-up showcase’owego festiwalu. Każdy z utworów prowadzi słuchacza w inne rejony. W telegraficznym skrócie Friends można by opisać następująco: buńczuczny prince’owski funk spotyka zmysłowe R&B Miguela, a później wsiadają do White Ferrari i pędzą na disco, włączając przy okazji Auto-Tune’a. Materiał skrzy się od pomysłów prowadzących do wniosku, że Omar musi być fajnym gościem. I takich gości lubimy. — Maja Danilenko

Cry 4 Help
Kari Faux
Change Minds
Twórczość Kari Faux zawsze cechowała się wyrazistością i nieszablonowym podejściem. Raczej nigdy nie była bardzo kontrowersyjna, tym większym zaskoczeniem okazała się prowokująca okładka Cry 4 Help. Oczywiście nie oznacza to zmiany muzycznego kierunku, brzmieniowo to wciąż ta sama Kari, którą znamy chociażby z Primary. Cry 4 Help jest jednak próbą zmierzenia się ze swoimi lękami, często nieuświadomionymi. Tym lepiej, że artystka wybiera do tego właśnie tak przystępną formę. Epka utrzymana jest w stylistyce r&b, jednak z każdym kolejnym utworem wkraczamy w coraz mroczniejsze rejony. Momentem kulminacyjnym jest zamykające krążek, niezwykle osobiste i bolesne „Latch Key”. Kari przebyła długą drogę od „No Small Talk” do „Leave Me Alone”. Cry 4 Help jest na to najlepszym dowodem. — Mateusz

Meghalaya
Tiana Khasi
Soul Has No Tempo
Aby dać jak najlepszy obraz epki z 7. miejsca naszego zestawienia, należy zrobić krótki wstęp: Meghalaya to stan mieszczący się w północno-wschodnich Indiach, natomiast Khasi jest wywodzącą się z tego rejonu grupą etniczną, której główną siłą są kobiety. I między innymi o tej właśnie sile śpiewa mająca indyjskie korzenie, wychowująca się w Australii Tiana Khasi. Na jazzująco-soulowych podkładach inspirowanych również samoańską muzyką usłyszycie jej anielski głos mówiący o dumie bycia kobietą, świadomości własnej wartości, życiowej ewolucji i zachęcający inne kobiety do bycia autorkami własnych historii. Bezapelacyjnym hymnem tego ostatniego jest „They Call Me”, którego potęgę przekazu akcentuje zmienna tonacja. Nie da się jednak przejść obojętnie wobec żadnego z siedmiu numerów epki. „Georgia’s Track” to laurka dla byłego, tak zresztą jak „Nuketown” — łagodnie rozpoczynający się anielskimi chórkami, brzmiącymi niczym inspiracja Solange, utwór na lekko brzmiących bębnach. Pierwotnie sprawia on wrażenie romantycznej ballady, jednak słodko wybrzmiewające Prepare for your demise wbija nóż ponownie podkreślając moc kobiety. Żadnej z piosenek nie da się zamknąć jedną klamrą — i to jest właśnie magiczny eklektyzm rysujący obraz Tiany Khasi. Dziewczyny, pokochacie ją! — dżesi

Black Moses
Channel Tres
GODMODE
Channel Tres swoją twórczością wychodzi poza schematy muzyki housowej. Jest nie tylko DJ-em, na koncertach raczej nie stoi za deckami, chętnie łapie za mikrofon. Odpowiada również za produkcję — tworzył między innymi dla Duckwrth’a, którego był również DJ-em. Wreszcie zdecydował się na karierę solową, w 2018 zasłynął numerem „Controller”. W swojej twórczości Channel Tres łączy muzykę housową z hip-hopem i G-Funkiem, klubowe klimaty urozmaica więc z rytmem jego rodzinnego Compton. Tegoroczna epka to kolejny projekt, który zdecydowanie udowadnia, że warto mieć go na oku. Co ciekawe, na Black Moses housowe bity przeplatają się z tematami społecznymi i celebracją czarnego dziedzictwa. Channel Tres swoją muzyką powraca do korzeni muzyki housowej, przypominając, że jej genezy nie da się odseparować od polityki. — Polazofia

Casual Encounter
Doug Shorts
Daptone
Gdyby kryterium nadrzędnym naszych rankingów byłaby szeroko rozumiana stylowość, Doug Shorts byłby poważnym pretendentem na lidera. Na przesiąkniętym vintage’owym klimatem Casual Encounter rozkręca wycofaną, sensualną potańcówkę minimalistycznego, syntetycznego post-disco z flirciarskim zacięciem. Elegancja tego materiału połączona ze wspaniałym uchem do chwytliwych refrenów i soulową wrażliwością tworzą zestaw idealny na „late night feelings” w duchu seventisowego Soul Trainu, z tą różnicą, że wszyscy to wstydliwi introwertycy. Ta sypialniana przebojowość podszyta duchem DIY tworzy soundtrack idealny na długie wieczory, a kwestie zorganizowania sobie w nich czasu pozostawiamy już wam… — Wojtek

Ama, Who?
Ama Lou
Interscope
Muzyczna scena brytyjska w ostatnich latach zdaje się dominować — oprócz niesamowitego rozkwitu jazzu, oblężenie nowymi artystami przeżywa także nurt szeroko pojętego r&b. W 2016 roku z północnej części Londynu wyłoniła się Ama Lou — piosenkarka, tekściarka i producentka, która w 2018 wydała epkę DDD i zniknęła na chwilę, między innymi by udać się w trasę z Jorją Smith. Powróciła dość szybko — na szczęście, bo jej subtelny, acz jednocześnie potężny wokal, niezależnie czy wybrzmiewający w akompaniamencie samego pianina („Far Out”) czy oparty na harmonijnych produkcjach pełnych solidnego basu i hip-hopowych bitów wyprodukowanych m.in. przez Franka Dukesa, Murda Beatz czy Hi-Teka (współpracowali z takimi jak Drake, Rihanna, Kanye West, Anderson .Paak, Common czy Cardi B), jest dokładnie tym głębokim, mówiącym bez ogródek r&b, którego dziś potrzebujemy. Lou swoimi tekstami („We tried, we tried” pomagał napisać Talib Kweli) traktuje o szeroko pojętych relacjach czy bezwarunkowej miłości do rodzinnego miasta (kapitalne „NORTHSIDE”); i choć być może z początku utwory zdają się nie tworzyć spójnej historii, to ostatecznie wnikliwie odpowiadają wszystkim na pytanie: Ama, who? . — dżesi

II
Lucky Daye
Keep Cool/RCA
Lucky Daye po raz kolejny ląduje na podium naszego rankingu epek. Trudno się dziwić, II to sprawna selekcja fragmentów trylogii spojonej finalnie albumem Painted, z dodatkową przestrzenią na niedosyt. Mamy tu przede wszystkim „Karmę”, czyli charyzmatyczną reinterpretację wątków wyjętych z hitu Ginuwine’a „Pony”, której nie mogliśmy się w tym roku nachwalić. Mamy post-Oceanowskie „Paint it”, funkowy zadzior w „Real Games” i zaniepokojone, ale eleganckie, post-jazzowe „Misunderstood”. Epka II to pełna wrażeń podróż od soulu lat 70., przez przebojowe lata 90., aż do współczesności, spojona brawurą Daye’a i producenta D’Mile’a. — Maja Danilenko

Dangerous
Shay Lia
Shay Lia
Eklektyzm życiowy Shay Lii sprawił, że wypracowała swój własny oryginalny klimat muzyczny. Urodzona we Francji, wychowana we wschodniej Afryce, a mieszkająca obecnie w Kanadzie Shanice, przy pomocy równie oryginalnych producentów jak Kaytranda, czy Badbadnotgood stworzyła „niebezpiecznie” przyjemną mieszankę indie i R&B, która zapewniła artystce drugą pozycję w naszym zestawieniu najlepszych minialbumów 2019 roku. Dangerous zawiera dojrzałe kompozycje z seksownym vibem w retro stylu, podczas słuchania których wyczuwa się muzyczną chemię między Kaytrą i Shay. Wszyscy producenci przyłożyli się do krążka, sprawnie zmiksowali wcześniej wspomniane gatunki z chillową elektroniką, hip-hopem („Want You”) i najntisowym stylem („I’ll Be There”). Całość jest więc wyrafinowana, nieinfantylna, na wysokim poziomie producenckim, z uzależniającą energią i świeżym groovem. — Forrel

You + I
Madison McFerrin
MadMcFerrin
Utalentowana Madison McFerrin w zeszłym roku oczarowała nas singlem „Insane”, a na początku grudnia po półtorarocznym oczekiwaniu wydała wreszcie trzecią epkę zatytułowaną You + I — pierwszy większy materiał artystki niezarejestrowany w formie a cappella. Jak McFerrin sama mówiła podczas wrocławskiego koncertu — zaczęła nagrywać muzykę w takiej formie, ponieważ sama nie potrafiła jej wyprodukować. Dzięki temu znalazła własną niszę, którą pięknie nawiązała do dziedzictwa swojego ojca. Tym razem jednak za produkcję odpowiada jej brat Taylor McFerrin. Pod jego skrzydłami dotychczas kameralna Madison stała się roztańczona i eklektyczna — jak w singlowym „Try”, w którym samoświadomy tekst zestawiono z pulsującym klubowym bitem. Osią muzyki Madison są jednak wciąż osobiste teksty i neo-soulowa melodyka. Madison jest fenomenalną wokalistką pozbawioną manieryzmów i skłonności do prześpiewywania, dzięki czemu doskonale akcentuje treść piosenek. Słychać to we wieńczącym epkę stonowanym Fallin’, gdzie lekka melodycznie miłosna mgiełka unosi się nad progresywnym downtempo. Jeśli nadal macie wątpliwości, śpieszę potwierdzić — Madison McFerrin z muzyką brzmi równie zjawiskowo co a cappella! — Kurtek
♫ „Try”
Wszystkie wyróżnione przez nas utwory wraz z nieopisanym powyżej suplementem znajdziecie na plejliście poniżej:
25 najlepszych albumów 2019

Okołosoulowych podsumowań końcoworocznych ciąg dalszy — po utworach, czas na płyty! Choć trudno porównywać dość zachowawczy jednak, jeśli chodzi o premiery, rok 2019 z mocarnym 2018, kiedy zdecydowaliśmy się wyróżnić aż 50 krążków, nie sposób odmówić mu wielu solidnych wydawnictw. Jeśli spojrzeć z kolei na mijających 12 miesięcy przez pryzmat lat poprzednich, trzeba zauważyć, że oto R&B, które w poprzedniej dekadzie funkcjonowało trochę jako dobudówka do hip hopu, nie tylko uzyskało względem rapu większą artystyczną autonomię i znalazło własne formy wyrazu, ale wkradło się w hiphopowe szyki, wpływając na brzmienie i melodykę gatunku w sposób dotychczas nieznany i wykraczający dalece poza zgraną formułę rapowanych zwrotek ze śpiewanymi refrenami. Jeśli prześledzicie ogół wydawnictw R&B przed dziesięcioma laty i dziś, bez trudu wychwycicie różnice tak ilościowe, jak i jakościowe. Żyjemy w złotej erze artystycznego R&B — cieszmy się tym i doceniajmy to! Oto 25 najlepszych albumów 2019 roku według Soulbowl.pl. — Kurtek
25.
YU
Rosie Lowe
Wolf Tone
Uwodzicielski, minimalistyczny soul, jaki zafundowała Rosie Lowe na płycie YU powstał przy akompaniamencie elektroniki i instrumentów, które artystka kocha i na których nauczyła się grać już w młodości. Pomimo że w naszym zestawieniu krążek znajduje się na ostatnim miejscu, jego zawartość potwierdza talent pisarski Brytyjki. Na płycie Rosie snuje osobistą opowieść o miłości, pożądaniu, zadowoleniu, osadzoną w przyjemnym klimacie synthu, wspomnianego soulu i R&B. Przejście Lowe do nowej wytwórni nadało YU bardziej alternatywny charakter w porównaniu z jej wcześniejszymi wydawnictwami. Tym samym pokazała inne oblicze, nabrawszy odwagi, by sięgnąć do osobistych doświadczeń. Chociaż płyta ma klasyczną formę, zdecydowanie jest nowoczesna. YU to wyrafinowany i opanowany krążek, który burzy porządek w ułożonym świecie R&B. — Forrel
24.
Painted
Lucky Daye
Keep Cool / RCA
Lucky Daye na debiutanckim Painted nie mógł nie inspirować się odmienioną już przez wszystkie przypadki falą alternatywnego R&B, ale udało mu się z powodzeniem zarówno odnaleźć w schemacie, jak i go poszerzyć go po swojemu. Album to w istocie zebrane w całość dwie epki wokalisty wydane oryginalnie na przełomie 2018 i 2019 roku, a domknięte czterema nowymi nagraniami. W zamyśle pierwotny podział musiał być jednak konceptem zastępczym — płyty słucha się doskonale jednym tchem, choć paleta muzycznych barw, którymi Daye maluje Painted jest zaskakująco szeroka. Mantrą krążka są jednak muzyczne wzorce z R&B lat 90., przymglone aranżacyjnie i doprawione cytatami z soulu lat 70. To krążek pełen naprawdę dobrych melodii wyprodukowanych w doskonale wyważony sposób, dzięki czemu i wprawiony słuchacz poczuje się zaintrygowany, i radio będzie w stanie przełknąć te numery bez zastrzeżeń. [więcej] — Kurtek
23.
There Existed the Addition to Blood
Clipping.
Sub Pop
Na tegorocznym albumie Clipping. lecą po krawędzi i to jeszcze bardziej ostro i boleśnie niż zwykle. Tym razem wzięli na warsztat horrorową stylistykę, inspirując się kinem grozy, od soundtracków Johna Carpentera po sample z niszowego Ganja & Hess. To wszystko składa się na skrzętnie poskładaną i spójną stylistycznie kompozycję, która niemalże ocieka krwią. Zachwycić można się tu wszystkim – brzmieniem, ciekawymi rozwiązaniami produkcyjnymi oraz sadystycznymi, zakrawającymi o horrorcore wersami gospodarza. Przeprawa przez There Existed an Addiction to Blood, choć bywa bolesna, to głównie jest raczej satysfakcjonująca. — Mateusz
22.
Not Waving, But Drowning
Loyle Carner
AMF
Drugi studyjny album Loyle’a to jeszcze bardziej klimatyczny i personalny materiał niż wydany dwa lata temu, debiutancki Yesterday’s Gone. Not Waving, But Drowning otwiera poruszający list do Jean, matki Carnera, a na albumie raper podejmuje tematy związane ze swoją dziewczyną, bliskimi i przyjaciółmi. Całość, jazzująca, lekka i swobodna, wydaje się wyjątkowo ciepła i kameralna, w szczególności za sprawą niejako luźnej kompozycji. — Klementyna
21.
The Lost Boy
YBN Cordae
Atlantic / YBN
Młodzik z kolektywu YBN zaserwował nam w tym roku fantastyczną odtrutkę dla skostniałej formuły staroszkolnego, lirycznego rapu. Kolorowy, charyzmatyczny, mocno osadzony w soulowych korzeniach, ale hołdujący trapowej przewózce i wysmakowanym bangerom artysta znajduje kompromis między tym, co klasyczne a świeżością brzmienia. Rozpływające się, miękkie brzmienia samplowanego hip-hopu podszywa trapową bezpardonowością, zaś dynamiczniejsze fragmenty stara się sprowadzić z powrotem na drogę miejskiej poezji. To jeden z najbardziej angażujących, obiecujących i, przede wszystkim, wspaniale stylowych albumów tego roku. Niby taki zagubiony chłopiec, a drogę wydaje się realizować aż zbyt konsekwentnie. [więcej] — Wojtek
20.
This Is How You Smile
Helado Negro
Universal Music
This Is How You Smile to właściwie album antyrankingowy. Oszczędny w środkach wyrazu, wyciszony, w najszerszym tego słowa znaczeniu — zwyczajnie nieprzebojowy. Z dużą pewnością to jednak najlepszy album w dyskografii Helado Negro i jedna z propozycji wartych choćby sprawdzenia. Wysublimowane kompozycje Roberto Carlosa Lange błądzą gdzieś pomiędzy kameralnym folkiem Devendry Banharta a syntetycznymi głębinami Nosaj Thing, nie zapominając jednocześnie o dziedzictwie João Gilberto. I choćby nawet chciało się złośliwie zakwalifikować This Is How You Smile w poczet nieistotnej muzyki tła, nie sposób odkleić się od tła, w którym przyjdzie nam się pławić. Siła tego albumu tkwi w wartościach pozornie nieatrakcyjnych, spokoju i skromności. Dużo teraz słyszy się apeli o ciszę. Gdyby zechcieć wskazać muzyczną odpowiedź na takowe apele, Helado Negro byłby numerem jeden. I słusznie — uśmiech to przecież cichy przejaw radości. — Maja Danilenko
19.
Charli
Charli XCX
Atlantic
Z Charli miałem taki problem, że dotychczasowa jej twórczość tliła się gdzieś w cieniu jej własnych dokonań songwriterskich. Wydawane od czasu do czasu single, mixtape’y czy gościnki nie pozwalały odkryć jej prawdziwej natury, a były jedynie eksperymentami. W 2019 roku Brytyjce udało się wydać spójny i ciekawy album. Byłem o tyle zaintrygowany materiałem, że mimo wątpliwości postanowiłem wyruszyć za Charli na trzy koncerty z rzędu. Efekt? Kompletna zmiana percepcji. Słuchając jej wykonań na żywo, a także przemyśleń o miłości i relacji z fanami, doszło do mnie jak szczera i przystępna w odbiorze jest marka Charli XCX. Płyta Charli składa się z futurepopowych hitów, które zostały napisane z niesamowitą lekkością pióra. To crème de la crème jej dotychczasowej twórczości. — Kuba Żądło
♫ „Gone”
18.
The Loop
Shafiq Husayn
Eglo
Shafiq Husayn wraca dziesięć lat po świetnym debiucie z drugim, równie dobrym, a może i nawet lepszym albumem. Na The Loop. artysta daje upust swojej niesamowitej wszechstronności jako producent, idąc w kierunku, który jest naturalną kontynuacją Shafiq En’ A Free Ka. Udało mu się w doskonały sposób przywrócić do życia brzmienie znane chociażby z dokonań The Soulquarians, ale płyta jest tak naprawdę zawieszona nie tylko między D’Angelo czy Commonem z czasów Like Water for Chocolate i Electric Circus, ale też twórczością Pharoaha Sandersa czy Sly’a Stone’a, a nad wszystkim unosi się duch J Dilli. Soul, jazz, funk i hip-hop tworzą na tej płycie jedność, pokazując zarazem, jak wiele mają ze sobą wspólnego. Husayn zaprosił do współpracy znakomitych muzyków — Thundercata Kamasi Washingtona, Erykę Badu, Andersona .Paaka czy Bilala. To wielowymiarowy materiał, którego złożoność przejawiaja się także w ciągłym odkrywaniu nowych elementów i zabiegów w trakcie obcowania z poszczególnymi numerami. Doskonałe partie klawiszy i basu, ale też fletu, trąbki czy gitary — to wszystko składa się na kompletne uniwersum dźwiękowe, pochłaniające słuchacza bez reszty. [więcej] — Dill
17.
Legacy! Legacy!
Jamila Woods
Jagjaguwar
Antonim monotonii. Album, którego fundamentem jest obłędnie wyróżniająca się dojrzałość i świadomość artystyczna pod względem jakości tekstów, przy jednoczesnym zachowaniu melodyjności, zróżnicowania estetycznego oraz konsekwentnej koncepcji. Jamila bowiem, staje się narratorem myśli swych idoli, dzięki czemu album może stać się dla słuchacza przeżyciem metafizycznym. Sporo miejsca poświęca postaciom zaangażowanym w walkę z dyskryminacją rasową (Sonia Sanchez, Nikki Giovanni, James Baldwin) oraz muzykom, których ceni, m.in. za wrażliwość (Betty Davis), indywidualizm (Sun Ra) czy nonkonformizm (Miles Davis). Swoją drogą, czy ktoś dotychczas trafniej odgadł i lepiej zaprezentował potencjalne maksymy życiowe Milesa („Turn my back, it make ’em mad, it’s not my business”, „I gave you the cool / I could do it in my sleep” „Never could define me, so fuck it”, „There’ll never be another I’m better than your best”)? Jeśli podczas przyszłych rozmów z Woods którykolwiek z dziennikarzy użyłby pytania dotyczącego osobistych inspiracji artystki, Jamila winna uśmiechnąć się z politowaniem i przerwać wywiad. Legacy! Legacy! nie pozostawia w tej kwestii żadnych niedomówień. — K.Zięba
16.
Zuu
Denzel Curry
PH
Zuu to hołd dla czasów wczesnego trapu, muzyki hyphy czy nawet złotej ery crunku. W duchu nagrywek Three 6 Mafii i wczesnego T.I. Curry próbuje przywołać do życia okres sprzedawania nielegalnych mixtape’ów na chodnikach Florydy, nie porzucając jednak przy tym współczesnej klarowności brzmienia. Miejsce surowej dekonstrukcji świata wewnętrznego i zewnętrznego, które pojawiały się na poprzednim krążku Denzela, zastępuje przewózkowe, nostalgiczne braggadocio, ambitny koncept ustępuje piosenkowym formułom, a chłodne, trapowe produkcje i neo-soul, choć dalej wybrzmiewające w echach intrumentali, wyparte zostały przez brzmienie brudnego południa. To nie tylko rozważny krok ze strony Denzela w kierunku jego rapowych korzeni z oddaniem im należytego szacunku, ale także pierwsza od dawna próba tchnięcia świeżego powietrza z zastałą formułę trapowego hitu. We gon shake that ass for You, Mr Curry! [więcej] — Wojtek
15.
U Know What I’m Sayin¿
Danny Brown
Warp
Jedna z najbardziej oryginalnych postaci współczesnego hip-hopu wraca po trzech latach od premiery doskonale przyjętego Atrocity Exhibition. O ile tama płyta była pełna mroku, strachu i niepokoju — Danny walczył wtedy ze swoimi demonami i dał upust tej walce na krążku, teraz raper wszedł na scenę odmieniony. Nie zapomniał jednak o przeszłości. Na nowym krążku stara się by dawne nawyki nie dały o sobie znać, ale we wszystkim czuć sporą dawkę dystansu i poczucia humoru, jak np. w „Dirty Laundry”, w którym w prześmiewczy sposób opisuje seksualne doświadczenia z kobietami. Odnajduje radość życia, co wyraźnie słychać w znakomitym singlu „Best Life”. Można by pewnie pomyśleć, że ten wariat z poprzednich płyt gdzieś zniknął? Nic bardziej mylnego. Mimo ewidentnych zmian, w pewnym sensie to jest dalej ten sam raper, którego słyszeliśmy na Old czy XXX. Muzyka na płycie łączy w sobie eksperymentowanie z klasycznym hip-hopowym myśleniem. Sprawcą całego zamieszania jest, Q-Tip, który został producentem wykonawczym materiału.Nie tylko dostarczył kilka świetnych bitów („Dirty Laundry”, „Best Life” i trochę zwariowane, niesamowicie energetyczne muzycznie „Combat”), ale pokierował gospodarzem tak, że osobowość Danny’ego Browna po transformacji w minionych trzech latach, znalazła artystyczne ujście na U Know What I’m Sayin. [więcej] — Dill
♫ „Shine”
14.
Slavic Spirits
EABS
Astigmatic
Czym jest melancholia? Jakie są jej źródła? Dlaczego zakorzeniona jest w nas, Polakach, naszych obyczajach i w kulturze? Pytania te towarzyszyły zespołowi Electro-Acoustic Beat Sessions przy tworzeniu ich pierwszego, autorskiego materiału — Slavic Spirits. Tym razem zaprezentowali 7 własnych kawałków, prawie połowa to kompozycje wspólne, które powstały często z improwizacji. EABS wraz z Tenderloniousem stworzyli album koncepcyjny, którego należy słuchać w całości, aby móc doświadczyć kolejnych etapów poznawania naszych korzeni. Przybliżają nam ciągle przetwarzane przez nas mity, które obecne są szczególnie w dobie sporów o polskość i podejście do historii. Slavic Spirits to dzieło kompletne, przenoszące nas do czasów pełnych grozy. [więcej] — Polazofia
13.
Guns
Quelle Chris
Mello Music Group
Guns to przede wszystkim album bardzo silnie skonceptualizowany i zajmujący wyraźne polityczne stanowiska. Pod ostrzał (no pun intended) wzięta zostaje kwestia tytułowych spluw — ich obecności w amerykańskim dyskursie, konotacji rasowych i narodowych czy symboliki. Mówiąc o przemocy artysta nakreśla jednak tak szerokie konteksty, że z dekonstrukcji samego zjawiska broni palnej płyta zmienia się w projektowanie obrazu całej społeczno-politycznej atmosfery współczesnej Ameryki. Chris na tę okazję porzuca swoją typową postawę wycofanego stand-upera z absurdalnymi żartami i melorecytowanym flow, zastępując niezręczne punchline’y gorzką, kąśliwą ironią i czarnym humorem. Raper wreszcie dokładnie wie, o co mu chodzi i w jakim kierunku zmierza. Podejmując zaangażowaną politycznie tematykę, nie popada w banał, a jego spojrzenie na rzeczywistość intryguje i prowokuje do przemyśleń. [więcej] — Wojtek
12.
Eve
Rapsody
Jamia / Rock Nation
Rapsody bez dwóch zdań od lat okupuje podium wśród świadomych raperek. Powodów u temu jest wiele, a Eve wydaje się tylko to potwierdzać. Tu, do świetnego warsztatu i doskonałego tekściarstwa, dochodzi jeszcze intrygujący koncept, który oddaje sprawiedliwość nie tylko czarnym artystkom i bojowniczkom o prawa człowieka, lecz czarnym kobietom w ogóle. Poziom skomplikowania i bezkompromisowe podejście Rapsody potrafią odrobinę zniechęcić do kolejnych odsłuchów, ale każdy, kto poszukuje w muzyce wyzwania, znajdzie tu prawdziwy diament. [więcej] — Adrian
11.
Cuz I Love You
Lizzo
Nice Life / Atlantic
Charyzma i temperament Melissy Vivianne Jefferson panoszyły się na scenie już od początku roku, kiedy to pojawił się kolejny hymn na cześć dobrego sampoczucia w jej wykonaniu. „Juice” epatował taką ilością swagu, że Królowa Funku Chaka Khan mogłaby ugryźć się w język z wrażenia. Na Cuz I Love You wokalistka nie bawi się z słuchaczem w kotka i myszkę, inaugurując swój debiut w dużej wytwórni nieznoszącym sprzeciwu przytupem członkini orkiestry marszowej. Pop-trapowe mariaże obudzą tych najmniej obudzonych, dostarczając przy okazji feministycznych i queerowych treści, nadal tak potrzebnych w mainstreamowej narracji. Lizzo sięgnęła na albumie nie tylko do post-disco, ale i do skarbca Prince’a, Missy Elliott, a nawet liryzmu w rhythm-and-bluesowej pelerynce. W całym tym zróżnicowanym anturażu Cuz I Love You dostarcza unikatowy i cenny produkt — autentyczny impuls do afirmowania tego, co się czuje. Drugiej takiej nie znajdziecie. [więcej] — Maja Danilenko
10.
Jimmy Lee
Raphael Saadiq
Columbia / Sony
Jimmy Lee to w zasadzie epitafium, album zadedykowany i napisany z perspektywy zmarłego brata muzyka, który przegrał życie z uzależnieniem narkotykowym. To najbardziej osobisty tekstowo krążek Saadiqa, który przez lata uciekał od mieszania swojego życia prywatnego z muzyką, aż w końcu znalazł się w punkcie, gdy potrzebował tego, by móc oddzielić przeszłość grubą kreską. Szczególna perspektywa Saadiqa znalazła odzwierciedlenie także w oprawie muzycznej, która eksploruje wachlarz tych samych brzmień, które nadawały pęd trwającej już przeszło trzy dekady karierze artysty. Jimmy Lee został skrojony jako specyficzne song cycle, progresywne, śmiało mieszające gatunki, dosłownie łamiące jeden drugim dzięki nagłym przejściom między utworami. Choć konstrukcja krążka może z początku wydawać się chaotyczna, w rzeczywistości kolejne utwory dopasowano do siebie rozmyślnie, a specyficzny przebieg albumu staje się przy kolejnych odsłuchach jego wyróżnikiem, a w końcu nawet atutem. Pomimo drobnych mankamentów Jimmy Lee to znakomita płyta — zarówno koncepcyjnie, kompozycyjnie, jak i producencko. [więcej] — Kurtek
9.
Audioportret
Miętha
Asfalt
Duet Miętha podbił serca wszystkich fanów hip-hopu w naszym kraju, a wydał przy tym jedną z najlepiej wyprodukowanych polskich płyt 2019 roku. Dojrzałe teksty zaledwie 21-letniego Skipa, którego barwa głosu brzmi niczym ozłocone połączenie Pezeta z PlanBe, są czynnikiem wyróżniającym twórczość duetu na tle pozostałych rodzimych artystów. Ciepłe, sączące się brzmienie nie zostało przedobrzone.
Wręcz przeciwnie — pozwala się tu słuchaczowi na chwilę relaksu, zapomnienia czy refleksji — i takiej rozrywki potrzebujemy w 2019 roku! — Kuba Żądło
♫ „Kapcie”
8.
Kiwanuka
Michael Kiwanuka
Polydor
Okrzyknięty jednym z największych soulowych odkryć ostatnich lat Michael Kiwanuka powraca z trzecim już studyjnym albumem w swojej karierze. Mniej progresywnie, za to znacznie swobodniej płynie po gitarowych riffach, kreując bezbrzeżny utwór pełen inspiracji uduchowionym brzmieniem Isaaca Hayesa czy Gilla Scotta-Herona. Całość utrzymana jest w nostalgicznym, a jednak elektryzującym klimacie, w który co rusz wkradają się tąpnięcia psychodelii i odważne aranżacje. Kolejny przepiękny album w dorobku brytyjskiego muzyka, na zimowe wieczory jak ulał. [więcej] — Adrian
7.
All My Heroes Are Cornballs
Jpegmafia
EQT Recordings
Jpegmafia, znany także jako Peggy, to potężne muzyczne indywiduum. W momencie, w którym świat zaczął się powoli godzić z faktem, że eksperymentalny rap nie będzie w stanie przekraczać granic gatunku w nieskończoność, a apogeum ekstremy wydawały się dokonania Death Grips, pojawia się nagle ekscentryk przesiąknięty internetową kulturą (choć bardziej deep webem niż Redditem), który postanowił znaleźć swoją brzmieniową niszę osadzając industrialne, eksplozywne brzmienie w kontekście melodyjnych kawałków brzmiących jak mocno przegnite R&B. Krążek to majstersztyk muzycznej erudycji. Widać, że raper orientuje się w szybko zmieniającej się kulturze i trendach produkcyjnych, ale filtruje je wszystkie przez własną estetykę. Chociaż element zaskoczenia, który był obecny przy pierwszych przesłuchaniach poprzednich albumów Jpegmafii tutaj nie jest aż tak duży, w ramach zachwycającej formy udało się po raz pierwszy przemycić tu aż tak dużo treści i piosenkowej materii. [więcej] — Wojtek
6.
Bandana
Freddie Gibbs & Madlib
ESGN / Keep Cool / Madlib Invazion / RCA
Wydana w połowie dekady Piñata w ekspresowym tempie dołączyła do grona klasyków współczesnego hip-hopu, przeciwstawiając panującym trendom nieco bardziej ortodoksyjne spojrzenie na hip-hop w niesamowicie filmowej i gangsterskiej oprawie. Bandana podąża tym tropem, jednak nie tu mowy o odtwórczości. Freddie Gibbs i Madlib po raz kolejny weszli na nowy poziom, jeszcze bardziej rozwijając panującą między nimi chemię, a efektem jest soczysty, pełen wspaniałych sampli i ocierający się o perfekcję dojrzały, rapowy album. Pozycja obowiązkowa nie tylko dla fana gatunku. [więcej] — Adrian
5.
Nothing Great About Britain
Slowthai
Method
W dobie wszechobecnego hiperkonsumpcjonizmu stanowiącego już niemal nieodłączny element rapowego etosu, gdy nawet grime’owe tuzy takie jak Skepta czy Stormzy coraz częściej romansują z amerykańskimi standardami gatunkowymi, taki na wskroś plebejski, pyskaty MC, z którego każdego gestu bije brytyjskość i wyspiarska wrażliwość, stanowi wyjątkowo mocny głos. Tym, co jednak decyduje o przerażającej skuteczności Slowthaia jest jego znajomość kontekstów społecznych i wybitna obywatelska świadomość. Przy całej wyrazistości politycznej postaci młodego artysty, nie można pominąć tego, co o sile Nothing Great About Britain stanowi najmocniej, czyli warstwy muzycznej. Inspiracji możemy szukać właściwie na całej przestrzeni ostatnich dwudziestu lat wyspiarskiego grania. Grime, który w takim wypadku wydawałby się oczywistym szkieletem, tu jedynie majaczy w tle, ustępując miejsca wpływom takich artystów jak The Streets czy najntisowej elektronice. Uwielbienie do smyczkowych wykończeń odwołuje nas nieco do trip-hopowej narracji, zaś post-punkowa ekspresja skandowanej pogardy przywołuje w pamięci wczesne dokonania Sleaford Mods czy bardziej współczesne artyście płyty Idles. [więcej] — Wojtek
4.
Grey Area
Little Simz
Age 101
Little Simz na swoim trzecim albumie imponuje niekwestionowaną pewnością siebie; jest Picassem z długopisem, w swoich złych dniach — Jay’em-Z, a w najgorszych — Szekspirem. She’s a boss in a fucking dress. W szczery sposób konfrontuje się ona z uczuciami, jakie towarzyszą kryzysowi wieku młodego, i z którymi w pewnej chwili mierzy się dziś prawie każdy młody człowiek. Jej autentyzm przejawia się w ironii, nieskrępowanej pewności siebie, samoświadomości i dystansie. Grey Area to album koncepcyjny i wyważony. Powiedziałoby się wręcz, że skrojony na miarę klasyków. Słuchajcie, co mówi. To pozycja obowiązkowa nie tylko dla fanów brytyjskiej sceny. [więcej] — Klementyna
3.
Magdalene
FKA twigs
Young Turks
FKA twigs długo kazała nam czekać na swój drugi longplay. Magdalene musiała się jednak udać. Za jej produkcję odpowiada w końcu zespół złożony z Nicolasa Jaara, Skrilexxa, Cashmere Cata, Benny’ego Blanca i Jacka Antonoffa oraz Oneothrix Point Never, co przekłada się na brzmieniową mozaikę. Postać świętej stała się dla wokalistki inspiracją dla rozmyślań nad miłosnym życiem oprawionym w muzyczne ramy. Drugi album artystki to afirmacja kobiecej twórczości i siły przełożona na słowa i melodie. Świadoma dokonań starszych koleżanek – od Kate Bush po Aaliyah – FKA twigs podzieliła się własną historią. Muzyczne dzieło jest tu traktowane jako ludzki organ i lustro dla udręk ciała i duszy. Zdecydowanie warto było czekać na nową muzykę FKA twigs. [więcej] — ibinks
2.
When I Get Home
Solange
Columbia
Na When I Get Home Solange obrała sobie za cel wyrażenie uczuć i emocji przy pomocy dźwięku. Formalnie to krążek z natury post-minimalistyczny, na ile tylko soul, czy raczej inkrustowany trapem artystyczny mariaż nowego soulu i R&B, może być post-minimalistyczny. Treść z kolei powinna być tu rozumiana bardziej jako materia dźwiękowo-werbalna. Wszystko to pieczołowicie, i bezkompromisowo wyprodukowane na skraju thundercatowskiej progresywnej wizji neo-soulu i inspiracji brzmieniem klasycznego rapu Brudnego Południa lat 90. Nie bez znaczenia dla modułowego uszeregowania materii i produkcyjnej precyzji osiąganej tu na odrębnych zasadach w każdej kolejnej części jest zaplecze kreatywne Solange. To artystyczna kolaboracja w najpełniejszym tego słowa znaczeniu — z kontrolą w rękach piosenkarki, która z pomocą swojej doborowej świty realizuje swój własny artystyczny projekt — sentymentalną podróż do matecznika — rodzinnego Houston lat 90. Nie jest to jednak ani faktyczna podróż, ani dosłowna retrospekcja — brzmienie i emocje When I Get Home to efekt podróży, która już się dokonała, i retrospekcji, która w swojej pierwotnej formie musiała już mieć miejsce. I choć kolejne refleksje dają się czytać na rozmaite sposoby, w czystym ujęciu nowy album Solange jawi się przede wszystkim jako osobista przeprawa piosenkarki — szczera i melancholijna, ale też abstrakcyjna i różnorodna jak materia, z której się wywodzi. [więcej] — Kurtek
1.
Igor
Tyler, the Creator
Columbia
Igor nie jest albumem hip-hopowym – Tyler, the Creator na swoim piątym długogrającym materiale w autorski sposób zatarł granicę między rapem a podszytym syntezatorami neo-soulem, czerpiąc przy tym garściami ze spuścizny lat 70. i 80. Dzisiaj nareszcie też bez żadnych wyjaśnień może być sobą. Uwikłany w sprzeczne uczucia względem drugiego mężczyzny, od których finalnie się uwolnił, skomponował bezprecedensowy breakup album. To, co jednak jest największą wartością Igora, to uczucia, o których mówi w bezpośredni i zwyczajnie ładny sposób. Emocje przenikają się tu tak płynnie, jak kompozycje, w których warstwy wyjątkowo zręcznie Tyler wkomponowuje szereg poszczególnych artystów. [więcej] — Klementyna
Wszystkie wyróżnione przez nas albumy wraz z nieopisanym powyżej suplementem znajdziecie na plejliście poniżej: